Mamy pełnię lata, 30 w cieniu, podlewam kwiatki trzy razy dziennie. Pół trawnika czeka na dokoszenie, moczę groch na zupę grochową i nie chcę iść jutro do pracy. To w skrócie. I cieknie nam pralka, więc toniemy pod stertą prania a do rzeki daleko. Mam 105 cm w pasie, ważę 12 kilo więcej przez te wszytskie płyny hamulcowe w Arbuziku, piję jak smoczyca po ostrym chlaniu i latam na pipi jak z chorym pęcherzem. Jem wszystko co popadnie, sałatę z paprykarzem, fasolę z kurczakiem, wszystko zalewam czarną porzeczką, pogryzam orzeszkiem i chcę jeszcze. Ważne, że Majci smakuje.
Co można napisać po tygodniowej nieobecności będąc mną? Zdarzyło się milion rzeczy, miałam miliard przemyśleń, niektóre z nich wybitnie złośliwe, na miriady można liczyć momenty kiedy klęłam jak szewc na brak łączności ze światem…
Tatku, bzik.
Doszło do tego, że zaczęłam notować o czym mam pisać na serwetkach i odwrotach rachunków kasowych bo nieprzebrane skarby tematów znikają zanim się obejrzę.
Suseł uzbroił się dziś w cierpliwość i zasiadł do telefonu gotowy postawić AOLowi biurka na głowach. Z tym naszym AOLem to jest tak, że mamy z nimi kontrakt już 2,5 roku- znamy bezczeli, choć dotąd nie mogliśmy narzekać. Problem pojawił się kiedy zmieniliśmy dom a wraz z nim odnowiliśmy kontrakt, zamówiliśmy PSIII i na dodatek BT zmieniło nam numer telefonu. Dla operatora AOLa to jak najwyraźniej za dużo. A cała rozrywka ma się powtórzyć za miesiąc, kiedy znowu się przeprowadzimy, tym razem przekraczając granicę hrabstwa, ponownie zmieniając numer… i znowu będziemy czekać na Godota uparcie dotykając kabla językiem, żeby sprawdzić czy już lecą bity czy nie?
Wtedy ja będę już na urlopie i zamiast spędzać bezproduktywnie godziny na dyskusjach z Rodzicielką na temat kolory ścian w nowej kuchi- będę siedzieć na stołku i patrzeć w ścianę białą. Bo z Arbuzikiem i AOLem ani nie pomaluję ani nie pogadam
Dziś końcowe metry w sztafecie „Hipoteka”. Dostaliśmy ostatnie papiurki, podpisaliśmy grzecznie i jedziemy złożyć podpis krwiom własnom. Ale to zaraz po tym jak zjem jajecznicę o której kwieciście opowiadał mi Susełek zapewniając, że będzie gotowa za minut 5. Pół godziny temu. A potem wział telefon w garść i poszedł do ogródka besztać AOLa. A ja kcem chlepka chociaż!
PS. Po dłuugiej i owocnej rozmowie z konsultantem dowiedzieliśmy się takich newsów, że aż sama do nich zadzwonię i powiem co o nich myślę. Trzy już razy dzwoniliśmy do łosi z pytaniem gdzie jest PSIII. A to adres nie taki, a to akurat wyszły, a to czekają na dostawę. Okazało się, że:
**wcale nie zmienili naszego adresu, nie zanotowali, że chcemy zmienić anbonament, że coklowiek zamówiliśmy… To jakim ja się pytam cudem, dzwoniąc do nich, każdy konsultant miał pełne dane i gotową hisoryjkę na temat położenia geograficznego Plejki?
Co więcej, skoro nie zmieniliśmy adresu ani abonamnetu to :
**kto, gdzie i jakim śrubokrętem dłubie w szafce rozdzielczej już ósmy tydzień, żeby w pocie czoła zapuścić nam bity, jak zaklinają się konsultanci?
I skoro, jak łatwo ustalić nikt nie grzebie rzeczonym śrubokrętem to:
**jakim cudem dzisiejszy konsultant stwierdził, że AOL ma problemy techniczne z naszą linią i potrwa to jeszcze TRZY TYGODNIE??
Ja się pytam!! Bo jak wezmę sama tą słuchawkę to Pakistan na Pakistanie nie ostanie!
Wczoraj pojechaliśmy obejrzeć Maleńswto Małej Mi. Maleństwo jest takie małe, że bez trudu zmieściłoby się w koszyczku z nićmi Nimbli. Wszytsko ma małe i śliczne. Mała Mi natomiast swoim tradycyjnym sposobem „Byłam, widziałam, mam koszulkę” zanegowałą mój plan używania peluch tetrowych I pieluch jednorazowych (bo po co?), poklepała mnie zapewniając, że „poczekaj, sama będziesz miała dość” (Maleństwo ma 3 tygodnie) i uśmiała się na moje ostatnie zakupy.
O zakupach to zaraz, a w ten sposób umniejszyła mi radość i zmusiła do bronienia pomysłu, że dziecko powinno mieć ładny pokoik niezależnie od tego ile kup dziennie robi do pieluchy, jak często otwiera ślipka i za ile lat zacznie korzystać z naszych prezentów.
