Monthly Archives: Maj 2008

Bułka z pulpetem

Zwykły wpis

20 roboczych dni w Anglii przypomina tutejszą jesień. Każdy wie, że w końcu przestanie padać i pizgać, każdy przewiduje że nastąpi to gdzieś w okolicy kwietnia ale jeśli nadal pada w lipcu, nikt nie jest bardzo zdziwiony. Dlatego kiedy Suseł dzwoni do AOLA z pytaniem „Gdzie do starej blaci jest jego internet?” dowiaduje się, że już, już, tuż tuż, może w przyszłą środę? A już minęło 5 tygodni.

Jak na razie, kiedy tylko nie pada, przyklejam komórkę na wielką pulpę blue tacka, na szybę od zewnątrz i łącząc się w kółko i kółko na nowo próbuję odebrać pocztę i wrzucić blogowi coś na ruszt. A sieć robi co chce. Kiedy mieszkaliśmy w Zamczysku, w kamiennych, półmetrowych dwustuletnich murach można było dzwonić z komórki w każdej pozycji i z każdego punktu w domu. Nawet z wnętrza dębowej szafy. W Koziej Wólce zasięg komórkowy przypomina dym z ogniska. Swego czasu, kiedy jeździliśmy oglądać domy, trzy razy umawialiśmy się oglądać Brzoskwiniową Chatkę w A. Kiedy zajeżdżaliśmy na miejsce, za każdym razem przed sąsiednim domem, po chodniku, w samych skarpetkach łaził facet z kubkiem kawy w ręku i komórką przy uchu. Pomyślałam wtedy, że testuje Vizira na potrzeby reklamy lub lubi wystawiać stopy na uroki marcowej pogody. Dziś już wiem, że zwyczajnie walczył z zasięgiem, którego w Koziej Wolce jak na lekarstwo.

Nadal również ciągnie się sprawa PlayStationIII. W Polsce już dawno postawilibyśmy komuś biurko na głowie, tutaj nawet nie ma się na kogo złościć bo każdy ubolewa. W promocji, z najnowszym abonamentem AOL zaproponował klientom wybór pomiędzy PSIII a laptopem jako dodatkiem do nowej umowy. Ponieważ Suseł planuje manewry wokół większego telewizora, postanowiliśmy zamówić PSIII- jako odtwarzarki DVD. Sześć tygodni temu. Biuro czeka tymczasem aż dodrukują nowe Plejki w Chinach. I ubolewa nad opóźnieniem.

W tym tygodniu miałam pełnowymiarowe badania kardiologiczne na okoliczność hip hopowych rytmów dobiegających mnie z wnętrza klatki piersiowej. I też czekałam. Pojawiłam się punktualnie o 9:00, jak poproszono w liście, tylko po to, żeby czekać w poczekalni okrągłą godzinę. Potem czekałam w poczekalni drzwi dalej, potem ponownie na krzesełku, potem z powrotem tam skąd przyszłam- na konsultację. I koło 12:00 dowiedziałam się, że moja pompka jest zdrowa, młoda, sprawna i świetnie sobie radzi z dodatkowym obciążeniem i mogę iść do domu, nawet bez paracetamolu. A hip hopowe rytmy jak pobrzmiewały…

W Polsce stoi się w kolejkach, w Anglii czeka potulnie na krzesełkach.

***

Praca na kasie zaczyna powoli dobijać do dobrze znanego mi brzegu totalnej, niepohamowanej irytacji. Stąd wiem, że czas zwijać manatki jeśli mam oszczędzić staruszki i dzieci przez jadowitym pogryzieniem. Mam dość klientów i ich drobnych obsesyjek, które doprowadzają mnie do pasji. Sposób w jaki układają zakupy na taśmie, przekładają, dosuwają, dopasowują, podsuwają, równają do linii…jak szukają pieniędzy kiedy przychodzi do płacenia, jakby zdziwieni, że w ogóle trzeba coś płacić. Wtedy w setkach kart szukają tych co potrzeba, przy okazji oglądając te, kóre za cholerę nie wyglądają na bankomatowe, przy okazji znajdują stare rachunki i świstki, których warto by się TERAZ pozbyć. Mi się nie śpieszy, nie o to chodzi. Ale kiedy widzę jak dama przy pomocy tipsów próbuje wyszarpać z poftfela kartę, po 10 próbach jej nie wychodzi a mimo to nie zmienia ani o jotę sposobu w jaki to robi, tylko dalej chrupie plastikiem po plastiku- dostaję szału.
Podobnie jak starsze pary, które nie wiedzieć czemu mają totalną obsesję na punkcie porządku i ładu w zakupowych torbach. Zimne z zimnym, mrożone z mrożonym, to rozumiem, choć nie stosuję bo ze każdego angielskiego sklepu do najbliższego domu jest nie więcej niż 100 metrów. Ale oni pakują się jak na wyprawę na Everest i to nie tylko pilnie bacząc na temperatury. Do osobnych, ekologicznych toreb pakują produkty: śmierdzące, pachnące, płynne, sypkie, miękkie, twarde… Ubrania osobno, książki osobno, ramka na zdjęcia w żadnym wypadku nie może spocząć w tej samej torbie co owsianka. A kiedy trafiają się produkty problematyczne (np. świeża ryba)… wtedy zaczyna się zabawa bo słyszę: „Nie, to zimne, daj tu, ale nie, daj to do miękkich, acha, będzie śmierdzieć…” I biorą nową torbę.
A najśmieszniejsze jest to, że te wszystkie pary staruszków i bezdzietne 50letnie małżeństwa robiąc zakupy, łażą po sklepie 2,5 godziny, wrzucają zakupy do koszyka jak leci i nie martwią się, że ich drogę znaczą kropelki topniejących już lodów śmietankowych. Obsesja nabiera kolorków, kiedy dochodzą do taśmy. I do mnie. A mi się lasuje wapno i gotuje każda kropelka krwi.

A z dnia na dzień mój osobisty termometr wkurwienia powoli dobija końca skali.

Jeszcze dwa tygodnie do początku urlopu macierzyńskiego. Koniec szeleszczących reklamówek i klientów pchających karty płatnicze we wszystkie możliwe dziurki i szparki wokół czytnika kart, oprócz tej właściwej. A ja muszę gnieść Majuśkę, żeby pochylić się nad każdym z tych nieboraków i paluszkiem pokazać którym patyczek do której dziurki. A Majuśka nie lubi ugniatania i w sytuacji kiedy nawet gumka od gaciorków jest powodem do uporczywego kopkania, możecie sobie wyobrazić czym mnie traktuje.

***

Majuśka. Najwyraźniej lubi przestrzenie wokół siebie, bo pomimo rad lekarzy powtarzających się na forach i w książkach, uparcie postanowiła stawiać mnie do pionu za każdym razem kiedy kładę się na boku, unikając leżenia na plecach. Kiedy zasypiam na plecach i nie ruszam się znacznie w nocy, Majuśka cichutko i grzeczniutko poleguje, gdzie poleguje i do rana łatwo o niej zapomieć. Ale na najmniejszy ucisk na Balonika, reaguje błyskawicznie wystawiając niezidentyfikowane części ciałka tu i tam, odpychając się od źródła niewygody- gumki spodni, pasa w samochodzie, kołderki. Czyli, że kręci się nieustannie. 😀

I rośnie, co warto dodać. W chwili obecnej, w 26 tygodniu czuję się jak żuczek leśny przewrócony na plecki bez możliwości obrócenia się podwoziem w dół. Rano macham rękami i nogami w poszukiwaniu czegoś o co można się zaczepić i w końcu wstać. Wczoraj Suseł po raz pierwszy wiązał mi kamaszki ale przez większą część czasu łażę z rozwiązanymi sznurówkami. Pukam się w Balonika drzwiami i obciągam swoje najdłuższe koszulki bo po kilku chwilach lądują pod pachami. Do samochodu wsiadam „zadkiem najpierw”, kiwam się na boki i kiedy mogę, wykładam się na płasko.

Ale każde z tych upierdliwości to najprzyjemniesze doświadczenia w życiu. I chłonę każdą chwilę bo już wiem, że za trzy miesiące bardzo będzie mi tego brakować. Taki świr.

