Monthly Archives: Grudzień 2007

Dressing Up czyli znowu zbieramy pieniądze dla dzieci

Zwykły wpis

Dnia jakiegoś obiecałam solennie, że opiszę czymże zajmują się Anglicy w ramach odreagowywania Świątecznego Stresu. W tygodniu przedświątecznym więc, zajmują się charytatywą. A żeby połączyć przyjemne z pożytecznym, wymyślają niezwykłe sposoby na to, żeby zebrać jak najwięcej pieniędzy i jak najbardziej się wygłupić.
Dwa ostatnie tygodnie zawisły więc na ścianie w postaci plakatu przypominającego pod jakim zawołaniem każdy z dni ma upłynąć, np:
*Dzień Zielono-Czerwony
*Dzień Złoty
*Dzień Elfa
*Dzień Renifera
*Dzień Świątecznych Kolczyków
*Dzień Świątecznego Rocka
*Kulminacja Napięcia- Dwa Dni przebierańców.

Dzień Z-C polegał na tym, że kto żyw, miał ubrać się na zielono-czerwono i jak najbardziej przypominać choinkę. Pomijając fakt, że wiele osób nie musiało bardzo się przykładać bo przez cały rok przypominają ścięte siekierą drzewka, reszta wzięła przykaż do serca i wystąpiła w czym popadło, byle w temacie.

      

Reszta przywdziała mikołajowe czapki z pozytywką i mrygającymi światełkami. Swój przydział czapkowy przypięłam agrafką do spodni i nosiłam do góry nogami niczym żebraczek swój berecik.

Dzień Złoty i Kolczykowy poraziły tandetą. Kolczyk- ozdoba subtelna i skromna zamieniła się w paradę potwornych, dynadków kształtem zbliżonym do choinek, sań zaprzęgniętych do dwudziestu sześciu reniferów, Mikołajów, prezentów i czego tam jeszcze. Migały i pobrzękiwały pozytywkowe kolędy w rozjechanym stereo.

Na dzień Elfa zamknęłam oczy i otworzyłam je w Dzień Renifera, żeby przekonać się, że spośród 250 pracowników tylko Darro miał na tyle odwagi, żeby przyozdobić się pełnowymiarowym kostiumem renifera z reniferzym odwłokiem z tyłu oraz dodatkową parą odnóży tylnych.

  

Haczył o wszystko, strącał towar z półek, szurał o klientów, ocierał się o kobiety i miał problem z trzymaniem raportu sprzedaży w kopytach. Co chwila wypadała mu jakaś kartka a kiedy próbował się po nią schylać, na nos spadała mu maska i zamykała dostęp powietrza.

O Dniu Świątecznego Rocka wspominać nie muszę, materiał dowodowy mówi sam za siebie:

  

Kulminacja przeszła moje najdziksze oczekiwania. Kasjerki- armia pięćdziesięciu kobiet i kilku panów przebrała się za 101 Dalmatyńczyków.

  

 Różnica liczebna była nieistotna. I tak kłębiły się jak …. (jak brzydki powiada Suseł) i było ich stanowczo za dużo.

Inni, byli bardziej twórczy. Kadra managerska najwyższej półki wybrała Robin Hooda

  

(za zdjęciu łatwo zlokalizować Froda, ale nie, nie jest to zabłąkany z innej bajki hobbit ale mój Ulubiony Kretyn)

Zakupy Przez Internet poszły w stronę party pidżamowego. Kierownictwo przebrało się za Piotrusia Pana i jego świtę, tym samym zmuszając podwładne do paradowania przez dwa dni w piżamach, jak na Wandzię i resztę dzieciaków przystało.

  

Najpiękniejsze były: Rachela, której postać Dzwoneczka pasuje tak jak pieść do nosa i Sue, dla której chyba stworzono ten uroczy psi worek.

Byli też piraci, choć nie było Karaibów:

  

Inne działy wybrały NieTemat, jak na przykład dział Warzywa i Owoce- coś na kształt leśnych wróżek co jednocześnie z powodzeniem mogło robić za plagę gąsienic żrących kapustę w cieniu grządki.

  

Lub mój były Mały Szef- Beret

    

Mój Dział Natomiast! No cóż, wizyta w Szalonych Szafach, trzy dni główkowania i Szalonooki Moody zrobił sobie zdjęcie z Nami! 🙂

  

(Mnie na zdjęciu nie ma, ja zdjęcie robiłam. Wolałam mieć pewność, że postacie będą miały głowy, niż stawać do obrazka. Miałam na sobie drugi habit rycerza Jedi, tylko trochę bardziej szary. :D)

Ileż trzeba było zachodu, żeby Yodę zmusić do wyjścia w kostiumie do ludzi! Stanęło na Gwiezdnych Wojnach bo moi szesnastolatkowie zaklęli się w żywy kamień twierdząc, że bez masek się nie pokażą, bo będą spaleni towarzysko. Pracowali więc dwa dni za lateksowymi łbami, sapiąc i pocąc się niemiłosiernie w imię reputacji wśród rówieśników. W roli Chewiego wystąpił Garnek, Yody- Dżosz, Lorda- Simpson a C3PO- Kiciuszek Śmierdziuszek (prawdopodobnie raz na zawsze wykluczając swój kostium z Szalonej Szafy, poprzez pozostawioną w nim zastałą atmosferę odoru ludzkiego ciała). Michaś stwierdził, że jest ponad towarzyskimi podziałami, dostał zdjęcie i wymalował się na Dartha Maula pomarańczowa farbką plakatową. Po wszystkim, czochrał się po pysku trzy dni i wyglądał jak w najbardziej zaraźliwym stadium świnki.

