Jest gorąco.
Tak się prosiliśmy, to teraz mamy.
Zbuntowałam się dzisiaj i nie poszłam do roboty. W nocy Majek płakał i wołał wszystkie Mamy i Taty świata bo było gorąco i okropnie pod prześcieradełkiem i równie okropnie, choć nie tak gorąco bez przykrycia. Picie nie pomogło, głasku głasku nie pomogło. Mama i Tata na zmianę drzemali w Mai łóżeczku aż nadeszła godzina 5:00 rano i Mama postanowiła, że zadzwoni do pracy i powie im, żeby poszli się paść. Poszli.
Jest gorąco.
Maja spędziła dwie godziny w baseniku z wodą gorącą jak zupa ogórkowa z dodatkiem piasku, paprochów i foremek, kolejne dwie godziny w piaskownicy z dodatkiem emulsji do opalania aż sama miała dość, poczłapała do kuchni, siadła na zimnych kafelkach/płytkach i zażądała spania.
Dobrze, że nasz salon jest jak pudełko na mrożonki. Przynajmniej służy w lecie, bo w zimie dupa odmarza.
„Wolny dzień” spędziłam więc na praniu, wieszaniu, ściąganiu, praniu… Oprałam wszystko co się dało, umyłam patio wodą ze szlaucha i padłam niniejszym w stan odrętwienia wolnym dniem. Obdzwoniłam kilka instytucji, które tylko mnie zdrażniły okropecznie, postawiłam na nie kilka krzyżyków i powiesiłam kilka kurew.
Nie wiem co na obiad, bo kiedy jest gorąco, zwykle mam awersję do lodówki, nawet gdyby stał w niej schłodzony tort truskawkowy z bitą śmietaną sztywną jak krochmalony kołnierzyk. Właściwie stoi tarta owocowa, którą umotałam wczoraj ale nie mam na nią ochoty a póki nie będę miała, daję po łapach chętnym, bo już nie będzie taka piękna jak przyjdzie mi na nią ta chętka.
Firanka faluje, to dobry znak. Znaczy się, że na zewnątrz jest jeszcze jakieś powietrze skłonne do ruchów.
Tymczasem, jak już wspominałam a nie mieliście szansy nawet rzucić okiem na ostatniego posta- Maleńtas jest, ma nóżki, rączki i części mniej lub bardziej niesforne. Bardzo lubi jabłka (ku rozpaczy Mamy), keczup piri piri ostry jak Królewna Śnieżka i jeden z krasnoludków, ogórki kiszone (tu żadna nowość) i czekoladę, na którą oboje z Mamą mają ochotę ale nic z tego. Od czekolady dostaję „dźga” na ryju i wyglądam jakbym zaglądała w lufę od śrutówki na moment przez naciśnięciem spustu i chwilę potem też. Ale licho nie śpi i Kokainka co chwila przekonuje się jak ważne miejsce w jej życiu ma czekolada.
-Nie wolno mi jeść czekolady!- i pluje batonikiem z otrębami z jakiś diabolicznych zbóż, bo nie zauważyła tego brązowego pod spodem.
-O, mam tu coś, w plecaczku miłego, dobrego, mniam….- i okazuje się, że to owszem jest, miętowe, dobre ale „miętowe dobre” oblane jest czekoladą a resztę już znacie. Kokainka pluje.
Maleńtas przestał serwować Mamie nudności wszelakie i nawet surowe mięso nie doprowadza już Kokainki na skraj przepaści (czytaj: myśli i uciekaniu do ubikacyjki). Ale ryba surowa, dorsz w szczególności niezwykłej- tak. Bardzo. Śmierdzi martwą rybą i zamkniętą przetwórnią rybną na wybrzeżu z powodu problemów kanalizacyjnych. A klienci Kokainki lubią rybę, bo to Anglicy. Więc za każdym razem kiedy walą mi trupa na taśmę, Kokainka bierze ofoliowane truchło w rączki, unosi oczy ku niebu i wygląda jak wierna chrześcijanka, która dziękuje Bogu, że przypomina jej o symbolice religijnej w takich błahych chwilach.
***
Jest gorąco.