Monthly Archives: Marzec 2010

Najeść się, wyspać, wypić i jeszcze trochę poleżeć- jak szybko zmieniają się priorytety!

Zwykły wpis

Boże, jaka ja jestem głodna! ŻREĆ!! Kiszki mam wypchane wszystkim co tylko możliwe a i tak mi mało. Dziś rano do swojego tradycyjnego śniadania brytyjskiego pełnotalerzowego dokupiłam sobie jeszcze kanapkę. Pani w kantynie pewnie myślała, że mam psa pod stołem. I wyżeram słodycze z otwartych paczek na sklepie, i pokruszone jajka wielkanocne, mam pełne kieszenie orzechów… mało, ciągle mało. Podtapiam się więc sokami ale te starczają na krótko. Nadal mi w brzuchu gulka i się przelewa a ja mam ssącą rurę, jak 10 minut temu. Ssąca rura to chyba najlepsze określenie- organiczne wrażenie, że jak otworzę usta, wszyscy usłyszą ten dźwięk mokrej ssawy- slrrrrrrrpppszzszszzzz…..

Chodzą za mną czekolady, kiełbasa, płatki kukurydziane, ser żółty, ryby w pomidorach- ratujcie!

Mam też bolące plecki. Suseł nadal wieszczy bliźniaki, ale to wcale nie jest śmieszne, bo termin do GP mam za 3 tygodnie prawie a bęben robi się co najmniej podejrzanie za duży jak na niewinny 7-8 tydzień. No bo jak to? Z Majką zaczęłam nosić spodnie na gumce w 15 tygodniu. A plecki bolą jakby ktoś sieknął mnie saperką po nerkach. Ani spać ani siedzieć. Pomaga tylko chłodna rączka Susła i pozycja pół leżąco-siedząca, kiedy zdejmuję z kręgosłupa pionowy nacisk. Klekoczą mi stawy biodrowe i prykają kręgi kiedy wstaję. Podobno hormony tym razem szybciej luzują stawy ale to jest przesada! Za 7 miesięcy lekarz będzie musiał otworzyć ten bezwładny wór ze skóry z grzechoczącymi kośćmi i całą resztą kiszek, pogrzebać, znaleźć mój mózg, żeby spytać się jak się nazywam i w którym mniej więcej miejscu ma szukać Nasionka! (znowu organiczna wizja). Tak się zluzuję.

Do GP dostać się nie sposób. Wszędzie panuje „grypa-sraczka” i nie ma wolnych terminów aż do 13 kwietnia. Już się zapisałam ale tylko do pielęgniarki z nadzieją, że akurat tego dnia, o tej godzinie będzie wolny jakiś lekarz, żeby wpisać radosną nowinę do komputera i nadać sprawie że tak powiem, bieg.

Coś mi się zdaje, że od niego pójdę prosto na skan i zamiast mgliście zaznaczonej fasoli znowu zobaczymy na ekranie w pełni ukształtowanego krasnalka z głową jak czajnik fikającego nóziami.

Oprócz tego- śpię. Po pracy spię kiedy Maja śpi a po tym jak j wszyscy zejdą na obiado-kolację na którą składa się to, co od niechcenia wrzucę do jednego gara- nakarmię hołotę, opieram się na łokciu i już można mnie szuflować do salonu gdzie resztę wieczora spędzam na:
-Mnnmmm…oglądaj sobie.. mnmmmm..
-Maju, nie ściągaj ze mnie kołderki.

Maja włazi na Mamę i grzeje kuper a Mama chrapie.

Na zasadzie, tej, no, reminiscencji, spodziewam się niedługo jeszcze „helikopterów” czyli „przykryjcie mnie kartonem i ściszcie świat ale zaraz potem odzyskania sił i werwy do szorowania, organizowania, przestawiania i głośnego decydowania o wszystkim. Mniej więcej w tym czasie, kiedy odzyskam energię do życia mam zamiar zasymulować spadek sił witalnych zarządzić ewakuacje na kasy bo wspinanie się na stołek nie należy do najbezpieczniejszych zajęć dla młodej mateczki. A łażenie w kółko już wyłazi mi bokiem. Chcę też trzymać się z dala od magazynu, bo tam gdzie inni nie węszą jeszcze kompaktora, przede mną roztacza się niewypowiedziany smród odpadów spoczywających na dnie wielkiego kontenera. No wiecie, jak w Gwiezdnych Wojnach kiedy Han Solo i Luke Skywalker poszli ratować Księżniczkę Leję i wskoczyli do tego zsypu, a tam był ten wąż i zaczął ich gilgać i wtedy ruszyły ściany…- no, to całkiem tak samo, tylko bez węża. Bierze mnie na ucieczkę za każdym razem kiedy zbliżam się na 10 metrów do magazynu.

Idę spać. Wrażenia dla potomnych spisane.

A Ty? Czy jesteś gotowy na dziecko?

Zwykły wpis

Żeby odpowiedzieć sobie na to pytanie należy wykonać kilka prostych testów:

Test Resztkowy: Rozsmaruj Nutellę po kanapie i firankach. Teraz przenieś plamy z sofy na ściany i postaraj się zamalować ślady kredkami. Wciśnij paluszka rybnego między siedzenie a oparcie fotela i zostaw do lata.

Test Zabawkowy: Kup wielki zestaw Lego, Rozsyp równomiernie po całym domu, zdejmij buty, zasłoń sobie oczy przepaską i spróbuj dojść z kuchni do łazienki nie krzycząc po drodze (możesz obudzić dziecko).

Test Supermarketowy: weź dwie głodne kozy klepu, rób zakupy tak, żeby nie stracić ich obu z oczu i zapłać za wszystko co zjedzą lub zniszczą.

Test Odzieżowy: weź wielką, niezadowoloną ośmiornicę i spróbuj ubrać ją w siatkę po cebulach tak, żeby wszystkie ramiona wystawały na zewnątrz.

Test Karmienia: zawieś pod sufitem wiadro z wodą, rozbujaj i spróbuj wkładać do niego jogurt, łyżeczka po łyżeczce. Kiedy skończysz odetnij nożyczkami wiadro i nie łap go.

Test Wytrzymałościowy: przywiąż sobie do brzucha siatkę na ziemniaki i co dwa tygodnie dokładaj jednego. Kontynuuj przez 9 miesięcy. Po tym czasie dokładaj kolejnego ziemniaka co tydzień.

Test Końcowy (dla tatusiów): – idź do kiosku, kup gazetę, wróć do domu, weź piwo, włącz mecz- i zrób to wszystko w spokoju- po raz ostatni w życiu.