Było pięknie. Dzieci Gwiezdnych Wojen nie znają, niektóre wybuchały rykiem na widok Chewiego, nastolatkom „CośToMówi, ale jakie Wojny??”, trzydziesto-czterdziestolatkowie witali nas pozdrowieniem „May the Force be with You” na co odpowiadaliśmy „Always” a niektórzy słabiej zorientowali chwalili się volkańskim gestem rozczapierzonych paluchów i „Live Long and Prosper”.

Napstrykaliśmy milion zdjęć, żeby było o czym wnukom opowiadać.

A było to tak, drogie dzieciary….

Do podłego gada- Programisty

Zwykły wpis

Piszę piękny wpis o przebierańcach. Wklejam sobie niewinne zdjęcie do notki. Dysponuje Operą, Mozzilką, i IE.

*Opera- na widok linka do zdjęcia, czyści okno dokumentnie pochłaniając wpis
*Mozzilka- przez sekundę wyświetla ikonkę jpg’a a potem już nic nie robi
*IE- zawiesza się na samą myśl o wklejaniu czegokolwiek, zawiesza Vistę i wysuwa mi napęd.

Czy ja mam jakieś wygórowane żądania?

/*^$%^%#^&/

Przydługa opowieśc o tym co w Domu, planowana na krótki i błyskotliwy wpis, bez zbędnych zawiłości

Zwykły wpis

No więc byłam w kraju na Święta.

Lądowisko, jak zwykle- kretowisko otoczone rozpadającymi się ruinami czegoś co kiedyś stanowiło chyba Centrum Kontroli Lotów. Płot zwieńczony drutem kolczastym i uczepione siatki rodziny i znajomi emigrantów. Mgła tak gęsta, że do ostatniej chwili nie wiadomo było czy lecimy jeszcze nad chmurami czy już tuż tuż ziemia, więc na szczęście, co było dalej, przykryły białe kłęby ograniczające widoczność.
Na lotnisku im.Kopernika było świątecznie i nastrojowo- pani celniczka u ś m i e c h a ł a się do podróżnych, przyjaźnie zerkała w paszporty i życzyła wesołego. Reszta celników nie, więc razem z Truffel zmieniłyśmy kolejkę, żeby klęknąć przed jej oszklona kabiną i sięgnąć łapką po cud bożonarodzeniowy. Było pięknie. Zabrakło tylko młodych pancerników.
W drodze do domu, te same obrazki. Dzielnica Fabryczna zasłużyła sobie na to miano i od lat nic się tu nie zmienia. Chaszcze, przerośnięte trawsko, druty sterczące z ziemi na ugorach pomiędzy blokowiskami. Szare smutne bryły betonu, nawet nie szkła i betonu. Co 10 metrów padająca ściana budynku starego zakładu wulkanizacji czy produkcji rękawic do spawania. Wokół tysiące billboardów wrzeszczących Taniochą, Okazyją, Promocyją, gaźniki, narty, gumowe szlaufy i ‚codziennie-niskie-ceny’. Każdy w innym kolorze, z błędami ortograficznymi wymalowanymi czcionką fantazyjną po 5zł od litery lub chlasnięta odręcznie, ławkowcem maczanym w czarnej farbie. Domy mieszkalne, działki, bramki, siatki, samoobsługowce, Strzegomska, przejazdy, wiadukty i hurtownie.
Ktokolwiek przylatuje do Wrocławia samolotem, w drodze do domu czy hotelu, odnosi wrażenie, że Centrum to oaza cywilizacji broniąca się zaciekle przez dżunglą ohydy i pegeeryzmu, próbującą wedrzeć się siłą i zaorać miasto na równo. Z każdym kilometrem zbliżającym do Starego Miasta opada poziom zniesmaczenia choć wrażenie pozostające- bezcenne. Moja ulica. Jak trzy miesiące temu. Śródmieście czaruje poniemieckimi kamienicami z ozdobnymi elewacjami i czyha psimi kupami porozsiewanymi po chodnikach.