A pewnie jeszcze napiszę, że mam dość i chcę się już rozpuknąć. 😛

***

Suseł naprawił mikrofalkę. Wynieśliśmy ją do ogródka, razem z miską, wodą, ręcznikami papierowymi, śrubokrętami, kubkiem na śrubki i wiarą w cuda. I rozłożył Suseł kuchenkę na drobne części, wszystkie upaprane i wysmarowane zgniłym jajkiem. Super ultra ekstra wiatrak który chłodzi zwykle kuchenkę w trybie piekarnika postarał się o to, żeby fragmenty niedoszłego śniadania dostały się absolutnie wszędzie, nawet głeboko pod obudowe, od spodu, gdzie miały prawo dostać się tylko siłą grawitacji. Trwało to dwie godziny, mam zdjęcie do dokumentacji. Potem wymieniliśmy wszystkie przepalone bezpieczniki, wsadziliśmy wtyczkę do prądu i z rozsądnej odległości kukaliśmy zza drzwi czy kubek z wodą kręci się i nagrzewa czy przygotowuje do eksplozji? Nagrzał się, po drodze odparowały jeszcze resztki siarkowodoru i płynu do mycia szyb i kuchenka zo
stała odratowana. A my wiemy co ma w środku. 😀

***

Od czterech tygodni przegapiamy wywózkę śmieci. Wracamy do domu z pracy, kubły sąsiadów puste, nasze pełne. Na ich podstawie możnaby zrobić rekonstrukcję ostatniego miesiąca naszego życia, kot sąsiadów kręci się koło klapy a my nadal nie wiemy o której trzeba wytoczyć Williego na chodnik przed dom, żeby ktoś się nim zajął należycie.

***

Dziś mieliśmy jechać do Londynu, na carboot dziecięcy o powierzchni trzech boisk do piłki nożnej. Ale Suseł się rozłożył, wrócił z pracy z kluchą w nosie, markotny i jęczący. Kiedy Suseł odmawia łyknięcia Gripexów, znaczy się- trzeba go ładować do betów, puścić bajusię i gotować herbatkę z miodem. 15 minut dyskutował ze mną dlaczego nie będzie ssał witaminy C dla dzieci, wytaczając takie ciężkie argumenty jak:
*to zajmuje czas;
*to jest kwaśne;
*półleżę i się udławię na śmierć;
*co to w ogóle jest ta piguła?

A pąs na przemian z bladością barwiły mu liczko.

***

Nudzi mi się. Z lenistwa mi się nudzi bo w pokoju obok czeka na mnie tablet i piórko, cały tydzień planowałam co narysuję w ten weekend a teraz leżę i patrzę w okno. A za oknem niebo zasnute glutem chmur deszczowych. Bu.

***

W nocy remontowałam Dom. Po raz któryś już zrywałam panele, kładłam nowe, kręciłam się w kółko zastanawiając się nad śliwkowym (?) kolorem ścian, własnoręcznie wylewałam do foremek elementy dekoracyjne do sufitów  i kładłam nowy dach. Taka wizualizacja zdesperowanej dekoratorki. W swoich kobylastych książkach o wnętrzach, którym mam już niemałą półeczkę, zaznaczyłam papiurkiem wszystko co chcę mieć w domu i okazało się, że ksiażki wyglądają jak jeżyki- naszpikowane zakładkami. A Dom nie jest z gumy!

***

Nuuudze się… i choćbym jakąś lalę miała…

Pisanki i coś o Szalonych Wężarzach

Zwykły wpis

Suseł postanowił zrobić śniadanko. Po 45 minutach twórczego tłuczenia się po kuchni, otwierania i zamykania szafek, ostrzenia noży i pieczenia tostów Kokainka usiadła do komputera, żeby spędzić jakoś kolejne 40 minut przed jedzeniem. W połowie myśli między jednym kliknięciem a drugim, pierdolnęło w całym domu, poszły korki i zapadła cisza.
-Co to?
-… jajko!- usłuszałam z kuchni.

Mój Susełek kochany, fizyk z zamiłowania, chciał dogodzić swojej pączkującej rodzince i nakłaść gotowanego jajka na kanapki. Wsadził więc dwa jajka do miseczki z wodą i wsunął… do mikrofalówki. Proces gotowania jajka w ten sposób trwał około minuty, po czym nastąpiła eksplozja, która wysadziła drzwiczki kuchenki, zapryskała skorupkami całą kuchnię i pozbawiła nas prądu. Wnętrze mikrofalówki wyglądało jakby ktoś bardzo zmęczony całonocną imprezą zjadł o jedną łyżeczkę sałatki za dużo i w pośpiechu do toalety pomylił łazienkę z kuchnią.

I wszystko byłoby dość zabawne gdyby nie to, że eksplozja wyłamała zamknięcie drzwiczek w kuchence z grillem i piekarnikiem, którą trzy (t r z y) tygodnie temu kupiliśmy w promocji z 140 na 70 funtów. Którą się zachwycaliśmy jak własnym dzieckiem a ja a piekąc w niej kurczaka, pierwszą w życiu Quiche i inne takie. Grobowy nastrój do końca dnia to mało powiedziane. Suseł wyglądał jakby mu ktoś strzelił ze śrutówki w oko a ja sięgałam dna smutku. Z dwóch powodów: już nie miałam kuchenki a co gorsza, Suseł chciał dobrze a wyszło źle. A potem, kiedy wróciliśmy z pracy, gorące resztki powybuchowe ostygły tak, że można było je zacząć zeskrobywać z wnętrza ale zaczęły śmierdzieć siarkowodorem. Reklamacja odpada ale spróbujemy naprawić zamek zanim pójdziemy i kupimy nową.

Ale w końcu smutki przeszły a do naszego codziennego języka weszła nowa kwestia. Jadąc za wyjątkowo powolnym, luksusowym samochodem z alutkami i antenką nawet nie powiewającą na wietrze, Suseł zżymał się, że mają takie auta a nie potrafią depnąć jak Bóg przykazał.
-Wrzuć mu jajko przez szyberdach.- poradziałam. 😀

***

Wracają nocne koszmary z dziećmi w roli głównej. Ostatni był wyjątkowo bogaty ładunek emocjonalny więc nie spałam już do rana.

Śnił mi się mały chłopczyk przeżywający koszmar w swoim pokoiku. Po podłodze, w kierunku łóżeczka czołgał się Lala, coś jak Chucky ale bezwładny od pasa w dół, podciągający się do chłopczyka na rękach i syczący przy każdym ruchu w oczekiwaniu na ofiarę. Chłopczyk zdołał wybiec z pokoju w stronę pokoju mamy a ta obudzona zaprowadziła go z powrotem do łóżeczka po drodze zabierając z podłogi Lalę i kładąc ją pod paszkę dziecka i przykrywając kołderką. Rano, ktoś odkrył kołderkę a łóżku leżał chłopczyk- ogryziony do szkieletu, od paszek w dół.

Ktoś by chciał po tym jeszcze zasnąć?

***

W odwiedziny przyszła do nas Mała Mi, jej Brzuszek i Partner. Mała Mi jest 3-4 tygodnie przez terminem ale ma dość bo jak nazwa wskazuje, największa nie jest. Brzuszek ma twardy jak arbuz, brakuje jej skóry, po pępku ślad zaginął i ma wrażenie, że niedługo ona zacznie się zmniejszać a dziecko zajmie jej miejsce. A więc ze wspominanym już przeze mnie panikarskim tonem kobiety co (prawie) widziała i przeżyła opowiedziała mi ze szczegółami co jej się tam zrobiło, co się przekręciło, co pootwierało i że może się rozpyknąc lada chwila. Lekarz uprzedził, że do poniedziałku może nie donosić a ja czułam jak podnoszą mi się wszystkie włoski na ciele. Napchała mi do głowy strasznych myśli i jeszcze długo po tym jak poszli siedziałam i słuchałam mojej Małej PiuPiu, czy przypadkiem się gdzieś nie wybiera przed czasem? Strasznie łatwo jest mnie wmontować w schizę, jeśli chodzi o Te Sprawy. Dlatego nie rozmawiam z Polkami na te tematy- czuję się świetnie, dzięki, a co u ciebie?

Tymczasem Małe PiuPiu ma się świetnie i obie jesteśmy w świetnych humorach. Nie budzi mnie po nocach kręceniem się, ja budzę ją rano wstawaniem. Około 23:00 ma zwykle sesję gimnastyczną ale zdyszana po fikołkach i chwaleniu się gdzie ma rączki nóżki, zapada cisza i spokój i do rana nic mi się nie wybrzusza. W ciągu dnia zmusza mnie to nieludzkich wyczynów polegających na pożeraniu czego się da i w tym tygodniu przesiadłam się na większe pudełko śniadaniowe. Na kanapkę, paczkę orzeszków, paczkę żelek, dwa, trzy serki Babybel, marchewkę, ciastko i Bóg wie co jeszcze a co nie wchodzi do pudełka. Po południu wyrzucam tylko opakowania. I nawet przez chwilę nie jestem najedzona, nawet jak do tego pudełka dorzucę 3 banany, pomarańcza i gruszkę z kantynowego stołu, zapiję sokiem, potem herbatą a na końcu wodą z kolorkiem pomarańczowym. A to tylko kiedy jestem w pracy.

