20 roboczych dni w Anglii przypomina tutejszą jesień. Każdy wie, że w końcu przestanie padać i pizgać, każdy przewiduje że nastąpi to gdzieś w okolicy kwietnia ale jeśli nadal pada w lipcu, nikt nie jest bardzo zdziwiony. Dlatego kiedy Suseł dzwoni do AOLA z pytaniem „Gdzie do starej blaci jest jego internet?” dowiaduje się, że już, już, tuż tuż, może w przyszłą środę? A już minęło 5 tygodni.
Jak na razie, kiedy tylko nie pada, przyklejam komórkę na wielką pulpę blue tacka, na szybę od zewnątrz i łącząc się w kółko i kółko na nowo próbuję odebrać pocztę i wrzucić blogowi coś na ruszt. A sieć robi co chce. Kiedy mieszkaliśmy w Zamczysku, w kamiennych, półmetrowych dwustuletnich murach można było dzwonić z komórki w każdej pozycji i z każdego punktu w domu. Nawet z wnętrza dębowej szafy. W Koziej Wólce zasięg komórkowy przypomina dym z ogniska. Swego czasu, kiedy jeździliśmy oglądać domy, trzy razy umawialiśmy się oglądać Brzoskwiniową Chatkę w A. Kiedy zajeżdżaliśmy na miejsce, za każdym razem przed sąsiednim domem, po chodniku, w samych skarpetkach łaził facet z kubkiem kawy w ręku i komórką przy uchu. Pomyślałam wtedy, że testuje Vizira na potrzeby reklamy lub lubi wystawiać stopy na uroki marcowej pogody. Dziś już wiem, że zwyczajnie walczył z zasięgiem, którego w Koziej Wolce jak na lekarstwo.
Nadal również ciągnie się sprawa PlayStationIII. W Polsce już dawno postawilibyśmy komuś biurko na głowie, tutaj nawet nie ma się na kogo złościć bo każdy ubolewa. W promocji, z najnowszym abonamentem AOL zaproponował klientom wybór pomiędzy PSIII a laptopem jako dodatkiem do nowej umowy. Ponieważ Suseł planuje manewry wokół większego telewizora, postanowiliśmy zamówić PSIII- jako odtwarzarki DVD. Sześć tygodni temu. Biuro czeka tymczasem aż dodrukują nowe Plejki w Chinach. I ubolewa nad opóźnieniem.
W tym tygodniu miałam pełnowymiarowe badania kardiologiczne na okoliczność hip hopowych rytmów dobiegających mnie z wnętrza klatki piersiowej. I też czekałam. Pojawiłam się punktualnie o 9:00, jak poproszono w liście, tylko po to, żeby czekać w poczekalni okrągłą godzinę. Potem czekałam w poczekalni drzwi dalej, potem ponownie na krzesełku, potem z powrotem tam skąd przyszłam- na konsultację. I koło 12:00 dowiedziałam się, że moja pompka jest zdrowa, młoda, sprawna i świetnie sobie radzi z dodatkowym obciążeniem i mogę iść do domu, nawet bez paracetamolu. A hip hopowe rytmy jak pobrzmiewały…
W Polsce stoi się w kolejkach, w Anglii czeka potulnie na krzesełkach.
***
Praca na kasie zaczyna powoli dobijać do dobrze znanego mi brzegu totalnej, niepohamowanej irytacji. Stąd wiem, że czas zwijać manatki jeśli mam oszczędzić staruszki i dzieci przez jadowitym pogryzieniem. Mam dość klientów i ich drobnych obsesyjek, które doprowadzają mnie do pasji. Sposób w jaki układają zakupy na taśmie, przekładają, dosuwają, dopasowują, podsuwają, równają do linii…jak szukają pieniędzy kiedy przychodzi do płacenia, jakby zdziwieni, że w ogóle trzeba coś płacić. Wtedy w setkach kart szukają tych co potrzeba, przy okazji oglądając te, kóre za cholerę nie wyglądają na bankomatowe, przy okazji znajdują stare rachunki i świstki, których warto by się TERAZ pozbyć. Mi się nie śpieszy, nie o to chodzi. Ale kiedy widzę jak dama przy pomocy tipsów próbuje wyszarpać z poftfela kartę, po 10 próbach jej nie wychodzi a mimo to nie zmienia ani o jotę sposobu w jaki to robi, tylko dalej chrupie plastikiem po plastiku- dostaję szału.