A teraz, skoro już wiemy, że bycie rodzicem łatwe nie jest ogłaszam przetarg na porady dotyczące palącej kwestii:

„Jak nauczyć Maję siurkać i kupciać w nocnik przed końcem lata 2010”

Baśn tysiąca nocy Bollywood

Zwykły wpis

Wczorajszego wieczoru znalazłam odpowiedź na wiele pytań, jakie krążyły mi po głowie od dłuższego czasu. Dlaczego Wojciech Cejrowski woli chodzić na przez świat niż w butach we własnym kraju? Dlaczego moją wykładowczynię geografii świata kultury dla kiego wschodu fascynowały tak bardzo, że dostawała wypieków na twarzy na hasło ‘Półwysep Indyjski” i z miejsca otwierała szufladę z przeźroczami ze swoich podróży? I jak to się dzieje, że kultury wschodu tak bardzo się od nas różnią, że nie potrafimy nawet zrozumieć najcieńszej warstewki ich zachowań a ich inność odbieramy jak coś nienaturalnego, złego i złowróżbnego? I dlaczego mój dziadek zwykł mawiać: „Dziwy Bombaju” na wszystko, czego nie był w stanie ogarnąć wyobraźnią.

Wczorajszego wieczora byłam,  razem z Susłem członkiem obsługi hinduskiego przyjęcia zaręczynowego córki  naszych aptekarskich znajomych z Koziej Wólki.  Napisanie, że przeżyliśmy niesamowity wieczór nawet w dziesiątej części nie odda tego, co udało się nam tam doświadczyć. W niecałą godzinę po rozpoczęciu byłam w szoku, z każdą chwilą szok się pogłębiał a w połowie wieczoru przerodził się w stan totalnego oczarowania i zakochania w tym co widziałam.

Państwo H. i M.to para pięćdziesięcioletnich Hindusów, którzy przyjechali do UK 32 lata temu.Nie znam ich dziejów od tego czasu, ale w chwili, kiedy poznaliśmy ich jako właścicieli wioskowej apteki dwa lata temu byli już właścicielami świetnie prosperującego interesu aptecznego, małego sklepu z pamiątkami, olbrzymiego domu w skład którego wchodzi apteka, ogrodu, dwóch czy trzech samochodów,maksymalnego luksusu mieszkania. Maja syna i córkę, którzy właśnie skończyli szkoły wyższe. Są parą miłych, spokojnych i ciepłych ludzi, którzy znają każdego klienta z imienia, dopytują się o zdrowie i uczestniczą w życiu społecznym wioski w pełnym tego słowa znaczeniu. Bawią się w letnich fetach, smażą i sprzedają swoje tradycyjne „samosas” po które mieszkańcy okolicznych wiosek ustawiają się w długich kolejkach kiedy tylko jest ku temu okazja.  I takich znałam ich do wczoraj.

Przyjęcie zaręczynowe odbyło się w Social Clubie na tyłach naczelnego pubu Koziej Wołki,gdzie jak się okazało znajduje się sala balowa, przy której aula w moim liceum to komórka na drabinę. Zaproszono 400 gości i na tyle przygotowano obsługę,catering itp. Pani M. zatrudniła mnie do serwowania napojów, Susła do męskiej pomocy w kuchni oraz cztery Brytyjki  do obsługi stolików w Sali balowej.

Już od wejścia otoczył mnie kolorowy tłum kobiet, biegających tu i tam pod dyrektywą pieknej Hinduski w krwisto-czerwonym sari wyszywanej złotem. Przywitała mnie jakbyśmy znały się od zawsze i przedstawiła jako siostra Pani M. i razem z resztą obsługi porozsyłała do pierwszych zadań.  Na wprost wejścia do Klubu postawiono dwa długie stoły na których rozłożono czerwony obrus i złote serwety na których stały tace z kieliszkami na szampana. Wzdłuż ścian nad stołami dla nowo przybywających powieszono girlandy kryształków we wszystkich odcieniach żółci i pomarańczy. Do dyspozycji stały dzbanki z długopisami oraz papier w ozdobne nadruki. Wszystko obsypane było płatkami róż, czerwonymi, okrągłymi szkiełkami,tu i ówdzie stały rzeźby hinduskiego boga pomyślności o ciele słonia- Ganeshy.  Na jednej ze ścian naklejono ok. 200 zdjęć członków (jak mi się wtedy zdawało) rodziny, z czego każde z nich podklejone było na innym papierze, z ozdobami, dopiskami, wstążkami i innymi dyndałkami. Ze ściany spoglądał na przybywających tłum uśmiechniętych twarzy w rożnych chwilach życia: z rodzeństwem w uścisku, z łyżką, na rowerze, z buzia umazaną tortem, z tatą dającym całuska, z dyplomem szkoły… W przejściu od drzwi do Sali balowej stało kilku Hindusów w nienagannie skrojonych garniturach,którzy witali spływające ze schodów fale członków rodziny. I tu zaniemówiłam po raz pierwszy- każdy Hindus w garniturze, prosto od fryzjera, wypachniony,trzymający pod rękę swoją żonę, która niezależnie od tuszy czy innych mankamentów uznanych w świcie zachodnim stanowiła obraz tak piękny, że momentami brakowało mi tchu. Czarne, lśniące, długie włosy, mocne makijaże oparte na czarnym tuszu, złotych cieniach do powiek, diamenciki i kółeczka na każdym czole. Ilość kolorów, wzorów i krojów noszonych przez nie sari był tak niewyczerpany, że do końca wieczoru chodziłam po obu salach i oglądałam każdą kreację niczym dzieło sztuki malarskiej wiszące na ścianie w muzeum. Ręce, czy stare czy młode z nienagannym manicure, bez pierścionków ale z dziesiątkami brzęczących bransolet, sandały i pedicure w ptaki, kwiaty, liście i abstrakcyjne wzory. Wszystkie ozdoby i dodatki ściśle dopasowane do odcienia sari. W towarzystwie swoich mężów wyglądały jak egzotyczne kwiaty a a jednak w całym swoim przepychu bez przesady i ostentacyjności. To jakby wejść do grodu z najpiękniejszymi kwiatami  na ziemi i narzekać, na straszny kicz. Puszczane przodem, obsługiwane jako pierwsze, mężczyźni starali się donosić im do stolików napoje i jedzenie. 

