Oglądam stare sentymenty- konkurs Eurowizji 1995. Żaden inny nie przykuł mnie do fotela na całą noc, jak tamten. Udało mi się odnaleźć Justynę Steczkowską w szarej sukieńczynie, śpiewającą jak nigdy potem, Szweda o oryginalnie brzmiącym nazwisku Jan Johansen w dermowym płaszczyku oraz Norwegów z ich „Nokturnem”, który pomijając „Vankinę” Lacrimosy jest piosenką plasującą się w mojej skali TOP 1000 dokładnie tam gdzie w kategorii książek jest „Sto lat samotności” Marqueza- na szczycie szczytów, zaraz po absolucie. Chyba się starzeję, niedługo będę oglądać naUtubce New Kids On The Block, potem Pciółkę Maję, piosenki Natalki Kukulskiej z czasów kiedy jeszcze miała zeza a potem… chyba moją zajączkową pozytywkę, którą chowam do dziś.
Cóż, za miesiąc będę już po drugiej stronie tęczy w drodze po emeryturę, więc czas planować wolny czas. 😀
Ale jak na razie wolnego czasu nie mami nie zapowiada się, żebym miała go choć odrobinę. W niedziele umawiam się z Uczniem na 10:00, o 11:00 dzwonią, że przyjadąo 12:00 i spóźniają się 45 minut. Czy muszę wspominać jak mi to rujnuje dzień?
Mój Uczeń zaczyna uczyć się historii. I tu, podobnie jak w wypadku dzielenia i literowania, pojawia się babol. Bo Uczeń jest małym Polakiem, nie Anglikiem i swoją historię już ma. O niej natomiast nie słyszał jeszcze nigdy i jak na razie, IIWŚ to dla niego londyńskie metro w którym chowają się obywatele całego Londynu i pakowanie dzieciakóww pociągi do Szkocji, żeby nie oberwały bombą wstrętnego faszysty. I co dalej?
Prostowanie pokrzywionej angielskiej historii jest nie na moje siły. Jeśli dam Uczniowi czas na dorośnięcie do Naszej Wersji, do tego czasu Pan Walsh zrobi mu wodę z mózgu i podobnie jak Robek, pewnego dnia na wieść o obozach koncentracyjnych w DACHAU, spyta czy chodzi o obozy koncentrujące ekipy wyścigowe Paryż- DAKKAR?? Okazało się, że Robek coś tam na historii słyszał ale zdawało mu się, że to „Rosjanie się z kimś bili i było dużo głodnych ludzi gdzieś, coś tam…”.
Prostować czy nie?
No i wewnętrzna Kokainka postawiła naprawdę i postanowiła lekko naszkicować wojenny obraz Polski. Lekko chciałam…, naprawdę! Najpierw pokazałam mu łyżeczkę cukru- zabitych obywateli angielskich a potem, porządnej wielkości cukiernicę- zabitych Polaków i Żydów z całą resztą europejczyków. Łyżeczka ziaren cukru i 55 milionów ziaren cukru. To już był szok, bo najwyraźniej Pan Walsh zapomniał wspomnieć, że w tej wojnie zginął ktoś jeszcze oprócz Anglików. Padło pytanie:
-I Niemcy ich tymi bombami tak…bąbili?
-Nooo, nie.
-To jak?
Co miałam powiedzieć? Że wysyłali nam zatrute gumy Donald? Że chodzili po ulicach i pakowali kulki włeb detalicznie acz w ilościach hurtowych??
-No, głównie w obozach koncentracyjnych.
-A co to taki obóz?
Więc n a s z k i c o w a ł a m z lekka jak to było w zamkniętym obozie, otoczonym drutem kolczastym gdzie nie było jedzenia, ubrań, środków czystości a ludzie umierali z wycieńczenia od pracy, z głodu lub od gazu.
Wtedy zaczął płakać. Biedny mój podopieczny wykrzywił pyszczek i pocisnął wiaderko łez.
-Ja nie wiedziałem! Tak mi okropnie przykro, że oni, bez jedzenia, ja…och…uuuu…biedni!
Oj, trochę się natłumaczyłam, że to jest uczucie patriotyzmu i współczucia i jak ważne jest zrozumienie przeszłości, szczególnie kiedy uczy się w szkole na małego Anglika. Sesja traumatyczna skończyła się wykwitem dumy z małym liczku /polscy piloci nad Anglią/ i obietnicą/znowu/, że powie Panu Walsh, że jest gupi. Pozwoliłam mu wspomnieć o tych lotach i Bitwie o Anglię ale o reszcie nie.