Więc zaszyłam się w domu. Prosto od drzwi, zasiadłam przy stole, pięknie zastawionym przez Mamę i zjadłam wigilijną kolację jakiej nie miałam od dwóch lat. Nawet Pies się przejął wzniosłą atmosferą bo nie żebrał powieką tylko grzecznie czekał na swój prezent. Głuchym pomrukiem przywitał miętowe gryzaki na kamień nazębny (bo zdrowe) i w minutę wylizał dno torebki z tym, co nie do końca zdrowe. Mojemu psu nie można kupować sztucznych kości, piłek z suszonej bydlęcej skóry czy byczych penisków, bo uważa, że takie smakołyki nie mogą się marnowac na wolnym powietrzu i połyka je na raz, w całości. A potem przeprasza za To-Co-Było-W-Moim-Brzuszku-A-Teraz-Leży-W-Przedpokoju-Na-Podłodze-I-Śmierdzi.
To co było po rozpakowaniu prezentów umknęło mi pamięci, bo Organizm po dwóch tygodniach świątecznego kieratu odmówił posłuszeństwa, zafundował sobie gorączkę, zaczął siąpić moim nosem i zażdał dostępu do łóżka. Pokręciłyśmy więc gościnną sofą, żeby dać mu dostęp do telewizji i ciastek i zatopił się w pieleszach pojekując czasem bolącą głową.
Pierwszy Dzień Świąt upłynął podobnie, Drugi również. Naoglądałam się filmów aż mi poszło nosem, zaniemogłam na widok czekoladek i ciasteczek i z lubościa tuliłam swojego Kota, który na całym świecie kocha tylko dwie rzeczy: michę i mnie. Zaraz potem, w kolejności idzie NicNieRobienie, PrychanieNaObcych, DrapanieObcych, DrapanieTapet. Stara a głupia. Ale kiedy mnie nie ma, nie ma takiej siły, która zmusiłaby ją iść komuś na ręce. Kiedy przyjeżdżam, czeka w przedpokoju z tą swoją złośliwą mordką i tuli, tuli tuli z całych sił. Zaraz potem przypomina sobie o misce.
Mój Pies natomiast, pójdzie z każdym, za dobre słowo. Jak na prawdziwego Goldena przystało, kocha wszystko co się rusza, nawet Kota i Ptaszka. Ptaszek kocha Psa, lubi siadać mu na łapie i dziobać po wąsach. Pies przez całe Święta uwalał się na mnie jak czterdziestokilowa bala drewna i odcinał dostęp powietrza. W nocy chrumkał, puszczał bąki, kręcił się między łóżkami, wzdychał, Gonił Scura i mlaskał. Czyli zabrakło tylko Gwiazdy Betlejemskiej i Trzech Króli do sielankowego obrazka.

Skakałam po kanałach omijając Wiadomości, Panoramy, Infromacje i Newsy. Nie odbierałam telefonów, nie czytałam sesemesów, nawet nie zajrzałam na Naszą Klasę w obawie, że zwierzęta nadal mówią ludzkim głosem.

Potem spakowałam prezenty, dopchałam książek po raz kolejny udowaniając, że limit 25 kilogramów bagażu to tylko pozór jeśli nosi się bojówki i płaszczyk z głebokimi kieszeniami a futerał z aparatem fotograficznym to NIE jest bagaż podręczny. Na lotnisku miły pan zważył mi walizkę, plecak, ponaklejał papiórki i puścił sprawę w obieg nie zauważając Mamy, która podała mi jeszcze książkę i słownik, który trzymała za plecami. W sumie, zamknęłam się pewnie w 32 kg.

Lot powrotny był nadzwyczajnie przydługi. Albo się przyzwyczajam albo wrzeszczące obok noworodki mają niezwykły dar fałdowania czasoprzestrzeni. Ich darcie się powoduje, że trzy rzędy siedzeń wydają się niczym grubość włosa a dwie godziny w samolocie- wiecznością w żłobku, kiedy Pani poszła i zostawiła obsikane i głodne dzieciary same. Przy lądowaniu wygaszono wszystkie światła, Kapitam wytłumaczył dlaczego, choć nikt nie zrozumiał jego słów, bo darło się dziecko. Złapałam coś o Standardowej Procedurze i lądowaniu w trudnych warunkach. Stwierdziłam raczej, że Kapitam był megalomanem i gasząc światła przy podchodzneiu do lądowania zapewniał sobie uwagę spanikowanych pasażerów, którzy wyglądając przez okna, w mleczną nicość, całym sercem byli z Kapitanem trzymającym stery do ostatniej chwili przed Katastrofą. Po dotknięciu ziemi, prawopodobnie podkręcał głośnik na maksa i pławił się w oklaskach, dumnie wypiając swoją wątłą megalomańską pierś. Cymbał. Dzieciar darł się jeszcze głośniej, ludzie pomilkli, jakś dziewusia wydawała z siebie ‚ooch!’ ‚aaich!’ za każdym razem kiedy samolot gibał się na wietrze, przez co dzieciar darł się jeszcze głośniej, przez przejście przebiegła stewardesa, podkręcając Kapitanowi atmosferę napięcia. Cholerny Ryanair.

