Pracowałam w Restauracji. Bywało tak ciężko, że myśl o tym, że dziś trzeba tam znowu iść odbierała siły do spełznięcia z łóżka. Restauracja otwarta była całą dobę, okrągły rok, oprócz pierwszego dnia Świąt i …. Tak, tylko pierwszego dnia Świąt. Modliłam się, żeby mieć prace spokojną, nudną, bez niespodzianek w rodzaju wymiotujących dzieci, par zrywających zaręczyny, wizytacji z USÓw, Sanepidów, naburmuszonych panów teczkami i rozchwianych emocjonalnie matek z dwojgiem dzieci. I mam. 15 minut po wejściu na zmianę nudzę się tak okropnie, że cudem tylko powstrzymuję się przed rzucaniem towarem na prawo i lewo. Po godzinie zaczynam śpiewać naprawdę głośno, po 2 godzinach kończą mi się piosenki (mi!) więc zaczynam recytować wierszyki (Litwo,…nikt nie woła). Po 5 godzinach przypominam nakręcaną na sprężynę kukłę, gibającą się w swoim własnym rytmie, ze wzrokiem tęskniącym za rozumem. Nikt niczego ode mnie nie chce, żadnych decyzji do podejmowania, żadnych dylematów do rozważania, snuję się powoli, bez pośpiechu, ziarnko do ziarnka i mija 8 godzin.
Po 8 godzinach siadam na ławeczce w szatni i zastanawiam się gdzie minął dzień. Ubieram się, wychodzę drzwiami dla załogi… i wchodze na halę z powrotem, jako klient. Znowu snuję się alejkami, ziarnko do ziarnka, chlebek, bananek, chusteczki, pasa do zębów…zamieniam się w klienta, którego przez ostatnie pół dnia zdążyłam znienawidzić za pałętanie się pod nogami i zadawanie głupich pytań. A rankiem dnia następnego, znowu nienawidzę klientów, swojej pracy… i kupuję szampon.
To jakis obłęd!
Znad Atlantyku nawiało pogody niczym ze szczytu K2. Temperatura bliska zera absolutnego, wiatr zatrzymuje mój bicykl księżycowy, jodłuje w kominach Zamczyska. Cała noc budziłam się co 20 minut martwiąc się jak dostanę się do pracy w taką wichurę. Jedno tornado już już mieliśmy, pozrywało dachy domów od Walii po Londyn. Dziękuję, postoję. Wczoraj słońce zmusiło mnie do rozbierania się na środku ulicy, dzisiaj założyłam dwie kurtki. Psia ich mać.
Dziś kolejne 2 godziny z Maluchem. Będzie odstawiał półpaśca lub nieżyt migdałków bo mam dla niego literki do ćwiczenia. A w międzyczasie, będę zasypiać na stole.
Jutro wraca Suseł, za trzy dni FakiJapi. Droga ewakuacji mile widziana.
/Nic nie leci, niedobrze./
…
/HIM o wybrance/
I po korepetycjach. Nie doszło do drastycznych scen, obyło sie bez sztucznego oddychania ale widziałam scenę rozdzierajacą serce. Maluch doliczył się trzech Babć w swoim krótkim zyciu i zaczął łzawić opowiadając jak to jedna z nich „nie ma kablówki, nosi wodę ze studni i myje się mydłem!”- opowiadał ze szklącymi sie ślepkami, wycierając łzy rękawkiem. No nie wiedziałam co robić! W końcu wpadłam na pomysł, że szczurka Truffla coś poradzi i kazałam mu odwiedzić gryzonia. Bosssze, co to za trauma dla dziecka wychowanego w UK- myć się mydłem! Nie do pomyślenia…
Na jutro zaplanowałyśmy z Trufflem Wielkie Pozbywanie Się. śmieci po Bobku: pół pokoju cudów angielskiej literatury („Pamiętniki Cecille King”, „Przewodnik hotelowy 1984” itp.) oraz sto kartonów z nie działającym sprzętem komputerowym (kable, kabelki, modemy, faksy, aparatów telefonicznych chyba z 6, drukarki igłowe, streamery itp.). Wszystko to zakupił w ciemno za funtów 6 i zniósł do domu jak jelenia do jaskini. Staliśmy i patrzyliśmy na te cuda i aż mi się płakac chciało, kiedy okazało się, że jedyna książka jaka sobie zostawił to „Pamiętniki Fanny Hill”. Za tymczasem, pod nieobecność właściciela kolekcji XX wieku, podwędziłam mu 200 letnią Biblię z pamiątkami i dedykacjami, 90 letnią książę „Pryncypia Geografii” (zgodnie z zawodowym zboczeniem) i tomik niemieckich wierszy, na wypadek, gdyby ktoś miał problemy z jelitem grubym.
A resztę pokrył kurz. Jutro przyjdzie Bobek, będzie próbował pomóc, spuchnie od kurzu i trzeba go będzie zakraplać. Niech już lepiej zostanie w domu.