Jeśli chodzi o orzechy, Fasolinka postanowiła chyba zainwestować w zwojki mózgowe bo to co wyrabiam z orzechami przechodzi pojęcie. Przez całe życie mogłam zjeść pół paczki orzechów, jakichkolwiek, od wielkiego dzwonu. Teraz drżą mi ręce na myśl o włoskich, laskowych, pistacjach, „kasiułkach” i wszystkim co mieszka w łupince. Wykorzystałam też błąd systemu w sklepie i objadam się sojowymi po tym jak zauważyłam na rachunku u klienta paczkę tychże po jakiejś absurdalnie śmiesznej cenie – 44 pensy za 300g orzechów DoctorFood?? Poszłam do półki, obadałam i okazało się, że cena głosi 1,77 funta za paczkę a system sprzedaje je za bezcen. Mam teraz całą szufladę Doctora Food’a. 😀

I tak się bujamy.

Dziś Suseł rozkręci kuchenkę i będzie ratował co się da.

***

W odpowiedzi na komentarz SzyJi, postanowiłam się przyłożyć do opowieści o Zasiłkowej Rodzinie ze Wzgórza i już piszę.

A w międzyczasie pozwolę sobie pogrzebać w kolejnym społecznym dziwie tego kraju. I od razu uprzedzam: nie dworuję sobie z ludzkiego nieszczęścia, nie ma zamiaru nikogo osobiście dotknąć i nie generalizuję ani nie uszczegóławiam się zanadto. Tak na wypadek, gdyby jakiś Czytelnik znowu postanowił poradzić mi wyluzowanie się i zasięgnięcie porady u seksuologa, bo jemu to pomaga.

Jak często spotykacie w Polsce Szalonych Ludzi? Panie śpiewające po przystankach, mówiących do siebie z przekonaniem panów starszych i młodszych, sąsiadów palących i topiących szczury, które ogryzają im w mieszkaniach skarpetki lub gotujących 50 litrową zupę z keczupu i pierza? Podejrzewam, że każdy z Was zna z widzenia takiego Szalonego Pana/Panią z dzielnicy.

Tu przypomniała mi się Tramwajowa Babcia z Wrocławia, zna ją ktoś? Ta która opowiada wszystkim, że jej syna zabili Niemcy razem z Ubekami a nad miastem latają samoloty i zrzucają strychninę na dzieci. Przypomniała mi się też ta starsza elegancka dama z okolic Placu Grunwaldzkiego, którą spotykaliśmy, kiedy wychodziliśmy w czasie długiej przerwy na zapiekankę. Siedząc w dzielnicowym bistro, wymalowana i wyperfumowana, w boa i szlach opowiadała każdemu jak zostawił ją mąż i poszedł do jakiś k***w. Te były nieszkodliwe, ale na mojej ulicy mieszkała kiedyś kobieta, która tupiącym przechodniom zrzucała z trzeciego piętra no głowy słoiki. Dzielnicowy zamiast ją zgarnąć do szpitala, kazał odgrodzić chodnik pod jej oknami taśmą biało- czerwoną. I tak sobie siedziała w oknie i ćwiczyła celność miesiącami. Był też wariat, który robił kupę na wycieraczki sąsiadów w kamienicy w której mieszkałam jako dziecko, za każdym razem kiedy gnało go za potrzebą.

A jak jest na Wyspach? Otóż: w Anglii mówiących do siebie specjalistów od kulinariów lub kolejkowych dyskutantów z nicością jest tak mało, że łatwo zapomnieć, że tacy w ogóle istnieją. Obywateli z tikami, natręctwami, oganiaj
ących się od wielkich much nie spotyka się prawdopodobnie tak często ponieważ tutaj choroba psychiczna nie jest powodem do wstydu i strachu nawet przez własną rodziną ale powodem do szybkiego zasięgnięcia porady psychiatrycznej. A i rząd nie pozwala aby chodzili swobodnie po ulicach i narażali się na niebezpieczeństwa ale wysyłają na przymusowe leczenia, otrzymują opiekunów dbających o przyjmowanie leków i przeprowadzanie regularnych badań. A farmakologia jest chyba dość zaawansowana bo nawet tych na lekach trudno odróżnić od ludzi zdrowych.

Przez 3 lata pobytu w Anglii spotkałam:
-ok. 50 letnią damę z mężem w londyńskim metrze, która najwyraźniej w samym środku przekwitania robiła mu scenę rozpaczy/zazdrości/złości/nienawiści na co on reagował tylko łagodnym przyciąganiem jej do siebie za pasek od spodni w miarę jak raz po raz postanawiał przesiąść się na inne siedzenie.
-jednego z pracowników naszego sklepu, ok 20 letniego, który powoli zapadał się w chorobę psychiczną a którego ostatni raz widziałam jak siedział na trawniku rozdzielającym dwupasmową jezdnię, w odblaskowej kurtce, grzebiącego sobie w przyrodzeniu.
-klientkę od worków, która doprowadza mnie do autentycznego szału, a czym, zaraz opowiem.

Człowiek szalony łatwy jest do rozpoznania. Ma w oczach to Coś, obłęd, szoł, manię, specyficzny sposób poruszania się, coś w chodzie, w ubraniu, choćby drobny szczegół, który jednak wyraźnie odznacza się na tle tłumu a który ktoś taki jak ja zauważa jak sygnał z latarni morskiej w bezksiężycową noc.

Tym bardziej zaskoczyła mnie klientka, która bez słowa rozpakowała swoje zakupy, doczekała się swojej kolejki, uśmiechnęła się sympatycznie a na pytanie czy potrzebuje pomocy przy pakowaniu, odpowiedziała czy raczej dokrzyczała taka oto tyradę, cały czas się uśmiechając:
-Nie, poradzę sobie sama, teraz to sama muszę robić zakupy bo ja i mój mąż się rozeszliśmy, jesteśmy po rozwodzie, zresztą straszny z niego dupek i nie mogłabym go tu zabrać bo świsnął gumę do życia bez płacenia i powiedzieli żeby już tu nie wracał!!

I dalej na tą nutę, dopóki nie skończyłam i nie przyszło do płacenia, więc i zmiany tematu:
-Tak, już płacę, pieniądze, gdzie one są, w ogóle to nie wiem po co są pieniądze, tak je wymyślili i teraz jest tylko problem z szukaniem w torebce jak przychodzi do czego, o, są!!

Fajna była. Przynajmniej nie pokazywała części niesfornych, nie groziła ogniem piekielnym i nie opowiadała o Niemcach. Ale oglądał się za nami tłum ludzi.

A teraz o Klientce od Worków, bo zaraz po niej dojdę do pewnych wniosków.
W Anglii bycie „greene” czyli obywatelem zielonym, ekologicznym jest bardzo modne. Od dziecka uczą jakie śmieci wrzucać do jakiego kubła, jak oszczędzać energię, dbać o dzikie ptaki w ogrodzie i zmniejszać ilość zużywanych podpasek. Wstrząsający artykuł w jednym z brukowców kilka miesięcy temu pokazywał całemu społeczeństwu gdzie kończą tak niefrasobliwie porzucane reklamówki. Zmywane deszczem do rzek, zwiewane porywistym wiatrem do morza pływają po powierzchni krótko, potem toną i całymi latami unoszą się w toni morskiej stanowiąc śmiertelne niebezpieczeństwo dla wielorybów, delfinów, morskich ptaków i nnych krewetek. Co rusz morze wyrzuca na brzeg kolejne spuchnięte rybie ciało, które w czasie sekcji odsłania pęta połkniętych, zaklinowanych w jelitach reklamówek WalMartu, Sainsbury’ego, Morrissona i innych gigantów handlu. Ptaki morskie duszą się owinięte w worki lub całe miesiące spędzają w pozycji siedzącej bo nogi plączą im się w torbach na śmieci.
Artykuł potrząsnął Anglikami na tyle, że przez kilka tygodni dość często wychodzili ze sklepu niosąc zakupy pod pachami a narodowa dyskusja na temat ekologii ruszyła z posad bryłę decyzyjną i niebawem, już za kilka tygodni reklamówki supermarketowe będą dostępne na życzenie i odpłatnie.
I tu wkracza Klientka z czerwonym nosem i nerwowymi ruchami, która w każdą sobotę o tej samej porze melduje się przy tej samej taśmie i zaczyna wykładać na pas istny koszmar ekologa. KAŻDY artykuł który kupuje pakuje w cienki, plastikowy woreczek. Pisząc KAŻDY, mam na myśli każdego osobno zapakowanego ziemniaka, pomidora i marchewkę i każdy inny produkt, który musi spocząć w osobnej torebce. Produktów ma w wózku z 80 a kiedy dochodzi do kasowania- KAŻDY PRODUKT ZPAKOWANY W WORECZEK PAKUJE JESZCZE DO JEDNEJ REKLAMÓWKI i dopiero wkłada do wózka.
Moje geograficzne zboczenie, współczucie dla zwierząt i zaniedbane ekologiczne uświadomienie- wszystko naraz krzyczy i rzuca się kiedy widzę tą jaśnie oświeconą obywatelkę w promieniu 100 metrów. Może ma prywatną przetwórnię odpadów plastikowych a ja się niesłusznie czepiam ale wystarczy po patrzeć na innych klientów, którzy stoją i patrzą na tą zbrodnię. Noże w plecy.