Na początku przyjęcia pojawiło się około 100 osób, jak się okazało należących do ścisłej rodziny pary narzeczeńskiej. I wszyscy oni witali się po imieniu, ciepło,serdecznie, wiele osób rzucało się sobie w ramiona ściskając i całując jak bynie widzieli się latami. Grupa nastolatków i dwudziestolatków zebrała się szybko w duża grupę, kuzyni usługiwali kuzynkom, odsuwali im krzesła,dowcipkowali i śmiali się i mimo, że stałam 2 metry od nich, ani razu nie usłyszałam ani „fcuka” ani „boloksa” ani żadnego nieparlamentarnego wyrażenia.  Szybko podano zakąski o egzotycznych kształtach- np. pomarańczowo-różowe zawijaski migające krystalizowanym cukrem, smażone z czymś drobno posiekanym papryczki chilli, intensywnie zielone lub czerwone sosy w głębokich wazach, okrągłe, podłużne, prostokątne rodzaje pieczywa od miękkich bułek do kruchych i cienkich jak papier wafelków wielkości talerza. Na Sali było głośno ale obłędnie radośnie. Po pierwszym posiłku i powitaniach rodzina wstała i ustawiła się w wejściu do Sali, gdzie przez tłum dostrzegłam jak wprowadzono do Klubu najstarszą kobietę w rodzinie- zgarbioną, siwiutką starowinkę podtrzymywaną przez dwie kobiety, w białym sari z nakryciem głowy. Wprowadzono ją do środku kręgu, długo recytowano coś w hindi i z tłumu do stojącej z nią pary narzeczeńskiej popłynęły misy w kształcie łodzi upominkami popakowanymi w kolorowe papiery. Po ceremonii rodzina przeszła do Sali balowej i do pubu zaczęło zjeżdżać się pozostałe 400 osób. Każda nowa osoba podchodziła do ściany ze zdjęciami, i jak się potem okazało, wraz z potwierdzeniem&nbs
p;
zaproszenia przysłali rodzicom panny młodej  jedno zdjęcia ze swoich archiwów na którym jest narzeczona lub narzeczony ( w zależności od gałęzi z której pochodzą) w najśmieszniejszych ujęciach. Teraz, te same zdjęcia wiszące na ścianie i odnalezione, zdjęte ze ściany były podpisywane przez nich lądowały w wielkim koszu, który miał stanowić pamiątkę z przyjęcia. Do końca wieczoru na ścianie nie pozostało ani jedno zdjęcie, dzięki czemu łatwo też wywnioskować, że każda zaproszona rodzina stawiła się jak obiecała.

Nie wiem czy Rodzina (bo jak nazwać 400 osobową rodzinę z małej litery) należą do jakiejś elity kastowej ale ich status społeczny powalał na kolana. Pod koniec wieczora zauważyłam też kilka rodzin, które przyjechały w dżinsach i trampkach ale zostali powitani tak jakby przyjechali złota karetą . Reszta wprost biła wrażeniem bogactwa, wykształcenia, obycia i kultury, do jakiej przeciętny wyżeracz chleba nie jest przyzwyczajony. Ale ale! Żadnej tam „bułki przez bibułkę”, wystawionych małych paluszków i odgarniania włosów, żeby zaprezentować kolię.  Naturalne zachowania i niewymuszona autentyczność. Po kilku godzinach przebywania w tym niesamowitym tłumie zauważyłam również jak piękni są to ludzie.  Harmonijne twarze, piękne, wyraziste oczy,lśniące włosy, 99% mężczyzn w nienagannej formie fizycznej. Część kobiet po40-tce z lekka lub większą nadwagą, ale noszące szaty z odkrytymi plecami ze swobodą i bez wstydu. Młode roczniki dziewczyn przyprawiłyby niejednego europejczyka o zawrót głowy. Nie gustuję w kobietach, ale przyznam, ze patrzyłam na nie z niezdrową fascynacją maniaka ciastek zamkniętego nocą w cukierni.  A może był to po prostu niekłamany podziw?

Koło 20:00 na Sali pojawili się kucharze w papierowych czapach, z twarzami ciemnymi jak noc.Rozstawili wielkie podgrzewane płyty, na których nieustannie gorące utrzymywano góry ryżu byriani (ostrego aż do zakochania), sosów z grzybami, tajemniczymi liśćmi,kulkami, kostkami, ziarnami przypraw i dodatków. Każdy sos miał inną konsystencję i kolor. Na jednej z płyt, kucharz piekł wafle. Przecierał powierzchnię długim kijem obciągniętym miękkim materiałem unurzanym w oleju. W kontakcie z gorącym,olej zapalał się a kiedy tylko płyta wygasała, chochelką nakładał ciasto w kształt idealnego koła. Kiedy lekko się zesmażyło, odwracał a na środek rzucał pulpę z rozgotowanych ziemniaków z przyprawami, składał na pół i w postacicieniuteńkiego wafla wielkości talerza nakładał je chętnym cisnącym się wkolejce do kolacji. Obiecałam, że prędzej padnę w udawanym akcie omdlenia niżwyjdę z stamtąd bez spróbowania wszystkich możliwych wiktuałów. Pachniałoniesamowicie mieszanką dziesiątków przypraw nad którymi górował zapach raity(polecam, sprzedają w słoiczkach). Po posiłku, do którego podchodzono trzy,cztery razy skończyły się czyste talerze i Suseł utknął w kuchni myjąc i wycierając na bieżąco. W tym czasie skończyło się również 600 kieliszków jednorazowych do szampana, którego otwierałam na zapas, żeby odetchnął i 400szklanek soku z passiflory, który jak odniosłam wrażenie stanowi napitek narodowy.  Do końca wieczora rozlałam 30 butelek szampana, trzy zgrzewki passiflory, po trzy Coca-Coli i Fanty, a potem poszły soki pomarańczowe i 96 butelek wody. Pikantna kuchnia ma swoje konsekwencje.