Lotnisko- niczym choinka bożonarodzeniowa. Światła, światełka, rzędami i grupami, małe bziki-gaziki z lapką na daszku, wyglądające jak świetliki kręcące się w ciemności. East Midlands przywitało nas mgłą gęstszą niż kisiel na szklance wody, deszczem i wiatrem tak porywistym, że wyrywał mi włosy spod gumki. /to takie złośliwe oczko do mojej Fryzjerki, która ostatnio zajęta jest bardzo a ja zaczynam przypominać Toma Hanksa po 20 latach na bezludnej wyspie./

W domu, podobnie jak na Fabrycznej- nic się nie zmienia i nic nie idzie ku lepszemu. Brat spędził pięć dni przy komputerze z michą sałatki, nie odkurzył, nie podniósł papiera z podłogi w przedpokoju, nie pozamiatał w kuchni. Choinka, złożona i wołająca o ozdóbki jak zostawiona, tak przywitała mnie w wejściu żaląc się, że nie o taki los się prosiła. W sumie, Rodzeństwo pracując na nockach coraz bardziej zaczyna przypominac gości hotelowych. Jedzą i śpią, niczym więcej się nie zajmują a uproszeni o nie wystawianie śmieci w reklamówce za drzwi wzywają Kierownika i składają skargę na niegrzeczny personel. Bo tak to właśnie wygląda. Nie moje- nie ruszam. Okruszki? O tu, patrz twoje okruszki leżą. Woda na podłodze? Jaka woda?! Wyschnie! Mokry, śmierdzący dywanik w łazience? Mje siem ten zapach podoba.

Jutro mam wolne i jak zdarta płyta….płyta….płyta….już wiem co będę robić.

W nocy- cichy napad Komadosa w mysiej skórce. Dowęszyła się orzeszkó
w, wspięła się po kablu od głośnika na półkę i …wpadła w pułapkę. Posiedziała do rana w areszcie a po śniadaniu, Suseł pokazał jej jak się lata do ogrodu bez spadochronu.

I były sobie Święta.

Suseł spędził Wigilię z Bratem i Przyległościami w Londynie i wrócił zanim jeszcze karp zorientował się co się w ogóle stało. Truffel z Rodzicami z pełnym obrzydzeniem zmuszała się do przybrania świątecznej miny a Brat, jak już pisałam, został w Zamczysku i pałaszował sałatkę oglądając YouTuba.

Merrrry Christmas!!

„Jeżu malusieńki, leży wśród…”

Zwykły wpis

Wycinek z piątkowej gazety Daily Mail.

Rodziny osób z zaburzeniami psychicznymi okazały wyjątkowy brak poczucia humoru, kiedy na terenie ośrodka dla poczytalnych inaczej pojawiło się najnowsze, świąteczne wydanie kwartalnika „Marooned” („Zagubiony”) z dowcipną listą świątecznych kolęd dla obłakanych.

Trudno o tłumaczenie dosłowne, bo wiele z tych kolęd nie jest nam znanych ale spróbuję. A więc listę otwiera

1. „Czy słyszysz to co ja?” (Do You Hear What I Hear?)- dla schizofreników

2. „Ja- Trzej Królowie” („We Three Kings Disorientated Are”) – dla cierpiących na rozdwojenie jaźni

3. „Chyba będę w domu na Święta”- („I Think I’ll Be Home Forr Christmas”)- dla chorych na demencję

4. „Anioł śpiewa o mnie” – („Hark the Herald Angels Sing About Me”)- dla narcyzów

5. „i domy i ulice i samochody i ciężarówki i miasteczka i pola i…” – dla maniaków

6. „Święty Mikołaj zjeżdża do miasta, żeby mnie dopaść:- („Santa Claus is Comming to Town To Get Me”)- dla paranoików

7. „Myśli o przypiekaniu na żywym ogniem”- (” Thoughts of Roasting ona an Open Fire”)- dla skrajnie zaburzonych osobowości

8. „Lepiej uważaj, bo będę ryczeć, będę się gniewać i może powiem ci czemu”- dla ludzi z zaburzeniami osobowości

9. „Cicha noc, święta noc, patrz na żabę, czy mogę czekoladkę, gdzie leży Francja” – dla osób mających problemy z koncentracją

10. „Jingle Bells, Jingle Bells, Jingle Bells, Jingle Bells, Jingle Bells”- dla osobowości obsesyjnych.

A rodziny wykazały także brak zrozumienia piszą skargę na wydawnictwo…Angielski humor…

To mi przypomina lekcje angielskiego w liceum kiedy moja nauczycielka co lekcję, tak na otwarcie, raczyła nas angielskimi kawałami. Czytała je, jeszcze raz….jeszcze raz? A klasa siedziała bez ruchu i mrygała ślepkami jak te biedne dzieci w South Park kiedy Pan Garrison opowiada im o homoseksualnych skłonnościach męskich gwiazd porno. Nic, null. Nikt nie rozumiał angielskich dowcipów, nawet przetłumaczonych. 😀

Pa.

 

"Jeżu malusieńki, leży wśród…"

Zwykły wpis

Wycinek z piątkowej gazety Daily Mail.

Rodziny osób z zaburzeniami psychicznymi okazały wyjątkowy brak poczucia humoru, kiedy na terenie ośrodka dla poczytalnych inaczej pojawiło się najnowsze, świąteczne wydanie kwartalnika „Marooned” („Zagubiony”) z dowcipną listą świątecznych kolęd dla obłakanych.