Powód jest taki, że ma manię na punkcie dotykania. Zauważyłam już kilka razy, że do szału doprowadza ją dotyk przedmiotów dotykanych przez innych ludzi. Nie dotyka wózkowej rączki, drukarki, nawet te worki bierze z dna kupki. Pakuje więc wszystko, żeby kasjerka nie macała porków i pietruszek, serków i butelek z sokiem. A ja? Odpuszczam i męczę się ze skanowaniem i machaniem kodami pod tysiącem możliwych kątów? Gdzie tam! Bezczelnie otwieram każdy woreczek i dotykam pudełek, niby że nie da się inaczej. A krew się we mnie burzy, że oj oj.

Nie, nie zmieniłam tematu. 😀 Nadal piszę o Szalonych Ludziach i już zmierzam do pointy.

Jak wariujemy? Czy dostajemy fioła na punkcie czegoś co nas nie dotyczy? Co jest nam obojętne lub obce? Czy przeciętny Katarczyk lub Boliwijczyk dostanie bzika na punkcie widoku samolotów na niebie w obawie przez nazistowskim bombardowaniem? Czy Polak czy Rosjanin będzie oddzierał papier od plastikowej butelki, żeby w swojej obsesji być w zgodzie z ekologią? Nie, dostajemy pierdolca na punkcie czegoś co doskwiera nam na tyle mocno, że umysł przestaje sobie z tym radzić. W Polsce na punkcie rządu, ubeków, milicjantów, przesłuchań, zatrzymań, bombardowań, strzelanin, rewizji, karaluchów i upierdliwych dla zasady sąsiadów.
A w Anglii? Czym martwi się Anglik koło 50tki? Spłatą hipoteki (i tak nie pójdzie do więzienia ani na bruk, tylko do mieszkania councilowskiego), czystością (w świecie w którym śmiecenie jest przestępstwem przeciwko socjecie), porzuceniem przez partnera (co i tak zdarza się niezwykle często i gęsto w kraju gdzie 50% rodzących się dzieci jest pozamałżeńskich). A może atakami terrorystycznymi i wszędobylską obecnością emigrantów czyhających na ich kraj i gotowych przejąć władzę w ciągu jednej nocy? Anglik, jeśli wariuje i jest przy tym nieszkodliwy, jest równie łatwostrawny dla innych co za czasów zdrowia psychicznego. Ci co idą na całość i mordują psa, żonę i teściową idą do zakładu bez klamek na resztę życia i jedzą ciastka z custardem, ogląda mecz w telewizji i ślini się na widok strzykawki z jakimś nowym świństwem.

Śmiem więc stwierdzić, że wychodzi oto kolejna zależność samopoczucia polskiego obywatela od jego historycznych korzeni i pokoleniowych naleciałości.

„A ręce myłeś ty?

Zwykły wpis

Podsłuchując bezczelnie zastanowiło mnie tylko jaka to ciężka przypadłość przydarzyła się temu młodemu małżeństwu, że proszą opiekę społeczną o taką pomoc?

A było tak. Gmerałam sobie w torebce, siedząc na ławce w szatni i słuchałam jak pewna kasjerka do drugiej kasjerki żaliła się, że 2 godziny dyskutowała z pracownikiem opieki społecznej omawiając zakres pomocy jakiej mają im udzielić. Biednym i jęczącym głosem opowiedziała, że przyjdą i będą jej,.. sprzątać. Co sprzątać?
-No wiesz, parapety, listwy przypodłogowe myć, kafelki w łazience, takie tam…

Hm. Hm hm. Rozmowa przeniosła się do toalety a ja dalej siedziałm i myślałam. Dwoje ludzi przed trzydziestką, dwoje małych dzieci. Jak wygląda dom skoro wysyłają ludzi, żeby go szorować i gdzie trzymają ręce główni zainteresowani?

Odpowiedź przyszła dzisiaj. Ta sama kasjerka zauważyła i skomplementowała mój nowy fryz.
(Usiadłam, wzięłam nożyczki i pojechałam po bandzie aż się nie mogę nadziwić skąd ja się taka zdolna wzięłam?)
-Dzięki, przycięłam się trochę bo już mi było nudno. W sumie najbardziej lubię mieć krótkie włosy, więc jak mnie najdzie, może obetnę się tak jak zawsze?
Na to Kasjerka Za Którą Sprzątają Dom stwierdziła:
-Jasne, jak się urodzi dziecko, obetnij się na krótko, NIE BĘDZIESZ MUSIAŁA MYĆ GŁOWY, wystarczy, że ułożysz włosy rano rękami i po sprawie.

Długo mrugałam i składałam do kupy To i rozmowę z szatni poprzedniego dnia. I wszystko stało się jasne. Skoro obcięcie włosów pomaga w sprawnym i bezproblemowym opiekowaniu się niemowlakiem, bo mycie głowy zajmuje czas to jasne, zamiast sprzątać własny dom, niech wpadnie ekipa z opryskiem na karaluchy i od razu będzie jak w szklance!

Mogłam zapytać czy wolno mi będzie użyć grzebienia ale Kasjerka poszła sobie. Definicja przypadłości jej rodziny: flejstwo i lenistwo.

I tak dochodzę do tematu czystości i higieny w Anglii.

Na półkach sklepów króluje i kusi słowo „antybakteryjny”. Są ściereczki, chusteczki, papier toaletowy, maści i smarowidła, psikacze, butle z płynami, tabletki odkażające, spraye łazienkowe…Wszystko zabija bakterie i wirusy zanim jeszcze otworzy się butelkę. A zastosowanie? Pro forma. No bo patrząc na obywateli tego pięknego kraju często dochodzę do wnoisku, że nazwa organizacji „British Skin” powinna brzmieć „British Grzybica”. Czasem aż strach brać pieniądze prosto z ręki albo dotykać rączki wózka sklepowego. Parchy, liszaje, grzybica paznokci, jakieś krosty, odpadające części twarzy to widok dość pospolity, szczególnie u proletariatu ze Wzgórza. Dzieci z zapałem liżą blaty, półki, nie pilnowani przez rodziców nawet stoisko rybne ociekające rybią wodą, łuską i krwią. Mają brudne ręce, włosy, uszy- ot, takie małe wersje Kiciuszka Śmierdziuszka. Najbiedniejsze rodziny wydają majątek na Coca Colę, ciastka i czipsy ale tylko 10 pensów za 4 kostki najtańszego mydła. I to też nie zawsze. I śmierdzą. Niemożebnie i grupowo. I co najciekawsze- nie brudem i potem, ale sikami. 😦 Siki takie. 😦

A zaglądając troszkę dalej- Anglik niewiele wie o świecie więc zagrzybiony pokój nie jest mu straszny. Ot, oryginalny wzorek, a sąsiad salon obok ma taki sam, tylko odwrócony! Nie wiedzą nic na temat konsekwencji wdychania zarodników pleśni, żyjątek kłębiących się w słuchawkach prysznicowych, pokładów życia wylegujących się na banknotach i monetach itp. Nie widzą nic niepokojącego w napuchniętym opakowaniu z surowym mięsem, śliską piteruszkę mocno szorują szczotką (do szorowania garów), bo nie ma prawa jeszcze się psuć. Na worku jest data do czwartku! Ale kiedy nadejdzie czwartek, każda angielska gospodyni wyrzuci 3 kilo ziemniaków, tonę jabłek i jedną marchewkę bo właśnie skończyła się na nie data ważności. Jabłko i data ważności. Ziemniak i tydzień przydatności do spożycia. Ale data na worku jest, mówią że od tego momentu żarcie jest toksyczne i może zabić w trzy minuty. Ciekawe co powiedzieliby na zakupy w normalnym polskim warzywniaku lub na widok wiejskiej piwniczki z zasypaną na zimę marchwią? Angielskie gospodarstwa domowe wyrzucają rocznie jedzenie warte 26 milionów funtów. Bo data, bo w zeszłym tygodniu smakowało a w tym już nie. O tym,że jedzenie drożeje i rodziny biednieją narzekań nawet nie słucham. Biednieją na swojej chciwości i bezmyślności. A nad wszystkim unoszą się muchy dobierające się do kubłów higienicznie wystawianych co drzwi w oczekiwaniu na śmieciarkę, która czasami zajeżdża co dwa tygodnie.