Jak sama poradziłam sobie z napojami na 500 osób ( bo szybko zdano sobie sprawę z tego, że zjawiło się więcej gości niż przewidywano)? Bardzo prosto- ja lałam a kobiety z najbliższego otoczenia pomagały jak mogły. Jedne odnosiły naczynia kucharzom,inne zbierały i odnosiły Susłowi szklanki, inne przynosiły czyste. Młodzi mężczyźni wynosili śmieci, donosili zgrzewki- każda poproszona osoba stawała na wysokości zadania i dawała z siebie wszystko. W pewnym momencie przysłano mi do pomocy cztery dziewczynki i załamałam ręce- jak ma iść na salę i zostawić napoje siedmio, ośmio, dziewięcio i dziesięciolatce?? Zapewniona, że sobie poradzą- poszłam. Wróciła po pół godzinie i przeżyłam kolejny szok- wszystkie cztery, uśmiechnięte i zaaferowane lały i serwowały ramię w ramię przy czym najmniejsza trzymała korki i zakręcała butelki. J Nikt nikogo nie poganiał, nikt nie miał pretensji, że brakuje kolejnych 500 szklanek, czekający cierpliwie patrzyli w swoją szklankę jak małe rączki przechylały 2l Coca-Coli. Nikt nie rzucał śmieci na podłogę, nikt nie krzyczał nad głowami innych. Alkohol ograniczył się właściwie do szampana i kilku szklanek piwa na 500 osób. Nikt się nie schlał jak świnia i nie trzaskał z bratem szwagra przed pubem. Żadna z kuzynek, sióstr i znajomych królika nie plotkowała o innej, nie robiła scen zazdrości ani nie szlochała w toalecie rozmazując sobie tusz do pach. A propos toalet- kiedy skończył się worek na zużyte ręczniki , któraś z ze szwagierek, która nie zdążyła mi dotąd mignąć przyszła sama, poprosiła o worek, zmieniła i poprosiła jakiegoś młodzika, żeby odstawił szklankę, poszedł i wyrzucił.

Pomoc płynęła od nich naturalnie. Jeśli coś trzeba było zrobić i wyglądało na to, że będzie lepiej,jeśli zostanie zrobione- ktoś z gości już się tym zajmował. Niektóre kobiety przechodziły do kuchni, w swoich szałowych szatkach wyszywanych cekinami i pytało, w czym może pomóc.

Po trzeciej dokładce, cała sala wypełniła się po brzegi na część rozrywkową. Najpierw w hindi zaśpiewała młoda dama, potem przez 40 minut pokazywano przeźrocza rodzinne a sala klaskała i wiwatowała. Para narzeczeńska dziękowała i wykonywała jakieś celebracje na środku Sali, ale szampan mi parował, więc to mi umknęło. Potem poszli w tany- w wielkich koncentrycznych kołach, jak warstwy cebuli tańczyli wszyscy, którzy nie chodzili o lasce, drepcząc w lewo lub w prawo , jak nakazywało kółeczko. Machali rękami, bransoletkami, klaskali i śmiali się do rozpuku. Na początku ekipa grała tradycyjne hity z Bollywood, potem był Michael Jackson i młody Hindus w skarpetkach odstawiający moonwalka. Nikt nie wzgardził wspólną zabawą, sala nie opustoszała na „nudną część” i nikt nie wypłynął, żeby pociągnąć fajkę na ulicy. Palili głownie starsi Hindusi ale Suseł nie zauważył ani jednej palącej kobiety.

W tym czasie zabrano nam z rąk szmatki i szklanki i kazano iść jeść. Ooooo…. Gdyby nie to,że w lokalu było już niebezpiecznie mało napojów do gaszenia pożarów- zjadłabym chyba wszystko o się dało. Byriani było bogate w dodatki i tak ostre, że tylko sok pomagał, ale warto było. Wafel z pulpą ziemniaczaną bym cudownie chrupki i delikatny a sos z liśćmi nie przypominał nic co dotąd jadłam.  Jako przekąskę zaserwowano coś tak dziwnego,że przez chwilę miałam wrażenie, że mamy Boże Narodzenie- stożek ze zwiniętego  zielonego mokrego liścia,oklejony sreberkiem (no choinka jak nic) przebity wzdłuż osi wykałaczką zakończoną kandyzow
aną wisienką. Po rozwinięciu- w środku znalazłam co najmniej10 składników nieznanego pochodzenia upakowanych ciasno w kształcie mieszczącym się w dłoni. Rozpoznałam kandyzowaną skórkę pomarańczy, szafran i wiórki kokosowe. Okazało się, że rzecz nazywa się „pan” i jest forma poobiedniego odświeżacza, niczym miętówki After Eight . Ale smak- nie wiem, do czego go przyrównać- słodki, aromatyczny, pachnący miodem, migdałami, olejkiem różanym i jeszcze czymś tam! Przy tym czymś After Eight jest jak wafel ryżowy.

Przez cały wieczór nie dostrzegłam w tłumie niezadowolonej twarzy, grymasu złości czy jakiegokolwiek negatywnego uczucia. Lekko uśmiechnięci, grzeczni, łagodni w obyciu, nie skąpili słów „proszę”, „dziękuję”, „przepraszam”. Nie widziałam również większych zgromadzeń mężczyzn, kobiet czy grup wiekowych- tłum wędrował, siadał, wstawał, wymieniał osobami w rozmowach na równi, bez znaczenia dla wieku czy płci. Zauważyłam, że małe dziewczynki były bardzo uczepione swoich starszych braci, a chłopcy nie biegali, nie rozrabiali choć byli pełni życia i werwy. Odważni, rozmawiali i żartowali ze mną jak z równą, małe dziewczynki od butelek czepiały się mojej spódnicy i szeptały co mam im przynieść z kuchni. Mały, może siedmioletni gentleman w okularach w ciemnych oprawkach podszedł do stolika i spytał mnie „Czy nie sprawiłoby to dużego problemu gdyby poprosił mnie uprzejmie o szklankę wody?” z nienagannym akcentem royal english. Umarłam i poszłam do nieba.

Zarobiliśmy na wieczorze pięknie. Pani M. kazała mi iść do domu kiedy tylko poczuję się zmęczona, co grzecznie uczyniłam o 23:20. Suseł wrócił do domu o 00:30 z premią za wykonanie. W sumie 150 funtów. Takiej stawki godzinowej jeszcze nie miałam.A wrażenia? Bezcenne.

Czy możliwe, że500 osób zmówiło się, żeby tego wieczora być miłymi? Wątpię. Dlatego są tacy jacy są- związani z rodziną na którą można liczyć w każdych okolicznościach,która pomoc uznaje za naturalną rzecz, niczym instynktowną odpowiedź na potrzebę, gdzie nikt nikomu nie próbuje wbić szpili, udowodnić swojej wyższości, bogactwa czy innych wątpliwej ważności walorów bo nie o to chodzi-mamy cieszyć się szczęściem młodych i dzielić się tym szczęściem wspólnie.