Podobnie jak starsze pary, które nie wiedzieć czemu mają totalną obsesję na punkcie porządku i ładu w zakupowych torbach. Zimne z zimnym, mrożone z mrożonym, to rozumiem, choć nie stosuję bo ze każdego angielskiego sklepu do najbliższego domu jest nie więcej niż 100 metrów. Ale oni pakują się jak na wyprawę na Everest i to nie tylko pilnie bacząc na temperatury. Do osobnych, ekologicznych toreb pakują produkty: śmierdzące, pachnące, płynne, sypkie, miękkie, twarde… Ubrania osobno, książki osobno, ramka na zdjęcia w żadnym wypadku nie może spocząć w tej samej torbie co owsianka. A kiedy trafiają się produkty problematyczne (np. świeża ryba)… wtedy zaczyna się zabawa bo słyszę: „Nie, to zimne, daj tu, ale nie, daj to do miękkich, acha, będzie śmierdzieć…” I biorą nową torbę.
A najśmieszniejsze jest to, że te wszystkie pary staruszków i bezdzietne 50letnie małżeństwa robiąc zakupy, łażą po sklepie 2,5 godziny, wrzucają zakupy do koszyka jak leci i nie martwią się, że ich drogę znaczą kropelki topniejących już lodów śmietankowych. Obsesja nabiera kolorków, kiedy dochodzą do taśmy. I do mnie. A mi się lasuje wapno i gotuje każda kropelka krwi.
A z dnia na dzień mój osobisty termometr wkurwienia powoli dobija końca skali.
Jeszcze dwa tygodnie do początku urlopu macierzyńskiego. Koniec szeleszczących reklamówek i klientów pchających karty płatnicze we wszystkie możliwe dziurki i szparki wokół czytnika kart, oprócz tej właściwej. A ja muszę gnieść Majuśkę, żeby pochylić się nad każdym z tych nieboraków i paluszkiem pokazać którym patyczek do której dziurki. A Majuśka nie lubi ugniatania i w sytuacji kiedy nawet gumka od gaciorków jest powodem do uporczywego kopkania, możecie sobie wyobrazić czym mnie traktuje.
***
Majuśka. Najwyraźniej lubi przestrzenie wokół siebie, bo pomimo rad lekarzy powtarzających się na forach i w książkach, uparcie postanowiła stawiać mnie do pionu za każdym razem kiedy kładę się na boku, unikając leżenia na plecach. Kiedy zasypiam na plecach i nie ruszam się znacznie w nocy, Majuśka cichutko i grzeczniutko poleguje, gdzie poleguje i do rana łatwo o niej zapomieć. Ale na najmniejszy ucisk na Balonika, reaguje błyskawicznie wystawiając niezidentyfikowane części ciałka tu i tam, odpychając się od źródła niewygody- gumki spodni, pasa w samochodzie, kołderki. Czyli, że kręci się nieustannie. 😀
I rośnie, co warto dodać. W chwili obecnej, w 26 tygodniu czuję się jak żuczek leśny przewrócony na plecki bez możliwości obrócenia się podwoziem w dół. Rano macham rękami i nogami w poszukiwaniu czegoś o co można się zaczepić i w końcu wstać. Wczoraj Suseł po raz pierwszy wiązał mi kamaszki ale przez większą część czasu łażę z rozwiązanymi sznurówkami. Pukam się w Balonika drzwiami i obciągam swoje najdłuższe koszulki bo po kilku chwilach lądują pod pachami. Do samochodu wsiadam „zadkiem najpierw”, kiwam się na boki i kiedy mogę, wykładam się na płasko.