Trudno o tłumaczenie dosłowne, bo wiele z tych kolęd nie jest nam znanych ale spróbuję. A więc listę otwiera

1. „Czy słyszysz to co ja?” (Do You Hear What I Hear?)- dla schizofreników

2. „Ja- Trzej Królowie” („We Three Kings Disorientated Are”) – dla cierpiących na rozdwojenie jaźni

3. „Chyba będę w domu na Święta”- („I Think I’ll Be Home Forr Christmas”)- dla chorych na demencję

4. „Anioł śpiewa o mnie” – („Hark the Herald Angels Sing About Me”)- dla narcyzów

5. „i domy i ulice i samochody i ciężarówki i miasteczka i pola i…” – dla maniaków

6. „Święty Mikołaj zjeżdża do miasta, żeby mnie dopaść:- („Santa Claus is Comming to Town To Get Me”)- dla paranoików

7. „Myśli o przypiekaniu na żywym ogniem”- (” Thoughts of Roasting ona an Open Fire”)- dla skrajnie zaburzonych osobowości

8. „Lepiej uważaj, bo będę ryczeć, będę się gniewać i może powiem ci czemu”- dla ludzi z zaburzeniami osobowości

9. „Cicha noc, święta noc, patrz na żabę, czy mogę czekoladkę, gdzie leży Francja” – dla osób mających problemy z koncentracją

10. „Jingle Bells, Jingle Bells, Jingle Bells, Jingle Bells, Jingle Bells”- dla osobowości obsesyjnych.

A rodziny wykazały także brak zrozumienia piszą skargę na wydawnictwo…Angielski humor…

To mi przypomina lekcje angielskiego w liceum kiedy moja nauczycielka co lekcję, tak na otwarcie, raczyła nas angielskimi kawałami. Czytała je, jeszcze raz….jeszcze raz? A klasa siedziała bez ruchu i mrygała ślepkami jak te biedne dzieci w South Park kiedy Pan Garrison opowiada im o homoseksualnych skłonnościach męskich gwiazd porno. Nic, null. Nikt nie rozumiał angielskich dowcipów, nawet przetłumaczonych. 😀

Pa.

 

This is NOT a Christmas Caroll!!

Zwykły wpis

Niech inni się bawią, dla mnie Święta w pracy skończone. 🙂

Jeszcze jutro szrańcza wpadnie na sklep, pochłonie resztki, wgryzie się w póły i dotrze do fundamentów a potem…cisza. Jedyny dzień w roku, w którym w sklepie myszy będą tańcować po magazynie, odziane w świąteczne łańcuszki i bombeczki, popijające wino ściekające z potłuczonych butelek.

Ostatnie trzy dni? Szum, kolorowy tłum spodni i butów.

/Co? Co ta Kokainka farmazoni? Jakie buty??/

Ano buty, odpowiadam. Kozaczki, tenisówki w różowe Pumki, trepy, kalosze, rzadko bo rzadko ale i letnie sandały, wyjściowe laczki i te potworne walonki którymi w ślad za Posh, wykręca sobie nogi angielska młodzież. Tylko na to zwraca się uwagę, kiedy wokół kłębi się tłum wygłodniałych ludzi wygarniających z pół co się da. Spuszczam głowę i idę, idę, spodnie, płaszcz do kostek, Pumy, czółenka w czerwone cekiny… I tak po 12 godzin dziennie przez 3 dni. Ludzki mózg nie jest w stanie przyjąć i przetworzyć takiej ilości napływających informacji! Po 100 twarzach, w których stara się dostrzec coś ludzkiego, ludzkie oblicza stają się powoli coraz bardziej wynaturzone i chore. W każdym razie u mnie. Już wolę patrzeć na „od pasa w dół” niż w górę: brodawki, pryszcze, krzywe nosy, tłuste włosy, zmarszczki, suche skóry, egzemy- ludzie na zakupach! Więc odwracam wzrok, patrzę w kafelki, ktoś zadaje mi pytanie, podnoszę głowę…i owiewa mnie zapach czarnych, nieborowanych zębiszczy i nie wiem gdzie uciekać. Wtedy ktoś zadaje następne pytanie, odpowiadam nad wyraz uprzejmie i obsesyjnie przypatruję się strąkowi włosów czekając kiedy kapnie z niego kropla margaryny.

Nie, nie jestem małostkowa i podła, nieczuła na ludzkie choroby i nieszczęścia i nawyki, czy raczej ich brak.. Mam dla nich nieprzebrane pokłady współczucia i zrozumienia , ale kiedy w takim tłumie spotkam twarz dla której warto przystanąć i westchnąć (dusza artsty w niemym okrzyku zachwytu), oczy zaczynają mi łzawić i mogę się łatwo przewrócić.

No to skoro już jesteśmy przy obsesjach…
/dziś będzie obrzydliwie ale muszę odreagować świąteczny stres/
…nienawidzę ale to NIENAWIDZĘ ludzkich stóp.