Obraźcie się na mnie, ale społecznie i kulturowo ta 500 osobowa próbka statystyczna jest dla nas wzorem nie do osiągnięcia. Kultura zachodnia to płaska, plastikowa tandeta,seryjność i nieoryginalność, brak więzi rodzinnych, brak szacunku dla siebie,młodszych i starszych. Jedyną nieładną minę jaką widziałam tego wieczora, kiedy jedna z kelnerek Brytyjek z obrzydzeniem żuła placka fasolowego z kminkiem nie kryjąc przed kobietami tego co sądzi o kuchni hinduskiej i druga, która pazernie wgryzała się w słodkie zawijaski, jakby świat miał się skończyć a trzeba było jeszcze roznieść plotkę po sąsiadkach. I towarzystwo z zamkniętego dla intruzów pubu w końcu korytarza skąd czasami jakiś Anglik lampił się bezczelnie z pogardą patrząc jak się zjechało pół Bombaju w sukienkach- Pakole pewnie jedne.

Jak już wspomniałam, nikt się ni bił, nie awanturował, nikt nie rymsnął na parkiecie i żaden kamerzysta nie próbował w tym momencie kręcić  scenki z poziomu podłogi. Nie było krzyków,dominacji. Nikt nikogo nie zgwałcił na sianie ani nie wybełkotał w pijackim zwidzie żali ostatnich dwudziestu lat. Żadna rycząca czterdziestka tuż po rozwodzie nie tańczyła w pończochach na stole. Bez wymysłów i fanaberii, skarg,fochów, zażaleń, pchania się w ogonku po darmowe żarcie ani zajmowania sobie kolejki w WC. Obowiązywała kolejność według wieku, gdzie najmłodsze i najstarsze osoby szły pierwsze.

 

Jesteśmy pod niewypowiedzianym wrażeniem. W takiej kulturze można się zakochać. Taką kulturę trzeba szanować i zachować. Bo dzięki temu są szczęśliwi, bogaci i spełnieni. Jeśli brakuje jednemu, reszta jest gotowa pomóc. Ufają sobie nawzajem i dzięki temu się rozwijają. Są mieszkańcami obcego kraju a jednak nie muszą pracować w fabrykach ani spać na kupie pod jednym dachem. Cokolwiek robią, kimkolwiek są, mają za sobą wsparcie tłumnej rodziny a w ojczyźnie nikt ich nie traktuje jak psy do poniżania. Uczmy się więc od innych tego czego nie nauczy nas nasza technologia ani upadająca kultura upadających społeczeństw. Jeszcze nie jest za późno iść na wesele i nie zazdrościć pannie młodej narzeczonego, fryzjera i obcasów od Lasockiego.

Majowe skoki wzwyż

Zwykły wpis

A przy okazji, z okazji Pierwszego Dnia Wiosny, Maja zainaugurowała słoneczną pogodę spędzając cały poranek w piaskownicy, ze Staruszkami stawiającymi babki i zamki. Piasek był w buzi, w oczkach, w butkach, w pieluszce… A jak w końcu zamknęliśmy piaskownicę i ogłosiliśmy spanie- rzuciła się na beton i zaczęła wyć bijąc piąstkami i nosem w ziemię. Wrzucona do łóżeczka wciągnęła do nosa smarka rozczarowania i zasnęła w trzy sekundy- brudna, upłakana i spocona jak szczurek. Maksymalistka.

 

A wczoraj wieczorem tak szalała i fikała, skakała i turlała, że w końcu ulała się z buzi cała zupka. 😦

 

I Maja ma nowe słowa!

-Pam! – piłka, cytrynka, balonik
-Kosek!- kotek
-Opam!- na rączki
-Ka_ka!- kaczka z czymś pomiędzy „ka” i „ka” co przypomina „czsz”

To już mogę?

Zwykły wpis

Więc niniejszym z radością ogłaszamy, że będzie nas więcej o jedną sztukę (Suseł chodzi i kracze bliźniaki). Kiedy jeszcze nie wiadomo, bo sztuki arytmetyczne wskazują na początek listopada, połowę listopada lub sądząc po tym, że pięć minut temu zapięłam spodnie na gumkę do włosów, nawet na październik. Matka natura bywa podstępną więc nie wiadomo jak długo żyłam sobie w błogiej nieświadomości póki dnia pewnego dwa tygodnie temu zdałam sobie sprawę, że kolory wydają się nienaturlanie intensywne, wszystko pachnie świeżym kubłem pełnym nieświeżych śmieci, latam na sisi jak kot z pęcherzem, mam śpiączkę i gastrofazę za słodycze w każdej postaci.

No widocznie tak mam, że nie dane mi będzie złapać wątku już na początku historii.

Jeszcze w tym tygodniu idę do GP i mam nadzieję, że wyśle mnie na skan bo
a) przydałby się wiedzieć czy to miesiąc, dwa czy trzy;
b) takiej kijaneczki jeszcze nie widziałam i chcę mieć zdjęcie w albumie.

Ale serio- kiedy dowiedzieliśmy się o Majce, dwa dni potem Maja miała rączki, nóżki, głowę jak gruszka, kiszeczki, fasolkę zamiast mózgu i ruszała się jak prawdziwa. Tym razem świadomość, że Ziarenko może mieć długość 1mm i wypustek zamiast głowy, zero rączek i nóżek ani nawet serduszka do posłuchania powoduje, że cała sprawa wydaje się być mocno abstrakcyjna. 😀

Niezaleznie jednak jak małe jest Ziarenko- żre na potęgę. Tak sobie próbuję wytłumaczyć, że to nie ja żrę, tylko Ziarenko, rzecz jasna- takie odsunięcie. ;). Jest 13:00 a ja zjadłam już dziś: talerz fasolki w pomidorach, trzy plastry boczku, dwa hash browny, kubek herbaty, całą czekoladę, pół paczki żelków, dwie marchewki, kubek soku, dwa kubki mleka, cztery kromki chleba z serem i szczypiorkiem i jajko czekoladowe wielkanocne, sztuk raz. A ponieważ Suseł ma dziś urodzinki (STOO LAT!), do końca dnia zjem też pół jego ciasta karmelowego, plus obiad i zakąski i wypiję morze herbaty bo suszy mnie jak po wyścigu Paryż-Dakar. Ostatnio miałam tak samo, tyle tylko, że nie miałam czasu ani powodu jeść na każdy zew natury, więc pierwsze dwa miesiące przełaziłam na niezaspokojonym głodzie kalorii.