Ale każde z tych upierdliwości to najprzyjemniesze doświadczenia w życiu. I chłonę każdą chwilę bo już wiem, że za trzy miesiące bardzo będzie mi tego brakować. Taki świr.
A pewnie jeszcze napiszę, że mam dość i chcę się już rozpuknąć. 😛
***
Suseł naprawił mikrofalkę. Wynieśliśmy ją do ogródka, razem z miską, wodą, ręcznikami papierowymi, śrubokrętami, kubkiem na śrubki i wiarą w cuda. I rozłożył Suseł kuchenkę na drobne części, wszystkie upaprane i wysmarowane zgniłym jajkiem. Super ultra ekstra wiatrak który chłodzi zwykle kuchenkę w trybie piekarnika postarał się o to, żeby fragmenty niedoszłego śniadania dostały się absolutnie wszędzie, nawet głeboko pod obudowe, od spodu, gdzie miały prawo dostać się tylko siłą grawitacji. Trwało to dwie godziny, mam zdjęcie do dokumentacji. Potem wymieniliśmy wszystkie przepalone bezpieczniki, wsadziliśmy wtyczkę do prądu i z rozsądnej odległości kukaliśmy zza drzwi czy kubek z wodą kręci się i nagrzewa czy przygotowuje do eksplozji? Nagrzał się, po drodze odparowały jeszcze resztki siarkowodoru i płynu do mycia szyb i kuchenka zo
stała odratowana. A my wiemy co ma w środku. 😀
***
Od czterech tygodni przegapiamy wywózkę śmieci. Wracamy do domu z pracy, kubły sąsiadów puste, nasze pełne. Na ich podstawie możnaby zrobić rekonstrukcję ostatniego miesiąca naszego życia, kot sąsiadów kręci się koło klapy a my nadal nie wiemy o której trzeba wytoczyć Williego na chodnik przed dom, żeby ktoś się nim zajął należycie.
***
Dziś mieliśmy jechać do Londynu, na carboot dziecięcy o powierzchni trzech boisk do piłki nożnej. Ale Suseł się rozłożył, wrócił z pracy z kluchą w nosie, markotny i jęczący. Kiedy Suseł odmawia łyknięcia Gripexów, znaczy się- trzeba go ładować do betów, puścić bajusię i gotować herbatkę z miodem. 15 minut dyskutował ze mną dlaczego nie będzie ssał witaminy C dla dzieci, wytaczając takie ciężkie argumenty jak:
*to zajmuje czas;
*to jest kwaśne;
*półleżę i się udławię na śmierć;
*co to w ogóle jest ta piguła?
A pąs na przemian z bladością barwiły mu liczko.
***
Nudzi mi się. Z lenistwa mi się nudzi bo w pokoju obok czeka na mnie tablet i piórko, cały tydzień planowałam co narysuję w ten weekend a teraz leżę i patrzę w okno. A za oknem niebo zasnute glutem chmur deszczowych. Bu.
***
W nocy remontowałam Dom. Po raz któryś już zrywałam panele, kładłam nowe, kręciłam się w kółko zastanawiając się nad śliwkowym (?) kolorem ścian, własnoręcznie wylewałam do foremek elementy dekoracyjne do sufitów i kładłam nowy dach. Taka wizualizacja zdesperowanej dekoratorki. W swoich kobylastych książkach o wnętrzach, którym mam już niemałą półeczkę, zaznaczyłam papiurkiem wszystko co chcę mieć w domu i okazało się, że ksiażki wyglądają jak jeżyki- naszpikowane zakładkami. A Dom nie jest z gumy!
***
Nuuudze się… i choćbym jakąś lalę miała…