A zaczęło się niewinnie- od udaru słonecznego. Pojechałam na kolonię na morze i nasz Doświadczony Wychowawca zabrał nas w pierwszy dzień na plażę. Na 8 godzin z przerwą na Gofera z Cukerem. Wróciliśmy do ośrodka i zaczęło mnie trząść. Reszty się domyślacie a jak nie, spytajcie znajomego jak się czuł kiedy po raz ostatni miał udar słoneczny. W ramach kuracji zaordynowanej przez pielęgniarkę zabroniono mi siedzieć na plaży przez tydzień.
I tak sobie siedziałam, w Pobierowie, na drewnianym pomoście prowadzącym na plażę, siedem dni. Sama samiutka. Z plecaczkiem podręcznym i zmęczoną wyszmaconą Fantastyką. Przeczytałam ją z 20 razy przez co do dziś pamiętam to opowiadanie o cholernym białym króliku, którym był robotem. Od czasu do czasu ktoś przychodził sprawdzić mi puls i przyłożyć do ust lusterko a tak…byłam ja sama i stopy. Bo wokół mnie nieustanie przelewały się rzeki stóp, wodospady stóp, powodzie ludzkich odnóży. Nie patrzyłam w górę, czytałam sobie opowiadanie o króliku po raz setny i po raz setny, zerkałam na odnóża. Z dnia na dzień, im bardziej się starałam tym ciężej przychodziło mi odwracanie wzroku- niczym obsesyjne dotykanie językiem bolącego zęba, co dwa przeczytane słowa- zerkałam na stopy. Małe, duże, krótkie i perkate, długie i fantazyjnie uformowane, z paluchami jak serdele, z wąskimi, cienkimi wyrostkami, z halluksami, palcami brakującymi, nadprogramowymi, z przerwami między paluchami jak żaby…z paznokciami pomalownaymi lakierami i grzybicą. Żółtą, szarą, czarną, zielonkawą. Na pazurach starych, grubych i zdeformowanych i na małych pazurkach zadbanych paniuś. Malutkie, delikatne dziecięce stópki i wielkie męskie kajaki. A wszystko to mokre, pokryte piaskiem lub piaszczaną breją.

W nocy śniły mi się białawe kształty pływające przed oczami. I tak znienawidziłam ludzkie stopy. Do dziś łatwo mnie obrzydzić ściągając skarpetki. Przez ten pobierowski pomost, wielu ludziom staram się nie patrzeć na stopy, bo chcę ich lubić!

Dobra, dość!

ŚWIĘTA!!!

Wracam więc do tematu:

Szał zakupowy był nie do opisania. W trzy dni wypchnęliśmy ludziom w koszyki towarów za 1,5 MILIONA funtów (7 950 000 zł), nieustający tłum ludzi kręcił się po działach przez 24 godziny na dobę a kolejki do kas wiły się daleko w alejkach. Sprzedaliśmy np. … 5 300 kubeczków śmietany do christmas puddingów, trzy ciężarówki dostawcze czekoladek, 1 500 indyków…

A klienci w przerwach między lampieniem się na półki, co krok spotykali kogoś znajomego. Pogaduszki, pocałuneczki, giglanie się z dzieciarami, po chwili korek w promieniu 5 metrów wokół tokujących. I pytania:
-Gdzie jest brandy butter?
-Świeczki?
-Kiełbaski zawijane w bekon?
-Sos z żurawiny?

-Gdzie są indyki mrożone?
-Nie ma.
-NIE MA?? Jak to możliwe?
-Sprzedaliśmy.
-Kiedy?
-Wczoraj.
rubbish!!

Do ludzi poszło również 200 karpi, świeżo nieżywych, rozreklamowanych plakatami do których musiałam domalowywać polskie ogonki korektorem.

W kantynie był darmowy szwedzki stół, kartki świąteczne, czekoladki w prezencie od Szalonookiego Moodiego (Kierownika ze szklanym okiem, jak go nazywają), uściski, świetne roboty chłopcy dziewczynki, może zostaniesz jeszcze 3 godziny?

Mam dość piosenek świątecznych, Beatelsów, reindirów cholernych i mikołajowych czapek. Jutro przenoszę się do strefy Świąt Prawdziwych i zapominam o komercyjnych tradycjach poprawnych politycznie i niepoprawnych kalorycznie.

/…dis is not a lof song!/

Obalam mity i oburzam publikę

Zwykły wpis

Niejaki ~gery napisał, że według jego dziewczyny Anglicy są obłudni, chamscy, nie przepuszczają dziewczyny w drziwach…na polskie standardy, sama prawda.

Ale! (wiedzieliście, że będzie ale, nie?)
Kobieta w Anglii sama sobie otwiera drzwi i nie spodziewa się kwiatka na Dzień Kobiet. Emancypacja w krajach zachodnich jest wcielona a nie urojona. Polka chce zieleninę w folii na 8 marca, chce przechodzić przez otwarte drzwi, dwoma paluszkami trzymając rąbek sukieńczyny, w czasie kiedy mężczyźni wprost biją się o prawo do bycia zmiażdżonym po drugiej stronie wrót. Angielka czuje się samodzielną osobą, która otwiera sobie wszystko na co ma ochotę, zaczynając od drzwi, konta w banku, drogi do kariery i męskiego rozporka. Może się poczuć obrażona, kiedy próbujemy jej ustąpić miejsca w autobusie (o ile nie ma 90 lat na karku, bo wtedy zajmuje się co najwyżej samodzielnym otwieraniem tubki z CoregaTabs) lub przepuszczamy ja przodem. Co więcej, nadmiernie rozpieszczana przez obcego mężczyznę Angielka od razu pomyśli, że ów nieznajomy has a crush one her i nie popuści, póki nie zdobędzie jego numeru telefonu.
(Mój Suseł dostał numer napisany na sklepowej reklamówce po tym jak cierpliwie zdjemował paniusi czekoladki z wysokiej półki).

