Szła sobie Kokainka w zeszły czwartek na autobus. Szła, podżerała ulubione żelki, rozglądała się po lecie, w końcu doszła na przystanek, usiadła i zaczęła oglądać „Horych Doktorów” na iPodzie.
I nagle…
W uszach Kokaince zaszumiało, coś się zapchało, obraz stał się węższy, dźwięki niższe i spowolnione, zlała się potem i usiadła na chodniku pod wiatą. Jakaś kobieta z wnuczką zdążyła tylko podejść i spytać czy aby źle się czuje…
…i zrobiło się ciemno.
A kiedy już się rozjaśniło, kobiecina nadal stała nad Kokainką i nie wiedziała co robić. Się zemdlało. Dziesięć minut potem wszystko było już w jak najlepszym porządku (pomijając drżące kolana i mokrą koszulkę), przyjechał autobus i przepuszczona przez grono emerytek, Kokainka zajęła miejsce przy oknie.
Kiedy tylko Suseł wrócił z pracy pojechaliśmy na Oddział Położniczy. Krewki nie było sensu już pobierać, po 4 godzinach, zmierzyli ciśnienie, opukali, osłuchali, omacali gdzie się dało, łącznie z łydkami. Przyszła jedna położna, potem druga. Przyniosła ze sobą aparacik do słuchania serduszka Maleńtasa ale inny niż zwykle. Przyłożyła do Baniaczka i szuka. Nic. Nadal nic. Kokainka zbliżyła się do skraju przepaści, kiedy położna stwierdziła, że słuchawka jest za duża dla Maleńtasa i poszła po mniejszy aparacik. 25 sekund trwało wieki. W końcu wróciła, przyłożyła i po kolejnych sekundach agonii… Maleńtas przyznał się do Mateczki i dał się osłuchać- zdrowy, silny i rozbrykany jak młody pasikonik.
A potem przyszedł lekarz.
Kochani! Na świecie są jednak lekarze: konkretni, myślący, wyjaśniający, uważnie słuchający, traktujący pacjenta jak źródło informacji a nie ochłap mięsa na leżance. Wysłuchał wszystkiego, spytał nawet o kupczaną regularność lub jej ewentualny brak. Osłuchał nawet płucka, niczym Dr. House szukając niewidocznej infekcji mogącej stać w tle niewyjaśnionych wydarzeń na przystanku autobusowym. Wykazał się poetycznym poczuciem humoru…
-…i wtedy, bez żadnej zapowiedzi poczułam, że nadchodzi coś…złego.
-Jak poczucie zbliżającej się, nieuniknionej katastrofy?
-Właśnie tak!
Coś sobie zapisał.
Zapisał tak sobie cała stronę A4 w mojej niebieskiej teczce, narysował sobie nawet moje płucka i jakąś strzałeczkę a do tego całe mnóstwo faktów i fakcików, łącznie z godzinami zdarzenia. Opowiedziałam mu o swoich palpitacjach które jakoś częściej zdarzały się w tym tygodniu, więc wypytał o wszystkie sercowe problemy jakie miałam, wcześniejsze badania na serce i spytał w końcu czy być może jestem zestresowana. Odpowiedziałam, że wiadomo, jak się jest w ciąży to jest się zestresowanym za dwoje ale od kiedy mam pewność, że będę miała cesarkę, nie boję się świadomie. I sama się zanalizowałam psychologicznie stwierdzając, że pewnie nadal martwię się podświadomie, skoro oprócz tego co dzieje się w pokoju, zza ściany słyszę jak jakaś rodząca cichutko kobieta zachłannie wsysa w siebie gaz i tlen z maski. Suseł nie słyszał, ja słyszałam jakby dyszała mi nad karkiem. Psyyyyyyyt…..psuuuuuuuuu…
Pan Doktor postawił w końcu diagnozę niczym w filmie medycznym:
-Dało mi do myślenia, kiedy powiedziałaś, że najpierw długo szłaś a potem siedziałaś na przystanku. Te pół godziny wystarczyło, żeby krew spłynęła w dużej ilości o nóg. Jest taki mechanizm, który zapobiega takim sytuacjom, ale w ciąży nie działa. Otóż: mózg zauważa, że w dolnej partii ciała jest za dużo krwi, wysyła informację i wytwarza się chemikalium, którego zadaniem jest rozrzedzić krew, żeby zaczęła szybciej krążyć i wróciła do góry. Ale! Na drodze jest Dzidzia. Więc rozrzedza się nadmiernie krew w górnej połowie ciała, bo Dzidzia uciska żyłę główną brzuszną i nagle mózg sam staje się niedotleniony. I już.