(Przypomina mi się trudny do wprowadzenia w życie zakaz wrzucania ciał zmarłych do rzek Wysp Karaibskich dwieście lat temu. Nie dlatego, że gniły i roznosiły zarazę ale dlatego, że dostawały się do śrub łodzi i niszczyły własność kompanii rzecznych).

W angielskich szpitalach od długiego czasu grasuje MRSA, bakcyl od którego pokotem padają osoby osłabione i dzieci. Premier Brown odgrażał się, że zamknie wszystkie szpitale, które nie spełniają warunków czystości i stanowią niebezpieczeństwo dla pacjentów. Ale jak nauczyć lekarzy i pielęgniarki zasad higieny skoro za dyżur idzie się przez miasto w kitlu czy fartuchu i butach szpitalnych, pielęgniarki „myją” ręce żelem z mini-pici butelesi dyndającej przy kieszeni a lekarze przyjmują pacjentów w cywilnych ciuchach a umywalki w gabinetach traktują jak źródło wody (surowe) dla tych co rozkładają się im nagle na leżance. Pielęgniarka robiąca co miesiąc badania moczu na oddziale położniczym ma taki wieeelki zlew do którego wylewa to z siuśków co nadprogramowe względem papierka lakmusowego. I nie polewa zlewu wodą. A nad zlewem wisi zalaminowana kartka upominająca środową wieczorną zmianę o wylewanie siuśków DO spływu a nie NA porcelanę bo pachnie! A o umyciu nic nic?

I kiedy MRSA zaczęło szaleć po oddziałach, jak nigdy dotąd władze szpitali na polecenie Ministerstwa Zdrowia wzięły się za… gruntowne sprzątnie! Wystawcie sobie, sprzątanie szpitali! Zatrudniono rzesze polskich i brazylijskich sprzątaczy na zlecenie i zaczęli, kafelek po kafelku, zaułek po zaułku myć i szorować i to z użyciem! Płynów!

Ale w mundurkach po ulicach nadal biegają.

Cywilizacja. Gadżety i osiągnięcia techniki czy podstawowe umiejętności i wiedza, która ratuje nas od śmierci w szponach jakiejś dawno zapomnianej, niedomytej choroby?

"A ręce myłeś ty?

Zwykły wpis

Podsłuchując bezczelnie zastanowiło mnie tylko jaka to ciężka przypadłość przydarzyła się temu młodemu małżeństwu, że proszą opiekę społeczną o taką pomoc?

A było tak. Gmerałam sobie w torebce, siedząc na ławce w szatni i słuchałam jak pewna kasjerka do drugiej kasjerki żaliła się, że 2 godziny dyskutowała z pracownikiem opieki społecznej omawiając zakres pomocy jakiej mają im udzielić. Biednym i jęczącym głosem opowiedziała, że przyjdą i będą jej,.. sprzątać. Co sprzątać?
-No wiesz, parapety, listwy przypodłogowe myć, kafelki w łazience, takie tam…

Hm. Hm hm. Rozmowa przeniosła się do toalety a ja dalej siedziałm i myślałam. Dwoje ludzi przed trzydziestką, dwoje małych dzieci. Jak wygląda dom skoro wysyłają ludzi, żeby go szorować i gdzie trzymają ręce główni zainteresowani?

Odpowiedź przyszła dzisiaj. Ta sama kasjerka zauważyła i skomplementowała mój nowy fryz.
(Usiadłam, wzięłam nożyczki i pojechałam po bandzie aż się nie mogę nadziwić skąd ja się taka zdolna wzięłam?)
-Dzięki, przycięłam się trochę bo już mi było nudno. W sumie najbardziej lubię mieć krótkie włosy, więc jak mnie najdzie, może obetnę się tak jak zawsze?
Na to Kasjerka Za Którą Sprzątają Dom stwierdziła:
-Jasne, jak się urodzi dziecko, obetnij się na krótko, NIE BĘDZIESZ MUSIAŁA MYĆ GŁOWY, wystarczy, że ułożysz włosy rano rękami i po sprawie.

Długo mrugałam i składałam do kupy To i rozmowę z szatni poprzedniego dnia. I wszystko stało się jasne. Skoro obcięcie włosów pomaga w sprawnym i bezproblemowym opiekowaniu się niemowlakiem, bo mycie głowy zajmuje czas to jasne, zamiast sprzątać własny dom, niech wpadnie ekipa z opryskiem na karaluchy i od razu będzie jak w szklance!

Mogłam zapytać czy wolno mi będzie użyć grzebienia ale Kasjerka poszła sobie. Definicja przypadłości jej rodziny: flejstwo i lenistwo.

I tak dochodzę do tematu czystości i higieny w Anglii.

Na półkach sklepów króluje i kusi słowo „antybakteryjny”. Są ściereczki, chusteczki, papier toaletowy, maści i smarowidła, psikacze, butle z płynami, tabletki odkażające, spraye łazienkowe…Wszystko zabija bakterie i wirusy zanim jeszcze otworzy się butelkę. A zastosowanie? Pro forma. No bo patrząc na obywateli tego pięknego kraju często dochodzę do wnoisku, że nazwa organizacji „British Skin” powinna brzmieć „British Grzybica”. Czasem aż strach brać pieniądze prosto z ręki albo dotykać rączki wózka sklepowego. Parchy, liszaje, grzybica paznokci, jakieś krosty, odpadające części twarzy to widok dość pospolity, szczególnie u proletariatu ze Wzgórza. Dzieci z zapałem liżą blaty, półki, nie pilnowani przez rodziców nawet stoisko rybne ociekające rybią wodą, łuską i krwią. Mają brudne ręce, włosy, uszy- ot, takie małe wersje Kiciuszka Śmierdziuszka. Najbiedniejsze rodziny wydają majątek na Coca Colę, ciastka i czipsy ale tylko 10 pensów za 4 kostki najtańszego mydła. I to też nie zawsze. I śmierdzą. Niemożebnie i grupowo. I co najciekawsze- nie brudem i potem, ale sikami. 😦 Siki takie. 😦

A zaglądając troszkę dalej- Anglik niewiele wie o świecie więc zagrzybiony pokój nie jest mu straszny. Ot, oryginalny wzorek, a sąsiad salon obok ma taki sam, tylko odwrócony! Nie wiedzą nic na temat konsekwencji wdychania zarodników pleśni, żyjątek kłębiących się w słuchawkach prysznicowych, pokładów życia wylegujących się na banknotach i monetach itp. Nie widzą nic niepokojącego w napuchniętym opakowaniu z surowym mięsem, śliską piteruszkę mocno szorują szczotką (do szorowania garów), bo nie ma prawa jeszcze się psuć. Na worku jest data do czwartku! Ale kiedy nadejdzie czwartek, każda angielska gospodyni wyrzuci 3 kilo ziemniaków, tonę jabłek i jedną marchewkę bo właśnie skończyła się na nie data ważności. Jabłko i data ważności. Ziemniak i tydzień przydatności do spożycia. Ale data na worku jest, mówią że od tego momentu żarcie jest toksyczne i może zabić w trzy minuty. Ciekawe co powiedzieliby na zakupy w normalnym polskim warzywniaku lub na widok wiejskiej piwniczki z zasypaną na zimę marchwią? Angielskie gospodarstwa domowe wyrzucają rocznie jedzenie warte 26 milionów funtów. Bo data, bo w zeszłym tygodniu smakowało a w tym już nie. O tym,że jedzenie drożeje i rodziny biednieją narzekań nawet nie słucham. Biednieją na swojej chciwości i bezmyślności. A nad wszystkim unoszą się muchy dobierające się do kubłów higienicznie wystawianych co drzwi w oczekiwaniu na śmieciarkę, która czasami zajeżdża co dwa tygodnie.

(Przypomina mi się trudny do wprowadzenia w życie zakaz wrzucania ciał zmarłych do rzek Wysp Karaibskich dwieście lat temu. Nie dlatego, że gniły i roznosiły zarazę ale dlatego, że dostawały się do śrub łodzi i niszczyły własność kompanii rzecznych).