Obłudni? Oczywiście, jak każdy. Koszmar świata w którym każdy mówi to co myśli, nie raz zrywa mnie nocą z łóżka. Ale Polak, Niemiec czy Francuz łga bez mrugnięcia okiem a Anglik kręci i bałałaja obiecując złote góry bo nie wypada powiedzie NIE. Źródłem ich obłudy jest też konieczność zachowania poprawności politycznej. Wokół tyle pokus (emigranci, brzydkie kobiety, durni szefowie), że kręci się w głowie! Polak na nazwanie Pakistańczyka czarną małpą dostanie po pysku, Anglik zostanie podany do sądu, oskubany ze wszystkiego co ma i na długo przylgnie do niego opinia rasisty i paskudy społecznie nieprzystosowanego. Obłuda w Anglii jest formą instynktu samozachowawczego.

Podobnie jak plotkarstwo. Ależ to są papluchy! Wymienianie się informacjami na temat innych jest tu traktowane jako rozrywka oraz forma zbierania wiedzy na temat innych na wypadek gdyby przyszło do popełniania gafy. Jeśli wiesz, że koleżanka z pracy ma troje dzieci, każde z innym, czwarte w drodze, też nie wiadomo z kim, to nie popełnisz faux pa twierdząc, że nowo zatrudniona laska to dziwka i tylko czekać aż ją ktoś nadmucha bachorem. Wiedza jest tu kluczem do społecznego sukcesu. Każdy żeni się z każdym, konkubinuje się po sąsiednich domach, więc trzeba wiedzieć które dzieciary na kinder party są czyje.

Chamscy? Nie charkają na chodniki, nie śmiecą, nie wysmarkują glutów pod nogi przechodniów, nie podklejają gum pod krzesła, stoły i łyżeczki od herbaty, nie kurwują co drugie słowo i nie pierdolą czego się da. Nie pchają się w autobusach, nie wciskają się w kolejki, bo stali tu już wcześniej, tylko żona wołała a tak w ogóle spadaj szczylu, nie donoszą, nie podkładają świń, nie polewają trawnika sąsiada pestycydem, bo ma za piękne róże i żonę kolą w oczy.
Natomiast: puszczają bąki w towarzystwie, bekają, strzepują ci łupież z ramion z rozbrajającym uśmiechem i stwierdzeniem, że czekają aż do sklepu wróci promocja na Head’n’Shoulders, zostawiają zużyte prezerwatywy w szafkach pracowniczych i dłubią w zębach po lunchu.

Przecież nikt nie jest doskonały!

Z Wyspy Wiecznie Zielonej
Kokainka

Trochę sprostowań i korzenie dziecięcej traumy

Zwykły wpis

Niedzielny poranek przy wczorajszej pizzy.

Idziemy dziś na czwarty w tym roku christmas meal, tym razem z działem Susła. Trzy poprzednie indycze wiktuały niczym nowym mnie nie zaskoczyły
więc nie sądzę, żebym tym razem było inaczej. I chciałabym wyjść wcześniej żeby liznąć troszkę wolnego dnia.

Na mojej skrzynce nowe maile. Odezwa do narodu zadziałała i mnóstwo osób podzieliło się ze mną swoimi spostrzeżeniami na teamt Świąt Tu i Tam.
Wśród wczorajszych komentarzy najbardziej spodobał mi się PanE. Problemy z czytaniem ze zrozumieniem są najwyraźniej jakąś powszechną epidemią, bo spotykam się z tym problemem na Naszej Klasie, .gazetowych forach i  kontaktach bezpośrednich. Może są ubocznym objawem ptasiej grypy a może czytelnicy przelatują teksty wzrokiem, wybiórczym zmysłem agresanta wyszukują kilka słów mogących EWENTUALNIE ich obrazić i montują zjadliwą, idiotycznie niedorzeczną odpowiedź do której nierzadko 
całkiem nieświadomie dołączają coś z własnych frustracji: brak seksu, mózgu, kultury, wychowania, pieniędzy, samochodu, dobrej żony i posłusznego psa.

W poście o tolerancji i akceptacji obcości napisałam, że jadąc za granicę NIE stajemy się podłymi innowiercami czy heretykami. Mając na myśli to, co często słyszy się z kręgów bliskich Rozgłośni- emigranci odcinają się od Kościoła i nie powinni już niczego więcej szukać w kraju, bo prawdziwi katolicy nie potrzebują zdrajców i innowierców. Natomiast PanE, jakże roztropnie i trafnie, zinterpretował moją wypowiedź w sposób przezabawny:

„Polak nie staje się po wyjeździe podłym innowiercą czy heretykiem. Brawo Kokain, dzieki takim prawdziwym „Polakom” świat staje się lepszy. Widać Anglia NIE nauczyła cię tolerancji dla inności. Tak się składa, że jestem Polakiem i jestem ewangelikiem. I słyszałem określenia „heretyk” w Polsce, nie sądziłem, że usłyszę to na emigracji. Brawo Kokain, raz jeszcze.”