Ale osądźcie sami.
Kupiłam wanienkę do kąpania. Z korkiem w dnie, żeby nie rozlewać wody przy wylewaniu dziecka do wanny lub klozetu. Z miską podzieloną na dwie komory na moczenie i pranie drobnicy. Z gąbką do mycia, z termometrem do wody, z kocykiem w kopertkę…A wszystko to w ślicznym miodowym kolorze z przewodnim tematem misia przy kąpaniu, w postaci zestawu.
Okazało się, że wanienka nie jest potrzebna. Chociaż miski to im brakuje bo mieli ale dziś jest w garażu a w sklepie akurat nie mieli.
Kupiłam matkę do przewijania, nieprzepuszczalną i podkładkę pod prześcieradełko, też nieprzepuszczalną, żeby nie musieć kupować nowego materaca co większe sikanie. Po co? Najwyraźniej nie wiadomo a ja jestem młoda i gupia matka co „nie była, nie widziała i koszulki nie kupiła”.
Mamy kołyskę. Pomijam fakt, że za bezcen i mamy ją zamiar sprzedać kiedy tylko Majcia zacznie wystawiać łebek znad barierki. Po co mi kołyska? Łóżeczko tak samo, po co? Ich Maleńswto śpi w wózku spacerowym rozstawionym w salonie i też jest dobrze.
A wczoraj pojechaliśmy na carboot i poszalałam. Majcia ma śliczny, mały pokoik, na ścianie po poprzednim małym lokatorze został wymalowany akrylem słoń w śpioszkach, z balonikiem, ściany mają łagodny kremowy kolor, są półki na zabawki i takie tam „zbędności”. Czy to ważne ile miesięcy musi minąć zanim Majcia zacznie wyciągać łapki po zabawki? Czy mam czekać z kupnem każdej zabawki zanim nastąpi moment kiedy będzie potrzeba? Czy może wcale nie kupować zabawek ani nie dekorować pokoiku, przecież dziecko nie doceni bo pakuje wszystko do pyska niezależnie czy to kamień czy bułka i ma głęboko w czekoladowym oczku wizualny walor swojego otoczenia? A może mam hodować kukłę, która tak samo tępym wzrokiem wpatruje się zarówno w ludzi i przedmioty, tak jak widzę to często, kiedy spoziera na mnie coś małego z dna wózka klienta?
I tak oto pożałowałam, że pochwaliłam się, że kupiłam Majkoskiej … domek dla lalek. Ale nie taki plastikowy, różowy, gdzie wszystko się łamie i stanowi zagrożenie dla życia i zdrowia otoczenia i to nie tylko ze względu na kolor. Prawdziwy, drewniany, solidny, wielki domek. Z pięcioma pomieszczeniami, wiktoriańskimi okienkami, otwieranym dachem i mnóstwem drewnianych mebelków, z otwieranymi drzwiczkami, szufladkami, nawet wanną, kuchenką, lampami stolikowymi, kotem, psem i czterema ludkami z ruchomymi rączkami i nóżkami, żeby mogły siedzieć w salonie albo leżeć w łóżeczkach. Wszystko pomalowane na piękne, żywe kolory, wymagające tylko kilku podmalowań bo domek był najwyraźniej centrum życia jakiegoś dziecka a drewniany piesek oczkiem w głowie. Pewnie właśnie dlatego sam już oczków nie ma.
I co usłyszałam? Że SOBIE kupiłam, bo po co Majce?
Dzięki Bogu, nie pochwaliłam się co jeszcze kupiłam, bo też poszalałam. Stawiając na klasyki literatury i wychowanie bez agresji, SuperBohaterów, LazyTownów, Scooby Doobów i innych wymysłów telewizji XXI wieku, rozglądam się za kompletem książek „Peter Rabbit”, Kubusiem Puchatkiem (bo ponad 50 letnie wydanie jakie mam długo nie przetrwa w dziecięcych rączkach). Mam już kompletną Narnię, „Gdzie szumią wierzby”… taki głupi zamiar mam, żeby czytać dziecku jak mi czytała Rodzicielka. A jej Babcia.
W czasie tego rozglądania się za książeczkami, stanęłam i wlepiłam wzrok w pełną brygadę pluszaków Kubusia Parchatka, nowiusieńkie, duże postacie, wiernie zaprojekt
owane i uszyte…i nie mogłam się oprzeć. Ponieważ Prosiaczka już mam (w 7 rozmiarach), mam też Osiołka, kupiłam więc od Mamy z Synkiem: Kubulca, Tygryska, Pana Sowę, Królika i Kangurzycę z Maleństwem.
Synek był najwyraźniej bardzo przywiązany do swoich pluszaków bo oddał je z uśmiechem dopiero wtedy kiedy zaprezentowałąm Arbuzika i zapewniłam, że idą w dobre rączki.
Dobrze, że nie przyznałam się więc do tej brygady Milnego. Aż uff.