W angielskich szpitalach od długiego czasu grasuje MRSA, bakcyl od którego pokotem padają osoby osłabione i dzieci. Premier Brown odgrażał się, że zamknie wszystkie szpitale, które nie spełniają warunków czystości i stanowią niebezpieczeństwo dla pacjentów. Ale jak nauczyć lekarzy i pielęgniarki zasad higieny skoro za dyżur idzie się przez miasto w kitlu czy fartuchu i butach szpitalnych, pielęgniarki „myją” ręce żelem z mini-pici butelesi dyndającej przy kieszeni a lekarze przyjmują pacjentów w cywilnych ciuchach a umywalki w gabinetach traktują jak źródło wody (surowe) dla tych co rozkładają się im nagle na leżance. Pielęgniarka robiąca co miesiąc badania moczu na oddziale położniczym ma taki wieeelki zlew do którego wylewa to z siuśków co nadprogramowe względem papierka lakmusowego. I nie polewa zlewu wodą. A nad zlewem wisi zalaminowana kartka upominająca środową wieczorną zmianę o wylewanie siuśków DO spływu a nie NA porcelanę bo pachnie! A o umyciu nic nic?

I kiedy MRSA zaczęło szaleć po oddziałach, jak nigdy dotąd władze szpitali na polecenie Ministerstwa Zdrowia wzięły się za… gruntowne sprzątnie! Wystawcie sobie, sprzątanie szpitali! Zatrudniono rzesze polskich i brazylijskich sprzątaczy na zlecenie i zaczęli, kafelek po kafelku, zaułek po zaułku myć i szorować i to z użyciem! Płynów!

Ale w mundurkach po ulicach nadal biegają.

Cywilizacja. Gadżety i osiągnięcia techniki czy podstawowe umiejętności i wiedza, która ratuje nas od śmierci w szponach jakiejś dawno zapomnianej, niedomytej choroby?

Ujęte w mnóstwo gwiazdek

Zwykły wpis

Założyli mi dziś przystawkę kardiologiczną i czuję się upgrade’owana. Pooblepiali mnie przyczłapkami i kablami, wetknęli w gacie odbiornik i tam mam sobie łazić 24 godziny, podczas gdy odbiornik będzie rejestrował funkcje pompki.

Mineły 3 godziny a ja mam ochotę zerwać ustrojstwo i wrzucić do kubła albo chociaż się poczochrać pod tymi plastrami. Lubię kardiologów bo nie pchają się do mnie z igłami ale nikt nie wspominał o swędzeniu! Litości!

***

Pojechaliśmy obejrzeć po raz drugi Dom. Pomierzyliśmy okna metodą wędkarską, oceniliśmy co potrzebuje poprawek, co remontu a czego trzeba się pozbyć już bo razi ohydą. Na przykład „płytki-kafelki” w kuchni. Celowo używam formy „niepotrzebne skreślić” (ku radości Radka), bo w sumie trudno ocenić z jakiej półki Castoramy pochodzi To-to. Wariacka szachownica z kwadracików 10×10 cm w absolutnie wszystkich kolorach o jakich pomyślała Natura. Wszystkich. Nie można nawet powiedzieć, że trzyma się jakiejś tonacji- pastelowej, żywej czy wy***ście żarówiastej, bo nosi na sobie wszytsko. A żeby wzmocnić efekt NiewiadomoJaki, nadano im lekko znoszony efekt, co powoduje, że ściana wygląda jak podłoga w miejskim prosektorium, gdzie przez 60 lat wymieniano kafelki na takie jakie mieli w sklepie za każdym razem kiedy denat spadł z blachy i potłukł glazurę.

Dom potrzebuje pogipsowania, uszczelnienia przy ujściach rur, wymiany kilku listw przypodłogowych, ogród przekopania się przez gąszcz krzaczorów, które nic nie robią, tylko sterczą. Idealne zajęcie na lato.

Szczególnie kiedy będę co 3-4 godziny ściągać kalesony do malowania, zrywać z głowy czapkę z gazety i lecieć karmić moje potomstwo.

***

Potomstwo natomiast ma się wybornie. Zmusza mnie do pochłaniania jedzenia praktycznie bez ustanku i tym lepiej im bardziej słone i słodkie jest to Coś w tym samym czasie. Znalazłam sobie orzeszki prażone w miodzie i sypane solą i nie wypuszczam paczki z ręki. W każdych innych okolicznościach wyśmiałabym takie połączenie ale teraz myślę, że takie orzeszki powinny być sprzedawane z półki dla oczekujących matek- między smoczkiem a ssawką do cycków.

Potomstwo uwielbia kiedy śpię na lewym boku. Wystarczy, że się przekręcę, wykopuje mnie z łóżka z siłą młodego triceratopsa. Pozycję na plecach traktuje jako czas do zabawy z trampoliną i nie lubi ścieżki dźwiękowej z „Terminatora”. I odpowiada. Nie jest to co prawda dyskusja o wykładach Richarda Feynmann’a ale w sumie, od kosmitów nie spodziewałabym się na początku więcej. Kiedy tylko zobaczę, że mój Arbuzik wybrzusza się w jakimś miejscu- przyciskam do palcem. Sekundę później, z Arbuzika wyskakuje pączek i od razu się chowa. Znowu przyciskam palcem, znowu wskakuje! I tak 10 razy z rzędu. Jest to jakaś komunikacja, tym bardziej, że podejrzewam, że w Arbuziku panuje niewysłowiona nuda więc warto czasem sprawdzić co się dzieje w świecie?

***

Suseł rzuca błyskawicami i nijak nie może się dogadać z Firmą. Z jakiegoś powodu, wbrew prawu pracy zmieniają mu dowolnie dni wolne, godziny pracy…W efekcie czego nie tylko, że nie mamy już wspólnego wolnego to jeszcze nic nie można zaplanować, bo nie wiadomo jaki będzie miał grafik w nadchodzącym tygodniu.

A Suseł może spokojny jest, ale porywczy, kiedy dziabnąć go po oku. Rzuca wtedy sprzętem, trzaska drzwiami, warczy, burczy i rzuca mięsem czekając tylko aż wyślą go za karę do kąta. Nie wysyłają, bo wiedzą, że ma rację.

W ten sposób już drugi tydzień montuje talerz satelitarny. Kiedy planuje wejść na drabinę rano, okazuje się że ma na 8:00, kiedy kupuje śruby, żeby załatwić to jeszcze dzisiaj, dzwoni telefon i okazuje się, że ma na 13:00.

W samochodzie twa inwazja worków i okruszków bo Suseł w drodze do pracy wyżera słodycze a to co spada na ziemię bierze udział w sezonowym deptaniu ciastek. Miałam dziś wielką ochotę odwrócić samochód kołami do góry i wytrzepać co się da ale… zadzwonił telefon i zgadnijcie co? Miał do pracy na 14:00 mimo tego, że uprzedzał, że potrzebuje wolnego poniedziałku, żeby zawieźć mnie na ten upgrade.

***

Noc w plątaninie kabli. A tu swędzi, a tu ciągnie, a może się odłączył? Na dodatek Suseł wydawał dźwięki nosowo-gardłowe i na stwierdzenie:
-Chrapiesz, Susełku.
Odpowiedział:
-Tak, woda w koszyku, zgadzam się.

I od śmiechawki już było po spaniu.

***

Nie chcę iść do pracy i nie chcę iść na urlop. Jakieś propozycje?

***

Mam dość swoich Rodaczków

Zwykły wpis

Jedzie wóz drabiniasty, na górze siana Zbychu,
słucha Lyroya z odtwarzacza kasetowego z
napędem na R-czternastki. I jest kozak.

Nienawidzę Polaczków na zakupach bardziej niż kiedykolwiek i cholera mnie bierze na myśl, że następne dwa dni pracuję do 22:00. Czuję się jak sprzedawczyni w sklepie Polmosu. Zioną na mnie oparami butelczanymi sprzed dwóch dni, wygrzebują drobne brudnymi łapami, wrzeszczą i mają wszystkich wokół serdecznie w dupie. Ci co nie zioną i myją łapy od czasu do czasu, też mają wszystkich serdecznie i ich nienawidzę jeszcze bardziej- bo kiedy witam głośnym i wyraźnym HELLOŁ’em dwudziestokilku letnią laskę, która nawet nie podnosi na mnie wzroku mam ochotę wyjśc z zagródki i natrzaskać po tym sztucznie opalonym pysku. Nie uwierzę, że rzesza młodych Polek przyjeżdża do chłopaków/mężów/kochanków nie umie się przywitać po angielsku lub ma problem z nadprodukcją wosku w uszach.