Co tam dalej. 🙂

Wyprawka jest. Czeka popakowana, niezależnie od tego czy będzie to dziesinka czy chopsik, mam wszystko czego tylko dusza zapragnie. Jedyne czego nie mieliśmy jak się okazało to bezpiecznego legowiska dla Ziarenka do salonu. Mai nie groził żaden dwulatek wkładaniem paluszków do noska albo zaglądania pod powiekę czy zachęcaniem do zabawy kredkami, więc Maja polegiwała na swoim leżaczku. Wymyśliłam więc koszyk z plecionki, taki z uszami do salonu a majkową kołyskę do sypialni rzecz jasna. Posprawdzałam ceny w katalogach- wybrałam i zaplanowałam ilo to trzeba będzie czekać do zakupu, kiedy wczoraj- cud. Akurat szłam sobie i myślałam o koszyku w drodze na kasy, kiedy moja uwagę przykuło ogłoszenie klienckie na ścianie tuż na wprost moich oczu- taki koszyk jak chciałam, plus podstawa, materacyk, wyściółka, kołderka i prześcieradełka- 10f. Zadzwoniłam, Suseł odebrał i stoi już w oczekiwaniu na Ziarenko. Jupki!

Jeśli chodzi o imię, trzeba było trochę zmienić plany. Dziewczynce bardzo długo chcieliśmy dać na imię Villemo, ale okazało się, że testowani Anglicy sa kompletnie głusi na to imię. Nie słyszą V na początku, do mózgów trafia co najwyżej jakieś niewyraźne Llemo, więc orzekłam upadek marzenia o tym pięknym imieniu, psia skórka.
Ponieważ ostatnim razem nie mieliśmy okazji długo zastanawiać sie nad imieniem dla chłopczyka, jakoś się nie złożyło. Tym razem zrobiłam listę, która przeczytałam na głos… i nic nie zadźwięczało. Na liście znalazł się: Ben, Michael, Gabriel, Noah, Alex, Dominic, Simon, Marcel. A więc żadne z nich. I stanęło na wyborze uniwersalnym bo niezależnie od tego czy będzie chłopczyk czy dziewczynka, imię w obu wersjach jest piękne: Oliver/Olivia.

Czyli postanowione.

Będzie nas więcej. Nie mam rodzeństwa i mam nadzieję, że będę umiała wychować dwa misiaki, które będą umiały kochać się a nie konkurować o wszystko. Po głębszym zastanowieniu myślę, że to bardzo dobry moment na rodzeństwo- Maja będzie miała 2 latka, szybko przyzwyczai się do towarzystwa i konieczności dzielenia się i za pół roku nie będzie pamiętać co to znaczy być jedynakiem. Rok później i byłby problem z tłumaczeniem, że Dzidzia tez chce zabawkę.

Suseł głaska brzuszek, Kokainka kończy zupę pomidorową, Maja śpi po trzech godzinach spędzonych w swojej prywatnej piaskownicy, Boston wdycha wiosnę na patio a Rodzicielka powoli przyswaja myśl, że tym razem będzie obecna przy Cudzie Stwarzania od początku do końca. O tym, że będzie to Cud zwieńczony cesarskim cięciem na życzenie nie muszę przypominać, nie mogę się doczekać wszystkiego co w noszeniu dziecka najpiękniejsze: zgagi, bezsenności, omdlewek, czkawki brzuszkowej i tego powalającego uczucia bezgranicznego spełnienia i dokonywania tego do czego zostało się stworzonym.

Pozdrawiamy ze słonecznej Koziej Wólki!

Takiego konkursu jeszcze tu chyba nie było!

Zwykły wpis

Dla moich stałych Czytelników, którzy śledzą nasze losy od dawna, wystarczy jedno zdanie.

Dla tych, którzy dołączyli do tej karuzeli niedawno i być może jeszcze nie doczytali tak daleko, od razu wyjaśniam, że wyjaśnię jak tylko ktoś zgadnie co to znaczy:

Kokainka znowu zapadła na ciężką, tropikalną chorobę prawdopodobnie śmiertelną objawiającą się między innymi śpiączką.

Czekam na rozwiązanie konkursu!

PS. Pu, Jen, Ciaew- przepraszam, że tak :). Wnikliwa- Tobie nie wolno przystąpić do konkursu. :*

Retospekcja listopadowa 2005 pisana z głowy

Zwykły wpis

Kiedy usiadłam przed ekranami podglądu kamer rozmieszczonych w nocnym klubie, w którym bawiłam się poprzedniego wieczoru, w mojej głowie (oprócz galarety) miałam tylko jedno:
-Kto mnie okradł i dlaczego?

***

W tym czasie nie pisałam bloga od miesiąca, nadal przeżywając scenki rodzajowe z W. w roli głównej. I nagle to. Po mojej głowie, którą już ktoś przepuścił przez wyżymaczkę teraz przejechał walec drogowy a kierowca napluł na resztki i przydeptał.

Impreza była zamknięta, tylko dla załogi naszej Restauracji. Po koniec imprezy, kiedy z przybliżeniem określiłam moment kradzieży z dokładnością do 10 minut, w lokalu zostało już tylko 20-25 osób, bo impreza miała się ku końcowi.

Musiałam poprosić o przeszukanie wszystkich, którzy pozostali, przepraszając ich jednocześnie bo czułam się podle. Nic. Zamknięta impreza, zamknięty bar. Amba!

***

Szef klubu, zanim odpalił swój supernowoczesny sprzęt powiedział jedno:
-Widziałem już w tym pokoiku wiele. Wchodzili tu dziewczyny i chłopaki, którym zginęły portfele, kluczyki od auta, narzeczone…zawsze- okazywało się, że była to osoba najbardziej zaufana, która stanęłaby w kolejce do podejrzeń jako ostatnia. Na pewno chcesz to zrobić?

Chciałam. Po co mi znajmy czy przyjaciel, który mnie okrada tylko dlatego, że nie mam odwagi poznać prawdy?

***

W Restauracji w tym czasie, jedyną przyjemność przesłaniającą fakt, że była to robota ciężka i ogłupiająca było to, że można było pracować w gronie ludzi lubianych, oryginalnych i niejednokrotnie absolutnie niepowtarzalnych. Z jednymi rozmawiało się tylko o chorobach wenerycznych, z innymi o lewitacji, z jeszcze innymi o wszystkim a z resztą o niczym choć tez bardzo ciekawie. Z racji mojego stanowiska, przykuta do kącika z kasą, drukarką i piecykiem nie miałam szansy na dłuższe rozmowy przed zamknięciem bo każdy tylko wpadał, dostawał swoje 9 groszy napiwku i leciał dalej. Tymczasem, tuż za donicą z palmą zawsze w weekendy stał nasz Ochroniarz- opoka i ostoja, wzór spokoju i opanowania, któremu (z pewnością, gdybym wtedy zapytała) każdy zawierzyłby swoją żonę/męża, diamentową kolię i basen z drinkiem, bez obawy, że aktywa znajdą się w niebezpieczeństwie. Przez rok gadania przez palmę, a po zamknięciu nierzadko do białego rana, przy piwie- rozmawialiśmy o wszystkim- o życiu, wojnie, kokluszu i interesach, powierzaliśmy sobie swoje tajemnice i wspólnie czas leciał szybciej a niepostrzeżenie budowała się przyjaźń i plany wspólnego wyjazdu do UK, gdzie był już Suseł. Ochroniarz był w słusznym wieku, miał żonę, trójkę dzieci, własną firmę ochroniarską, zasady odziedziczone po ojcu i teściu. Człowiek serce, to tańca i do różańca.