Jezu, jak tak ma wyglądać wychowywanie dziecka to ja się wypisuje z listy chętnych. Nie pamiętam jak to było, kiedy moi rodzice uświadamiali mnie w kwestiach narodowych i historycznych ale podejrzewam, że moja Babcia, pod przykrywką niesamowitych przeżyć wojennych w jakiś sposób przyzwyczaiła mnie do myśli, że nie wszędzie i nie zawsze było tak kolorowo jak w na Podlasiu. Tak czy inaczej, pamiętam do dziś historię o kobietach w ciąży wrzucanych żywcem do ogna, strzelających ja balony z wodą i o noworodku, którego Niemiec wziął za nóżki o roztrzaskał o ścianę stodoły, ale…może nie byłam aż tak wrażliwa, żeby płakać?
Przez cały dzień miałam wyrzuty sumienia, że zbrukałam młody, świeży umysł prawdą historyczną, ale cóż, przeszłości się nie zmieni. A gdyby chodził do polskiej szkoły, już dawno wiedziałby jak wygląda Pomnik Małego Powstańca i ktoś porównałby go do tego małego knypcia w wielkim hełmie, z ogromniastym karabinem, walczącym o swoją ojczyznę. Dobrze zrobiłam, nie chcę wyedukować sterylnego umysłu w sterylnym świecie.
Być dorosłym nie jest łatwo ale jak pomyślę ile takich Strasznych Prawd czeka jeszcze mojego Ucznia…to już wolę zarabiać na tą swoją emeryturę.
Mamy Wielki Plan. Całkiem spontanicznie, ot tak dla wymacania terenu kijem, wstąpiliśmy w poniedziałek do agencji nieruchomości z pytaniem: ten tego, jak tu się kupuje własny kącik? Potem odwiedziliśmy jeszcze cztery agencje, obładowani folderami i ofertami obejrzeliśmy jeden z domów marzeń i wróciliśmy do domu z Wielkim Planem. Dom. Własny, nie ciasny, na wsi. Najlepiej kryty słomą, na tradycyjny angielski sposób, co najmniej stuletni, kamienny, z powałami na suficie i tajemniczym ogrodem. Taki jak pierwszy, który obejrzeliśmy. Gdyby nie biurokracja którą musimy dopełnić w obu krajach, mógłby być nasz w ciągu 8 tygodni. Pewnie nie będzie, bo chętni rozpychają się łokciami ale będzie następny. W poniedziałek jedziemy obejrzeć kolejne trzy z czego jeden nazywa się Brzoskwiniową Chatką.
To nie jest takie trudne. Najważniejszy jest wkład początkowy. Z dwoma stałymi kontraktami na pracę, stabilną historią bankową, zatrudnienia i zamieszkania, ze statusem rezydenta i rozwojem zawodowym w najbliżej przyszłości, nawet 400 000 funtów kredytu nie stanowi problemu.
-Matko! Tyle to nie chcę!- pisnęłami pokreśliłam panu kartkę. Nigdy nie sądziłam, że ich cottagessą w zasięgu ręki. Są droższe od pudełek na buty w zapchanych podobnymi pudełkami dzielnicach, ale różnica wynosi nie więcej niż 30%. Na dodatek, wartość nieruchomości spada na łeb na szyję i ceny, oryginalnie wydrukowane na folderach zastąpiły ceny o 5-15 tyś funtów niższe.
Bo w mieście, nawet pipidówie jak nasza mieszkać nie chcemy. Chcemy mieć ścieżkę kończącą się w szczerym polu, zarośnięty bluszczem kamienny domek i święty spokój. Maleńkie wioski od jakich roi się cała Anglia to małe cuda świata. Wąziutkie, jednopasmowe uliczki, maleńkie fasady domków, murki i płotki, gdzie nie gdzie pięćsetletni kościółek z historycznym cmentarzem wypełnionym krzyżami celtyckimi i puby. Do tego zielone trawniki i kamienie obrośnięte skalniakami. I TO, tuż za rogiem uliczki:
Dobrze mieć Cel. Wstawanie rankiem do pracy nagle przestaje być takim szarym koszmarem. Widać światełko a ponieważ jest o czym myśleć, co planować, jutrzejszy i pojutrzejszy 10 godzinny kierat przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie.
Tym oto optymistycznym…
Kokain