I wtedy przypomniałam sobie, że jak patrzyłam na własne stópki, były jakoś tak bardziej różowe niż zwykle.
Kazał zgłosić palpitacje ponownie i choć dwa lata temu z Majką miałam 24 test kardiologiczny (ten ze swędzącymi przyczłapkami, które doprowadzały mnie do szaleństwa), kazał go sobie ponownie zażyczyć. W dniu pracy, kiedy będę siedziała, szła, jechała, szła i gotowała. A nie miała dzień wolny i oglądała Discovery. Jeszcze osłuchał i opukał, obejrzał oczki w rożnych pozycjach i postawił podpis w karcie.
Wtedy Suseł spytał się skąd pochodzi Pan Doktór i okazało się, że brak diagnozy: ‚It’s fine, it happens, You’re ok, go back home, take Paracetamol and call us when You die” spowodowany był faktem, że Pan Doktór jest w połowie Hiszpanem i to uczonym sztuk medycznych w Europie (dlatego zachował akcent). Rozpłynęliśmy się w pochwałach. Kazał następnym razem kłaść się na ziemi, przyjeżdżać jak najszybciej, bez wahania ani wątpliwości czy zamartwiania się- bo po to jest.
Kokainka została w piątek w domu, w sobotę poinstruowała Team Leaderów, że jeśli nie będą mogli mnie znaleźć- pewnikiem będę leżeć plackiem w kantorku obok Customer Service Desk i co mają zrobić jak już zlegnę, zdjęta niemocą natury hydraulicznej.
Prawdziwi lekarze istnieją. Noszą zielone czapki ale są faktem.
A przy okazji, spełnił się mój proroczy sen (już drugi w krótkim okresie czasu). Śniło mi się jakieś 2 tygodnie temu, że poszłam Gdzieś, weszłam do pokoju, gdzie stało łóżko i sprzęt do USG. Położyłam się w oczekiwaniu na Lekarza, który pół nocy nie chciał się zjawić, więc co chwila zerkając na włączony aparat- postanowiłam sama sobie pojeździć po Brzuchaczu i resztę nocy oglądałam sobie Maleńtasa w 3D. Taki miałam sen. A w rzeczywistości? Kiedy wyszła druga położna, odwróciłam się i okazało się, że za głową łóżka stoi… włączony aparat USG. A lekarz nie zjawiał się dobrą chwile i bardzo kusiło, skoro sen był taki fajny.
A drugi sprawdzony sen miałam w nocy przed naszą wycieczką nad Ocean. Pamiętacie, że odpłynął sobie, pozostawiając na piasku ripplemarki, czyli te takie maleńkie wydmy tworzone przez fale. Śniło mi się, że razem z Susłem położyliśmy łapy na aucie przyszłości- skóra i komóra, elektryczny napęd, milion koni mechanicznych, czarna, sportowa sylwetka- samochód marzeń. We śnie nazwałam go Bentley Ripllemark. Jakież było moje zdziwienie kiedy kilka godzin potem, w realu stanęłam w obliczu 3 km piasku pokrytego ripllemarkami jak daleko sięgnąć okiem?
***
Jakiś szpitalny tydzień mamy. Szwagierka w szpitalu w Londynie na kamienie żółciowe, ja na wizytacji porodówki o 20:00 a nasz Boston zaliczył trzy wizyty u weterynarza bo dostał infekcji trzeciej powieki i wyglądał jak Rocky IV. Leżał, dyszał i puchł a z oka leciała mu krew z ropą. Rodzicielka już żegnała się z pupilem.