A potem przypomniała mi moja Rodzicielka. Jak to ją wyśmiewały sąsiadki kiedy od pierwszego tygodnia mojego życia puszczała mi bajki z magnetofonu szpulowego. W kółko Calineczkę, Piotrusia Pana, a potem z adapteru- całe góry winylowych opowieści o królewnach, smokach i rycerzach. Wyśmiewały ją od wariatek, pukały się w głowy ale kiedy przyszło do mówienia, ja nawijałam jak katarynka, nie połykałam końcówek, nie zdrabniałam „ciotusia- pielusia”, nie upraszczałam sobie wymawiając „lowel” zamiast „rower” a ich dzieci, rodzone w tym samym czasie, na widok słoneczka wydawały z siebie ogólnie pojęte Uuuaagaahaaaa! Bo dla nich dziecko zaczynało być jednostką myślącą w dniu inauguracji podstawówki. Ich krzyżyk im na drogę.
Ciekawe co bym usłyszała gdybym przyznała się, że już teraz Majcia słucha muzyki klasycznej bo ją uspokaja i nie lubi Metalliki. Chyba, że te podskoki i salta to wczesne wprawki przed majtaniem wdzięcznie główką tuż przy barierce pod sceną? 😛
Temat traktowania dziecka jak bezwolnej kukły nie schodzi mi z czołówki tematów do przemyśleń przy kanapce. Nie twierdzę, że wychowywały mnie SuperNianie, że nikt nie popełniał błędów, nie bywał zmęczony, zniecierpliwiony (szczególnie względem takiego upartego osła jak Kokainka). Sama ostatnio wspominałam jak krwawe i pełna prucia flaków opowieści o porodach pozostawiły we mnie, no cóż, niezatarty ślad. Ale wychowałam się w rodzinie w której dziecko to indywidualna osobowość, chętna do nauki, poznawania świata, zachęcana do odkrywania nowego na najmniejszy sygnał zainteresowania nową dziedziną. Może sto razy byłam z Babcią w Muzeum przy Ogrodzie Botanicznym, gdzie całymi godzinami jako dziewusia metr dwadzieścia, stałam na zydelku podsuwanym przez starszą panią pilnującą ekspozycji i zaglądałam w mikroskop aż mi oko więdło. A tam kłebiły się prehistoryczne owady w bursztynach, motyle jaja, żucze odnóża i łuski złotych smoków. Jako ośmiolatka lubiłam Muzeum Narodowe i Muzeum Poczty, potem chodziłam na zajęcia z lepienia w glinie, papieroplastyki, malarstwa dla dzieci, baletu, tańca towarzyskiego, w domu można było mnie zostawić z Encyklopedią Larousse’a na całe wieki a ja zaczarowana oglądałam zdjęcia krewetek, stygnącej lawy, Pigmejów z drewienkami w egzotycznych częściach ciała i popiersi Darwina.
Może dlatego, że moje Rodzicielki były z wykształcenia nauczycielkami i wiedza była dla nich wartością nadrzędną? Czy dlatego nigdy, kiedy zadawałam ciągi pytań i to na co jeździ tramwaj i dlaczego zimno mi rączki kiedy wystawiam je przez okno samochodu, nie otrzymywałam byle jakiej odpowiedzi. Babcia wycinała mi z Przyjaciółki dział ciekawostek, Mama przynosiła do domu każdą książkę o nauce jaką dostawała na stan w księgarni, do przeczytania i oddania, jeśli była droga jak operacja na otwartym sercu.
Ja i Suseł jesteśmy tacy sami. Wiedza nie jest dla nas konsekwencją nudnych godzin spędzonych w klasie, kiedy na dworze wagarowicze grają w piłkę. Jest Celem. I chociaż już skończyliśmy naszą drogę w blaskach kaganka Ministerstwa Edukacji nie ma dnia, żebyśmy nie rozmawiali na tematy związane z fizyką, matematyką, biologia, geografią… Naszą ulubionym kanałem na Nce jest Discovery Historia a moje półki uginają się od książek o tematyce wyżej wspomnianej. U licznych znajomych na półce stoi i dumnie wypina grzbiet katalog Argosa.
Ale to oni się ze mnie nabijają. Dziwy to, dziwy. Będzie wojna, oj będzie.
Dziś wpłaciliśmy depozyt i pozostały już ostatnie formalności przez odebraniem kluczy. Nie obyło się bez zgrzytu, bo NatWest zażyczył sobie nie włączać opłat urzędowych w kredyt i musiałam iść do banku i brać 2000 pożyczki na poczet znaczków skarbowych, kosztów manipulacyjnych itp. Szczęście mamy, że jestem klientem wzorowym, nie mam debetów i nie zasysam z kart więcej niż mogę. Pieniądzory dostaliśmy od ręki ale spłacać je przyjdzie miesięcy 30. Kurka franca.
Na tą okoliczność zrobiłam się piękną, dobiłam konto rachunkiem za tą urodę i jest mi z tym dobzie. I Susłowi się podoba.