Laski z balejażowanymi Grzywkami (znak rozpoznawczy), chadzają na tanie solaria, przedłużają tipsy w nieskończoność i godzinami grzebią w koszach TKMaxxa w poszukiwaniu cekinowanych, srebrnych torebek z jak największym logiem CHANEL, żeby po powrocie do kraju, szpanować jedynie torebką, bo nic innego nie pozostanie, kiedy połamanym pazurem będzie nabijać czerstwe kajzerki w wioskowym sklepiku lub zamiatać włosy spod fotela w salonie fryzjerskim, który zawsze pozostanie czyjś. 
Łosie, golą na łyso łby, chadzaja na tanie solaria i łykają puszki stymulantów, żeby szpanować klatą i pyskiem czerowym jak u byka na corridzie. Po powrocie do macierzystego zakładu wulkanizacji, gdzie nie zarobią na tabletki i kapsułki ze wspomagaczami, szybko zamienią mięso na obwisłe klaty i brzuchy rozdęte piwskiem. Jeśli będą pracować w mechanice samochodowej, tylko dla nich trzeba będzie podnosić samochody, żeby zmieścili się pod spód, w celu opukania miski olejowej.

A tymczasem hulajpartia ma się świetnie. Trzaskaja kasę, przepijają kasę, trzaskają kasę, puszczają się z Pakistanami i spędzają noce na nieustannych balangach w wielopiętrowych blokach w azjatycko-polskich dzielnicach.

Najfajniejsi są Rodzice. Ci co przyjeżdżają całą ferajną do synków i córek w odwiedziny i jako gwóźdź pobytu na Wyspie traktują wizytę w supermarkecie. Ani me ani be, chodzą po wielkopańsku, krokiem powolnym, rozglądają się, zaglądają pod półki czy aby nie brudno, Tatowie trzymają ręce złożone z tyłu, na dupskach i nawet nie oglądają z bliska półek bo i tak piszą po Ichnemu. Kiedy dochodzą do Polskich półek, kwitują:
-No Synu, jak w domu. I smalec macie! No no…
Matki tymczasem, ubrane w wyjściowe, niedzielne palta nie na tą pogodę, w świeżo umalowanych odrostach, wyperfumowane, ściskają w rękach torebki i palcem trącają na półkach wszystko co się nie rusza. Do koszyka pakują słodycze w ilościach hurtowych (20 tabliczek najtańszej czekolady), żeby zawieźć na wioskę i pokazać co tam w tej Anglii jedzom. A dla siebie ten smalec co go Ojciec wypatrzył i ziemniaki.
Jedna taka Koafiura napatoczyła się na mnie w zeszłym tygodniu i tylko cudem nie odezwałam się niemiło po polsku.
Przywitałam ją międzynarodowym Hellołem i powalającym uśmiechem- NIC. Spojrzała na mnie jak na robaka i spuściła łeb na swoje słodycze. Już się we mnie zagotowało, więc spytałam z akczentem „Are You all right with packing?” (znowu z uśmiechem). NIC. Nawet nie podniosła głowy. Synek i Ojciec stali jak zaklęci w dwa słupy. Zeskanowałam prezenta i podałam cenę. NIC. Koafiura wyjęła z pięści 10 funtów, spojrzała na 4,50 na kasie i zwróciła się do Synka:
-Starczy?
Jezu! Jeny, złotówki, funty, barbadoskie dolary, jak masz 10 a chcą 4,50 to chyba nie trudno wygłówkować o co chodzi?? Synek stwierdził, że starczy. Wtedy Koafiura rzuciła zwinięty w tutkę banknot na blachę, 20 centymetrów ode mnie i sięgaj sobie krowo!
Sięgnęłam (szkoda, że wtedy nie miałam na sobie tej przyczłapki kardiologicznej o której zaraz napiszę) i tylko modliłam się, żeby coś o mnie powiedziała. Tutaj miała szczęście bo jak miała mnie za nic (kasjerka w końcu, to podgatunek, nie?) tak podarowała sobie komentarz i patrzyła w pustkę ponad moją głową. Wydałam resztę, w samych małych monetach i zamiast do ręki położyłam na blacie. Blat nie ma brzegów, Koafiura miała akryle w kolorze krwisto-kurwistym i z lubością patrzyłam jak podnosi po jednej monecie i jej też rośnie ciśnienie. Coś burknęła na odchodnym ale ja już witałam się z następnym klientem.
A wystarczyło się tylko do mnie uśmiechnąć. Czy to tak wiele? Czy Polacy cierpią na jakiś przykurcz pyskowy, że nie ważą się otworzyć gęby do Anglika jeśli nie chodzi o pracę, wypłatę, zasiłek czy wynajmowane mieszkanie? Polacy na emigracji traktują Anglików jak zło konieczne. W ich własnym kraju, jako goście, traktują obywateli jak półmałpy, kompletnych idiotów lub robactwo. Bo i tak jak traktują się nawzajem w Polsce. Każdy przechodzień zajmuje za dużo chodnika, sklepy są za małe na Anglika kupującego gazetę i Polaka szastającego właśnie gotówką na fajki, nie potrafią nawet uśmiechnąć się przez płot do sąsiada czym zasługują sobie w pełni na opinię gburów, chamów i materialistów. I wiem już, że to nie kwestia pokoleń, to problem mentalności. My, młodzi, wychowani w duchu demokracji i tolerancji i nasi rodzice, chowani według starych zasad szacunku do osób starszych, bici po łapach za wskazywanie palcem i prani trzcinką za błędy ortograficzne i na zapas. Wszyscy razem nosimy na pyskach wrogość do każdego napotkanego obcego, nieufność i podejrzliwość- szczególnie do tych, co uśmiechają się do nas bez powodu.

Sama mam w sobie coś z tych wad. Uśmiechnięta recepcjonistka w szpitalu wydaje mi się mniej kompetentna od starej, upudrowanej biurwy wyrzucającej mnie z kolejki w przychodni, bo nie może znaleźć mojej karty! Miła obsługa w sklepie nadal stanowi powód do zdziwienia i zastanowienia się czy przypadkiem nie mam czegoś naklejonego na czole, że obsługa prześciguje się w uśmiechach. Całkiem obca kobieta mijająca nas na ulicy w miasteczku do którego się przeprowadzamy musi mieć w życiu za mało zmartwień skoro przystaje i zachwyca się do nas pogodą, „niezwykle upalnie, czyż nie?”

Ale my odpowiadamy na każde pytanie i odwzajemniamy uprzejmości tak wylewnie jak należy, bo taki kraj i taki obyczaj. A i zmarszczki od uśmiechów ładniej wyglądają niż rowy na czole od spoglądania bykiem.

Może to kwestia językowa, myślałam. Mówi się tyle o polskim szkolnictwie i roli nauki języków obcych, ProfiLingua i inne firmy zabijają się o ambitnych, młodych Polaków, którzy wiedzą jakie drzwi otworzy im język na Wyspach, zaraz po wyjściu z samolotu- a oni NIC! Rodzice płacą, młodzi uczęszczają i nie korzystają. Bo do powitania należy dokleić wyraz twarzy a z czym tu do ludzi? I cała nauka idzie w las.

Wstyd mi za nas. Naprawdę. Czasem najchętniej schowałabym łeb pod kasę i udawała, że coś mi spadło, tylko żeby nie widzieć tej przykrości w oczach angielskich kasjerek, które też nie dostają nic w zamian za swoją miła obsługę. One są wciąż zdziwione, ja palę się ze wstydu.

Ci, którzy czytacie Kokainkę a mieszkacie na Wyspach- spójrzcie na siebie- rzucacie pieniądze jak ochłap? Mruczycie pod nosem jakieś parszywe Thanks? Gapicie się jak prostaki z otwartymi dziobami na Pakistańskie kobiety ubrane jak choinki albo na niepełnosprawnych, którym trudno wjechać między kasy? A może jeszcze do tego dodajecie po polskiemu, żeby nikt nie zrozumiał, że mogłaby się baba pośpieszyć albo wcale nie przyjeżdżać do sklepu, skoro koślawa? Czy może jesteście z
tych co sądzą, że Polaka nikt nie zrozumie i walą prosto z mostu komentarze na temat ludzi wokoło? Rzucacie polską, rześką kurwą waszą macią kiedy tylko ślina ją na jęzor przyniesie? A może nawet nie wiecie o co mi chodzi bo przecież w życiu na emigracji chodzi i funty i alkohol?

Nie? Gratuluję, należycie do ginącego gatunku.

Tak? Ronię nad wami łezkę, wy prawdziwi patrioci z pogardą dla reszty świata.

***

Relacja całkiem nie na żywo

Zwykły wpis

Heloł! Dzięki komórce wiszącej za oknam na kablu mogę Wam wysłać chociaż dwa zdania (no dobra, cały elaborat) bo oczekiwanie na prawdziwy internet potrwa…dni roboczych 40. A więc piszę relacje i wklejam kiedy tylko zawieje zerojedynkami zza okna.

***

Przeprowadzka? To nie była przeprowadzka tylko eksodus za siedem gór i rzek z udziałem trzech samochodów, przyczepy i sześciu osób. Jak tylko pomyślę, że za 3-4 miesiące czeka nas powtórka z rozrywki, robi mi się słabo.