***

Kiedy w końcu znaleźliśmy ten moment na nagraniu okazało się, że siedzieliśmy tuż pod samą kamerą. W ciemnym pomieszczeniu kosmiczna technologia kamer CCTV wyciągała nawet napis na pudełku papierosów leżących na barze. Siedzieliśmy więc z Ochroniarzem, piliśmy wino, gadaliśmy, kiedy odwróciłam się do koleżanki, kładąc telefon na barze, między kieliszkami. W czasie kiedy ja się zagadałam i byłam pewna, że telefon jest już w mojej kieszeni- Ochroniarz wziął go do ręki, obejrzał, schował a chwilę potem wstał i wyszedł gdzieś w kierunku szatni i toalet.

Kamera nie pozostawiła żadnych wątpliwości. Najmniejszego śladu.

***

Wyszłam z klubu, wróciłam do domu, wlazłam pod kołdrę i zasnęłam, czyli zrobiłam to co zwykle robię kiedy przepala mi się bezpiecznik. W tym dniu pomógł mi bardzo W. (tak, tak, ten W.), który jako organizator imprezy stanął na wysokości zadania i pomógł mi doprowadzić sprawę do końca. Jeszcze tego samego dnia nasz Kierowniś wiedział już o wszystkim, sam obejrzał nagranie i jak to się mówi wyszło szydło z worka. A w praktyce rozwiązał sie worek pełen gówna. Jedni nie dowierzali, inni byli oburzeni, inni nie wiedzieli co myśleć. Jedno było pewne- z takim dowodem w ręku Ochroniarz był na spalonym. Ja nie chciałm iść do pracy, każdy wypytywał bo musiał znać szczegóły i usłyszeć je na własne uszy…

***

W jeden wieczór i następny poranek moja wiara w przyjaźń rozsypała się jak domek z kart. I wygląda na to, że do tej pory nic sie w te kwestii nie zmieniło. A życie dało kolejne przykłady na swoją teorię, jakby już nie było mi wystarczająco paskudnie.

Jego ochroniarskie obowiązki ograniczono do niezbędnego minimum i nie pytajcie nawet jak czułam się kiedy wkraczał wieczorami do restauracji odbębnić 20 minut pracy. Sama tez nie chcę wiedzieć jak on się czuł czując na plecach spojrzenia całej załogi. Skończyły się nocne nasiadówki, rozmowy do rana, piwo i plany.

Odzyskałam telefon, choć nie ten sam egzemplarz. Z tamtym nie wiadomo co się stało, twierdził, że pamięta wszystko, cały wieczór- prócz tych 10 minut na filmie, którego i tak nie chciał obejrzeć. Odzyskałam telefon. Właściwie gdyby nie to, że jestem twardą babą,nigdy by mi się to nie udało. Potrafiłam postawić na swoim, zdobyćdowody, wyciągnąć konsekwencje i uparcie dążyć do celu. Boże, umiałamnawet wypowiedzieć to słowo: Policja. Nie bronił się, nie próbował nicudowadniać. Po prostu poddał się bez walki i zażądał rozmowy. Nie chciałam rozmawiać ale jak powedziałosię A, trzeba dopowiedzieć B. Byłam zimna, konsekwentna i nieugięta. Zgodził się zapłacic za nowy telefon i nową kartę. Dostałam mojego SEK700i spowrotem.

Leżał na biurku jak kamień. Do dziś, (używany prze moją Rodzicielkę) jest jak paproch w oku.

Mamo, ale ja chcę być ładna!

Zwykły wpis

No dobra, znalazłam.

W UK są jednak sklepy, które nie straszą tandetą w kwestii ubranek dla dzieci, choć w naszej okolicy mogę posiłkować się jedynie katalogiem i zamawiać przez internet. Ceny nie są szokujące ale jakość, kolory i kroje powalają (mnie) na kolana. A przede wszystkim i ponad wszystko- dziecko nie wygląda jak jarmarczny kram. A i przyczepić się nie ma do czego, bo modnie jest, drogo jest, z katalogu jest- czyli trzy warunki bywania na dziecięcych salonach spełnione. Na wypadek gdyby komuś na tym zależało, oczywiście. Znam taką Angielkę, która kiedy spotyka znajomych robiących zakupy w sklepie, w czasie wylewnego witania oseska, wyjmuje mu metkę zza kołnierzyka, żeby obgapić firmę w której ubierają dziecko i chwali jeśli jest to NEXT lub komentuje: „A, to z naszej wyprzedaży! Wnuczka moja dostała podobną ale nie nosi. Powiedziała, że dzieci śmieją się z Cheeroki. No to co tam u was?”

  

 

  

   

 

Firma nazywa się VERTBAUDET, mają swoje www.vertbaudet.com i produkują dokładnie to czego szukam kiedy majkowe rączki wyrastają z rękawków.

 I na okoliczność ostatniego postu o ubrankach zamówiłam sobie katalog do domu, siedzę i wzdycham. Bo stara baba jestem a zrobiłabym wszystko, żeby móc wcisnąć się we wszystkie ubranka, które oferują. No, może oprócz śpioszków. Śpioszki dla dorosłych to może i nie byłby taki zły pomysł ale za bardzo trzeba się rozdziewać kiedy przychodzi czas na śś. 😀

…w technikolorze

Zwykły wpis

To nie kiełek, jak się okazuje dręczy Maję, tylko jakiś bakcyl, który porozsiadał się nam wszystkim po żywotnych organach i jeszcze dwa dni a będziemy mieli w domu przychodnię.