Gwiazdą wczorajszego dnia zostaje więc Pan Edynburczyk.

Ech, tyle się mówi o cudzie funkcjonowania ludzkiego mózgu. O różnorodności opinii, wolnych skojarzeniach, kreatywności, wielobarwności i niepowtarzalności ludzkiego myślenia i pojmowania. Ale czasami chciałbym, żeby natura nie szalała zbytnio w tej kwestii bo w pewnym momencie komunikacja staje się kompletnie niemożliwa. Chociaż czasem, dość zabawna

A mi znowu dostało się epitetem „prawdziwego Polaka”. Zgięłam się pod ciężarem odpowiedzialności.

Kolejna dziwna rzecz- wiele osób, szczególnie w mailach, nie zgadza się z Tradycją Karpia, Piciem na Umór i Angielską Kulturą bo…ONI sami nie lubią karpia, nie piją na umór, anglicy to „niewykształceni prostacy, którym jedzenie najlepiej wychodzi rękoma” itd. To kolejna pandemia Internetu z którą spotykam się na codzień, którą można najłatwiej określić prostym przykładem:

„Kaśka z Dolnej Wólki mówi, że koło 21:00 zgwałcili ją koło kiosku Ruch. Co za bzdura. Ciąglę chodzę koło tego kiosku i nigdy mnie tam nie zgwałcili. W sumie…w ogóle nikt nigdy mnie nie zgwałcił, więc śmiem twierdzić, że Kaśka jest bezczelną kłamczuchą i brak jej seksu w domu. A tak w ogóle to co ona robiła koło Ruchu o 21:00? Dziwka pewnie!”

Schowałem głowę pod kołdrę i nikt nie widzi mojego zadka!

A więc wytłumaczę, czy raczej unaocznię czytelnikom o jakim umorze tu mówię. Sprzedaż alkoholu w grudniu każdego roku wzrasta w przeciętnym angielskim supermarkecie o 37%! A w tygodniu przedświątecznym i świątecznym o 52! I nie mówimy tutaj o 52 procentach półlitrówki więcej niż zwykle ale o 12pakach! W Tesco obecna promocja „Kup 12 butelek Stelli, weź 12 gratis” jest tak popularna, że po 2 godzinach po otwarciu sklepu nie ma już czego sprzedawać. Który z waszych teściów, ojców, sąsiadów kupuje zwykle na Święta 48 butelek piwa na raz?
Jako pracownik wielozadaniowy, wspomagam kasy do czasu do czasu i wiem jakie ilości alkoholu sprzedaje się zwykle a jakie ostatnio. Z 6 butelek czerwonego wina robi się 12 lub 18, z butelki sherry, zwykle 05l nagle zamieniane są na 0,8l x2, itd itp. Klienci nawet nie wyciągają z wózków kartonów z butelkami, skanuje się jeden kod paskowy ze ściągi i mnoży razy to co sterczy z wypakowanego po szczyt wózka. Po orzechach, słoikowanej żurawinie, serze stilton i roladkach bekonowych największt boom sprzedaży przeżywa dział Wine&Spirits. Do pomocy zatrudnia się pomocników sezonowych, którzy w nieprzerwanym ciągu targają towar na sklep. 12 godzin dziennie, przez cztery tygodnie. Widział ktoś taki szał na dziale alkoholowym w polskim supermarkecie?

Picie na umór w Polsce ogranicza się do dwóch czy trzech półlitrówek z Sąsiadem spod 4, kiedy żony siedzą i wymieniają się świątecznymi przepisami. Kiedy panowie upitraszą się jak młode pelikany, kończy się wigilijna nasiadówka i rano niewiele się pamięta. W Polsce nie powinno się pić a jednak się pije, łazi się ściętym na pasterki i chucha się żytnim powiewem na stojących obok. Ktoś się kiwa, komuś beknie się pierogiem z grzybami, ktoś musi wyjść na świeże powietrze…
Byłam na Pasterce RAZ w życiu. Wiele lat temu, kiedy na tapecie były zbrodnie Nikolae Czałszesku. Przejęta byłam równie mocno jak wtedy, kiedy przygotowywałam się do pierwszej spowiedzi, szłam dumnie przebierając nóziami w stronę Kościła gotowa na boski cud, zstąpienie aniłków i miłość w powietrzu. A ksiądz w czasie przydługiego, dwugodzinnego kazania straszył ogniem piekielnym, opisywał zbrodnie mordercy i moralne uzasadnienie egzekucji a na końcu stwierdził, że dobrze mu tak, bo grzech miał w sercu i człowiekiem był złym że hej! „Pokój a Wami Bracia i Siostry i idźcie do domów” pozostawiło we mnie trwały ślad antykościelny.

Ale dość o tym. Dziękuję wszystkim Wam za miłe słowa i staram się odpowiadać na każdego maila jakiego dostaję. A że jest ich dość sporo, dzielę się między obiad a pisanie. Jeszcze raz dziękuję i chcę jeszcze. 😛