Ale od początku.

Kiedy już zajechała laweta, towarzystwo łaskawie pootwierało oczęta przyszedł moment na znoszenie mebli na podwórko. Tylko, że kiedy wnosiliśmy je do Zamczyska, sąsiad na wprost użyczył nam swojego mieszkania jako przejścia bo dwustuletnie kręcone schody na piętro jakoś nie chciały współpracować. Po półtora roku- sąsiad się wyprowadził, nowy nie nastał a przejście między jego mieszkaniem a kolejnym zostało zamurowane. Super. Przepychanie mebli przez schody przypominało więc usilne próby wioskowego idioty w pchaniu okrągłego klocka do kwadratowej dziurki. Potem, kiedy Truffel stwierdziła, że bez swojej szafy nie wychodzi, poszły w ruch młotki i śrubokręty. Okazało się, że zabytkowa szafa skręcona jest śrubami, które nie pasują do śrubokrętów z XXI wieku. Szafa została wyniesiona w kawałkach, gdzieniegdzie ułamanych. :/

Załadowanie mebli moich i Susła zajęło 2 godziny. Nie zmieściła się pralka i lodówka. W deszczu, stałam w kapciuszkach na mokrym trawniku i komenderowałam noszeniem: „do garażu”, „na górę”. Na drugi dzień obudziłam się z pyskiem wysypanym opryszczką i od tygodnia wyglądam jak kuzynka szczura. Drugi transport, Trufflowy miał był łatwy i przyjemny. Truffel zarzekała się, że jej manele nie zajmą nawet połowy przyczepy a tu, okazało się, że pojechała druga pełna karawana.
Przy okazji miałyśmy okazję obejrzeć nawzajem swoje nowe siedziby. Ale o wnioskach później.

Jeśli chodzi o logistykę, jak zwykle się nie pomyliłam. Kiedy my mieliśmy picie, gotowy obiad, dwa widelce i dwie miseczki w pudle pod ręką, Truffla z Bratem jak zwykle mieli…koszyk na jajka. Pusty. Po trzech godzinach Truffel zasłabła za żołądku i jedyne co dało się słyszeć to „zaraz zasnę” lub „zaraz umrę z głodu”. Mając samochód nawet na chwilę nie przyszło jej do głowy, żeby wziąć kluczyki, pojechać do Sainsburca i kupić sobie pączka. Za to przedstawiała szeroką gamę objawów opadania z sił i katatonii. I z każdą chwilą atmosfera robiła się jakoś tak- nieprzyjemna. Pod koniec wielu godzin jeżdżenia tam i z powrotem i noszenia komódek miałam wrażenie, że współpraca i plany wzajemnej pomocy jakoś się nie kleją. Oczywiście, było noszenie ale w każdej chwili spodziewałam się, pozbycia się nas w jakimś wilgotnym rowie. Skończyły się rozmowy i dowcipkowanie.

Jeśli chodzi o porównywanie nowych mieszkań, chciałam się mile zawieść na Trufflu.
Ich nowe gniazdko to normalny domek z dwoma sypialniami w zaułku na Wzgórzu z którego wyprowadziliśmy się półtora roku temu solennie obiecując sobie, że już nigdy nasza noga tam nie postanie. Domek nowy, wymalowany, z puszystymi wykładzinami i wykafelkowaną na wysoki połysk podłogą w kuchni. Ale w sumie, standard. W maleńkim ogrodzie tylko żwirek, żadnej zieleniny. Na potrzeby Trufflów, w sam raz. Ich życie i tak przeniosło się całkiem w tryb wampirzy, więc nie potrzeba im trawnika, kwiatów czy dużych, jasnych pomieszczeń. Kuchnia służy tylko do postawienia mikrofalki i lodówki w której stoi mleko na kawę, masło i pizza przyniesiona rano, na obiad.

Nasz Kozia Wólka jest również wymalowana, wytapetowana, z równie puszystymi wykładzinami, żaluzjami, zasłonami i mnóstwem ciepłych, ładnie dobranych kolorów. Ktoś nawet zadał sobie trud malując ściany w przedpokoju farbą pomieszaną z tzw. „glaze”, rozcierając wierzchnią warstwę farby szmatką żeby uzyskać efekt włoskiego muru z niepowtarzającym się wzorem. Ogród ma jakieś 20 metrów długości, z ławką i stokrotkami. Ale Truffel oglądała dom jak padlinę. Autentycznie, brakowało tylko patyka, żeby trącać ścierwo. Nie powiedziała ani słowa. Mimo tego, że jej ostoją jest dom rodziców na wsi, gdzie pająki, jeże, trawsko i zapach obornika nawiewany od sąsiada ubarwia popołudnia, nagle dom na angielskiej wsi jest jej cóż, obrzydliwy. Jak znam ją od 22 lat i cały ten czas próbuję zrozumieć, tym razem jej zachowanie było dla mnie totalną zagadką. Kiedy stojąc w jej ogrodzie zażartowałam, że jednak wróciła tam gdzie obiecałyśmy sobie nigdy nie wracać, prychnęła i odpowiedziała, jednocześnie kończąc wielki rozdział w moim życiu:
-To raczej wy wróciliście na H.Close!

Czym było H.Close już niejednokrotnie pisałam. Potworną, mokrą, szarą, smutną dziurą na szczycie Wzgórza, gdzie za sąsiadów mieliśmy wyłącznie wytatuowany proletariat z piwskiem w ręku. Gdzie nie było wykładziny na piętrze i schodach, ino paździoch, gdzie tapeta odłaziła od ścian pod ciężarem tłuszczu kuchennego.

Zastrzeliła mnie. Kompletnie i dokumentnie. Nic nie odpowiedziałam, po prostu postałam chwilę i poszłam do samochodu, skąd nie wysiadłam już do końca szarpania się z lawetą.

Jadąc wieczorem do Wólki, puściły mi nerwy wspomagane hormonami i całą drogę ryczałam jak norka. Że już nie będę miała swojego pokoju, że już nie będę mogła siedzieć w kuchni przy stole i pisać spoglądając na drogę na Oxford, że to, że tamto. Same dziury w całym ale chyba chodziło o to rozczarowanie. Że ja umiem się cieszyć powodzeniem innych a inni mają moje w dupie.

Rozpakowywanie pudeł? Z arbuzikiem na froncie to nie taka łatwa sprawa, nic nie wolno mi podnieść, wszystko ciągałam po podłodze aż poszły mi plecy. Samą kuchnię organizowałam 11 godzin. Późnym wieczorem można było bez trudu przygotować ucztę na 6 osób niczego nie szukając. 🙂 Tylko tyle, że musiałam wyrzucić połowę mrożonek, lody owocowe straciły kształt i kontakt z patyczkami, a na śniadanie były jajka. I chleb ze stacji benzynowej. Ale to podobno uroki przeprowadzki.

Dziś kończy mi się urlop, rozpakowywania kartonów dni siedem.

Po drodze miałam imieniny, Truffel urodziny. Żadna do żadnej.

Sąsiadka przywitała nowych sąsiadów i z góry przeprosiła jeżeli jej telewizor ryknie sobie czasem, ale te reklamy lecą tak głośno…
Rozgryzamy kwestię ogrzewania. Grzejnik ma guzik ON/OFF, wtyczka ma guzik ON/OFF, jest też korek. Ale grzejnik dba o nasz komfort temperaturowy i grzeje. W każdej możliwej kombinacji guzików. Z tym trzeba do agencji.
Angielska antena satelitarna jest za słaba, żeby odbierać N’kę. Zamieniamy więc ichną ’30 na naszą ‚120 i mam nadzieję, że to zadziała, bo dwa, trzy miesiące preludium do urlopu macierzyńskiego jawi mi się jako nieustanne przekładanie płyt w poszukiwaniu filmu, który widziałam nieparzystą ilość razy.

Przysłali mi papier ze szpitala. Z racji moich palpitacji i tętna zbliżonego do tętna psa, założą mi jakieś ustrojstwo na 24 godziny, żeby zarejestrować wyczyny mojej pompki. Przez ten czas mam notować kiedy wstaję z krzesła, jak długo stoję, kiedy się denerwuję a kiedy relaksuję. I w jakich pozycjach.

***

No tyle na dziś. Dodam tylko czytelnikowy Search, że jeśli szuka perełek blogowych w internecie to nie powinien szukać ich w dziale Na Emigracji bo wiadomo, że emigranci to trutnie i malkontenci ale powinien używać Googla wpisując np.”Inżynieria tektury falistej”. Temat rzeka. ;*

Kokainki, Susły i Kluski życzą dobrej nocy.