Ja mam katar, zapchane zatoki, stan podgorączkowy, mam wrażenie, że tylko zamknięcie powiek może uratować moje gałki oczne przed wyplopnięciem z głowy. Rodzicielka to samo, tylko z dodatkowymi efektami ciurkająco-piszczącymi w uszach. Suseł ma ten tego- dyskomfort trawienny a Maja leci na dwa końce. Wczoraj kąpaliśmy ją trzy razy na okoliczność totalnego ufajdania się treścią pieluszną, rano wypuściła na wolność parówkę z dnia poprzedniego a wieczorem przy podawaniu leku na brzuszek opjukała nam pół sypialni. Suseł trzymał, Maja pjukała koncertowo, Mama podstawiała tetrę. Chwilę potem posłała mi spojrzenie pełne rozlazłej miłości i zasnęła zanim ściągnęliśmy z niej mokre ubranko.

Dzisiaj tylko wafle ryżowe, na które nie ma ochoty podobnie jak Suseł i herbatka z mięty. I bajusie. Koniecznie oglądane z maminych objęć, więc wszyscy noszą mi do sofy czego potrzebuję. 🙂

Czyli urlop spędzimy w pieleszach, w zapachu pjuka, z kołderką po raz trzeci w tym tygodniu kręcącą się w pralce?

Duma rodzicielska, kiełka efekty uboczne, spowiedź bibliofila i drobiazgi

Zwykły wpis

A tak życiowo to mam jutro pierwszą krótką sobotę od wieków czyli nie czekają mnie nadgodziny. Managerka z ciuchów przeleciała nad limitem strat z prędkością dźwięku i po inwentaryzacji okazało się, że popłynęła na 25 000 funtów, więc na nadgodziny ma szlaban. Ja tam lubię dorobić w sobotnie popołudnia/wczesne wieczory kiedy jestem w pracy 12 godzin ciurkiem. A to buty podowieszam, a to łażę 4 godziny i zbieram z podłogi co rzucili. Miło, łatwo i przyjemnie tracę czas zamiast siedzieć w domu z Małą Dzidzią i Dużą Dzidzią.

No, ale tym razem będzie inaczej. Jednocześnie inaugrując siedem dni urlopu, który został mi wybrania a który mam zamiar spędzić na twórczym nieróbstwie. Jutro pojedziemy więc do WizzKids. W zeszłym tygodniu, kiedy ja dowieszałam apaszki Maja po raz pierwszy bawiła się tam z innym dzieckiem i przeżyło. 🙂 Pan Bileter miał wątpliwości co do wieku Majki i opłaty za wstęp, bo wzrostem podpadła mu pod Ł2,95 ale wiekiem pod Ł1. Nie wiadomo co go przekonało, ważne, że Maja wpadła w plastikowy świat zjeżdżalni, piłek i tuneli i na bosaka pozwolono jej biegać gdzie popadnie. Spotkana przypadkiem dziewczynka skośnooka była starsza ale mało komunikatywna. Trzymała w rączce pszczółkę, której oczywiście obłędnie zapragnęła Maja. Ale zamiast podejść i wyrwać/bić/krzyczeć/poszarpywać, Maja poszła w drugi kąt boiska, przyniosła inną maskotkę i zaproponowała…. wymianę. Trykała dziewczynkę maskotką i lekko pociągała za pszczółkę, na co skośnooka koleżanka zareagowała nijak i ani nie puściła pszczółki ani nie wzięła drugiej maskotki. Maja dała sobie spokój i odeszła, marszcząc przy tym czółko na to niepowodzenie. Bardzo byliśmy z niej dumni.

Ostatnio jakoś tam bardzo Majowo mi się piszę, więc wspomnę tylko, że Maja ostatnio niedomaga na kiełka co się jej ciśnie. A z wyrzynającym się ząbkiem wszystko inne: a to pjuk śniadaniem a to gorączka, a to pielucha, którą trzeba odnosić do kubła na ulicy w pozycji „do góry i nie ulewać”. Na tą okoliczność co chwila trzeba lać wodę do wanny i uruchamiać pralkę. A ząbek idzie.

***

Suseł przeżywa okres fascynacji nowym tematem związanym z 2012 czyli przekopuje Internet w poszukiwaniu wszystkiego na temat nadlatującej planety Nibiru. Jedni twierdzą, ze leci nieoficjalnie ale stanowczo, inni już mają jej zdjęcia, jeszcze inni mylą flary na zdjęciu osłonecznionej plaży na Hawajach z nadlatującym olbrzymem, który ma nam zrobić ziazi. Specjalista w temacie, kręcący filmy na Tubkę ma zeza jakby jedno oko nieustannie śledziło orbitę Nibiru, całkiem jak Szalonooki Moody. Ale z Nibiru wiąże się również nieprzebrana liczba książek Zechariasza Sitchina o Sumerach i Annunakich, które to teorie bardzo mi odpowiadają i że się tak wyrażę: pasują do całości.

ja natomiast brnę przez 800 stron „Supernatural” Grahama Hancoka. Rzecz ma się o pierwotnych wierzeniach i życiu duchowemu ludów jaskiniowych w świetle teorii ewolucji, która twierdzi uparcie, że człowiek ewoluuje powoli, przewidywalnie i statycznie. A jakoś nie bardzo to pasuje do sztuki pierwotnej, która w czasach kiedy ludzie porozumiewali się chrząknięciami  i czochrali się po plecach pokruszoną kością mastodonta, potrafili jednocześnie tworzyć na ścinach niedostępnych jaskiń abstrakcyjne obrazy gdzie ludzie przemieniają się w słonie, insekty, tygrysy i takie tam gadziny. Książka prędzej czy później i tak ląduje w tematyce Pomocy z Kosmosu, ale to z jakieś 500 stron.

A wcześniej połknęłam „Celestine Prophecy” Jamesa Redfielda, która jak nakazuje tradycja dostałam w prezencie od kogoś, kto dostał ją w prezencie. Zainteresowanym Transcendencją u progu 2012 polecam serdecznie ale i normalnym czytelnikom powinna się spodobać bo mądrze mówią o niej o tym co robić, żeby przestać odgryzać sobie nawzajem głowy przy każdej drobnej okazji.

***

Co tam jeszcze… chcę pomalować dom z zewnątrz, Suseł chce go wyłożyć jakimś tam piaskowcem. Rozmawiamy.

***

W pracy nic nie robię. Tak sobie umościłam gniazdko, wypchnęłam znienawidzone straty i przeceny pierwszemu napotkanemu jelonkowi i w chwili obecnej chodzę i szukam. Szukam tego co powinno być a czego nie ma. Poprawiam błędy i jak długo chodzę z tekturką i wydrukami, żuję długopis i drapię się w głowę- tak długo nikt nic ode mnie nie chce.

***

Kicham bezustannie. Wiosna?

Odsysam powietrze z worków z zimowymi ciuchami, przesadzam kwiatki, przestawiam wazoniki… a na zewnątrz pada deszcz.