***
W niedzielę poprzednią byliśmy na Przyjęciu Zaręczynowym u Hindusów Odsłona II. Mam zdjęcia i relację ale w głowie. Bo napisałam, wkleiłam i już już, kobyłka u płota kiedy szukając myszki kliknęłam ma pasek Onetu „Randkuj kiedy chcesz” i wpierdoliło mi pół wieczora pisania. Obraziłam się.
A czemu ZNOWU piszę w Onecie? Bo mój ulubieniec Bill coś spaprał tu i ówdzie i kiedy piszę w edytorze tekstu i wklejam całość do bloga, słowa łączą się w węże i spędzam kolejne dwie godziny na spacjowaniu każdego słowa z osobna.
***
Maleńtas jest grzeczny, choć kiedy nie jest, okazuje się, że nie lubi spędzać czasu w Matuli na leżąco, jak Maja zwykła lubić (głowa po lewej, piętki po prawej). Lubi spędzać czas w pionie. Więc kiedy się przeciąga albo próbuje gdzie jest dno w tym basenie- łoi mnie po pęcherzu tak okrutnie, że łzy lecą. Ale poza tym jest grzeczny bardzo.
***
Wyprawka dla Maleńtasa jest już prawie gotowa. Dziś pojechaliśmy na carbud po raz pierwszy od czerwca i choć Kokainkę trafiła wyjątkowo niemiła wersja kataru siennego połączone ze światłowstrętem- kupiłam coś cudnego, choć tylko jednym okiem działającym. Akurat jakaś Polka oglądała pakunek niezdecydowana. Kokainka kocha Kubusia Puchatka, więc stała z boku i mruczała pod nosem swoje wiedźmowate: „idź sobie, wcale ci się nie podoba, maupo! Idź sobie!” Więc kiedy jeszcze bardziej niezdecydowana poradziła się koleżanki, uradziły, że dojdą do końca rzędu i najwyżej wrócą. Kiedy odeszły, rozbebeszyłam pakunek i okazało się, że jest to zestaw: oryginalna, nigdy nie używana kołderka do łóżeczka dziecięcego z Kubusiem Puchatkiem wyszywanym dodatkowo pluszem, ochraniacz na łóżeczko 360* z Kubusiem, prześcieradełko z gumką z Kubusiem i ta taka podkładka na materac przeciwsikowa, z falbanką w dół, z Kubusiem. Za 10f. W sklepie dałabym ze 40f. A że rząd był długi, Maupa nie wróciła na czas…dwie godziny potem wszystko razem wywirowało się w pralce i okazało się, że nasz ogród jest węższy niż długość ochraniacza na łóżeczko i zabrakło mi sznura na pranie. Rodzicielka znalazła u kogoś śliczny kocyk polarkowy w kolorze blue, sprzedająca chciała się pozbyć wyprawki dla chłopczyka i dorzuciła dwa kocyki dziurkowane dla niemowlaka, zasłony w błekitną pepitkę z uszami do zaczepiania ich na ścinie i kolejny ochraniacz, tym razem typu quilt, z Nexta. Za 50p.
Suseł znowu powiększył kolekcję DVD a ja kupiłam sobie książkę o malarstwie japońskim, wazonik na kominek, koszyczek pleciony na kominek i tylko brakuje mi żółtego gerbera, żeby było tak jak sobie umyśliłam. Maja akurat płakała bo Tata poszedł w druga stronę, więc jakaś pani ulitowała się nad usmarkańcem i wręczyła Mai misia. Maja misia ukochała od pierwszego wejrzenia. Do kolekcji książek na „Za kilka lat” dostała jeszcze Kubusia Puchatka Dzieła Zebrane w cudnym wydaniu, razem z wierszykami oraz helikopter, którego upatrzyła sobie i już, bo mu się kręci i brzęczy.
Zasmarkana i ślepa na jedno oko padłam plackiem pod drzewem na polu za parkingiem i Suseł zmieniał opatrunki z mokrych i zimnych chusteczek na ryju. Całkiem jak za dawnych czasów, kiedy alergia odbierała mi sens życia. Dostałam tabletki od GP ale biorę tylko kiedy histamina leci mi uszami.
***