Niedziele upływają w naszym Miasteczku na łażeniu po carbudach. Już w piątki słychać jak klienci informują się nawzajem gdzie i o której należy się stawić w najbliższą niedzielę. Trzy, czasem cztery na 40 000 mieszkańców. Ludzie kursują z jednego na drugi, jest i carbud „na B”, jest „na boisku”, „na wzgórzu” i „z tyłu”. Kiedy jeszcze mieszkaliśmy w Zamczysku, do carbudu „na B.” miałam 3 minuty na piechotę, więc wystarczyło wrzucić na siebie jakąś kapotę i nawet jak gziło deszczykiem, można było sprawdzić czy ktoś się rozkłada i wrócić na śniadanie do domu jeśli akurat towarzystwo zwijało stoliki. Z tego powodu zwykle dosypiałam sobie jednym okiem do 10:00 i o 11:00 przychodziłam pochodzić i z łatwością wybrać sobie coś fajnego z wyczyszczonej oferty- bo Anglicy nigdy nie kusili się na to co mi się podobało a wykupywali to na co trudno było patrzeć obojgiem oczu bez ryzyka wylewu. W ten sposób zdobyłam mnóstwo fantastycznych książek, historycznych atlasów i tym podobnych. Zawsze było to coś.
Kiedy jeszcze dwa lata temu chodziliśmy na carbudy, ubranek, sprzętu dla dzieci, nowych zabawek, rowerków, wózków i nosidełek było tak dużo, że kiedy kupiliśmy spacerówkę Majce, aż trzech sprzedających zbijało ceny do nieprzytomności kiedy wspominaliśmy, że tam za rogiem pan też ma, ale granatowy. No i kupiliśmy spacerówkę za 18 funtów.
Ponieważ Miasteczko dysponuje ograniczoną ilością sklepów sieciowych, wiele dobrej jakości ubranek nie można u nas kupić. Trzeba by wybrać się po nie do Oxfordu czy Milton lub Londynu. Natomiast na carbudach zwykle można było wybierać jak w ulęgałkach. Karton ubranek dla dziewczynki w wieku 9-12 miesięcy od Marksa i Spencera za 2 funty. Noszone góra raz czy dwa, bo dzieci szybko wyrastają. Takich hurtowych ofert nigdy nie brakowało.
Do tego lata. Po dwóch miesiącach zaczęliśmy węszyć jakiś kryzys na rynku. Książki nadal są, DVD też, więc Suseł ma w czym wybierać. Ale oferta dziecięca? Kiszka i pomór. Łachy i łaszki, głównie poplamione, stare zabawki, zjechane pojazdy, odbarwione i wyblakłe na słońcu piaskownice. No co się dzieje? Ponieważ nie tylko ja w tej rodzinie inkubuję Zygotkę tego lata (o tym zaraz), z wyprzedzeniem rozglądaliśmy się za sprzętem dla noworodków. Nic. Pomór.
Co prawda udało nam się kupić już pół biblioteki książeczek dla Majki w języku angielskim (nowych, bo w UK książki dla dzieci kupują dziadkowie, natomiast rodzice je sprzedają), ale poszukiwania rowerka na metalowej ramie spełzły na niczym.
W czym rzecz, już wiemy. Szkoda tylko, że po raz kolejny muszę powiesić psy na Rodakach.
Przyjeżdżamy na miejsce zwykle ok 10:30 (Majka puszcza w samochodzie koncertowe pawie tuż po śniadaniu, więc musimy odczekać). Okazuje się, że od 7:30 przed wejściem za bramkę gromadzą się brygady Polaków w zespołach po 6-8 osób. Kilka Mariolek do dokonywania wyborów i Pakerzy do zanoszenia dóbr do aut zaparkowanych tuż za rogiem. Kupują wszystko jak leci- kilka wózków, fotelików samochodowych, telewizory, większe zabawki, autka dla dzieci, pluszaki, TONY ubranek, jak popadnie. Co się nie łuszczy i nie rozpada, biorą jak leci i nie patrzą. A że hurtowo, sprzedający się cieszą i puszczają wszystko za pół ceny.
Na własne oczy grasantów zobaczyliśmy w zeszłym tygodniu, kiedy w planach mieliśmy późniejszą wycieczkę a Maja dostała na śniadanie suchy prowiant z makiem.
Weszliśmy przez bramkę…. na plac na Niskich Łąkach we Wrocławiu. Brygady są na tyle sprytne i bezczelne, że blokują dostęp tyłkami i nawet nie można zajrzeć przez ramię. Najchętniej rzucają się na nowo przybyłych sprzedających. Odpychają, bluzgają, przerzucają ładunki od osoby do osoby, po podsumowaniu, odsłaniają sprzedającego uśmiechającego się od ucha do ucha i czarne worki PO towarze. Palą fajki, więc aż trudno podejść. Wpychają się łokciami i jeśli wetknie swój nos jedna Mariolka, już po chwili czuć jak na plecy napierają dwie następne, z koleżanką na linii:
-Są trzy! Niebieski, różowy i czarny. Który?
-…
-Dobra! Bierzemy wszystkie, spytaj ile chce za wszystkie!
A postaw sobie wózek z dzieckiem za plecami. Weźmie taka bezczelna sucz i dawaj do przepychania wózka. Stoję i czuję, że mi Majka jedzie. Odwracam się- Mariolka z gałami wlepionymi w smoczki i talerzyki w ilościach hurtowych złapała za wózek i odpycha od stanowiska, jak beczkę z kiszoną kapustą. Rodzicielka nie wytrzymała:
-Hej!- zaskoczona Marioleczka usłyszała polską mowę.
-No co??? Dość nie można!
-A nogi ci ktoś kiedyś powyrywał??
Załamka. Po godzinie mijają nas grupy grasanckie połączone w całość i wtedy dopiero, kiedy ludzi pozostaje na placu mało, widać całość tego nowego, brytyjskiego procederu- 10 czasem 15 dorosłych, bez dzieci, obwieszonych sprzętem, ładują się do aut wypakowanych po dach. Niektórzy nawet składają tylne siedzenia.
Zgaduję, że cała ta masa rowerków i wózków jedzie jeszcze tego samego tygodnia do Polski, gdzie za wózek po 20funtów biorą 300 zł na Allegro albo na jakimś niedzielnym targowisku w sercu Marchewkowa Górnego.. Złoty interes na miarę złotego zmysłu do interesów Polaka Rodaka na emigracji.
Ohyda, żenada i nic nowego.
Z resztą, jak rzucają promocję, w TESCO Polka potrafi kupić 50 torebek gałki muszkatołowej Kamisu lub 36 słoików czerwonej kapusty bo akurat jest HALF PRICE. Co z tym robi , nie chcę wiedzieć ale być może taka gałka czy inny liść laurowy po przebyciu dystansu Polska-UK i UK-szafka mamy w Polsce jest jednak cenowo atrakcyjna? O dziewusi, która dwa lata temu zrobiła awanturę przy kasie kupują hurtowo maszyny do overlocka już pisałam. Często widzę jak pokolenie starsze, czyli szanowni rodzice Rodaków na emigracji kupują masowo czekolady Value, na prezenty dla sąsiadów jak już wrócą i wystawią kawę zabielaną śmietanką Value. Pisząc „masowo” mam na myśli po kartonie zwykłej i białej.
PS.
Polak jak zwykle w nieustannej pogoni między skrajnościami. Albo worek frytek na tydzień albo pół kuchni słoików z kiszonką. Oczywiście, jak zwykle przypominam, że nie mam na myśli WSZYSTKICH Polaków w UK, co stanowi rodzaj drobnego druku na wypadek gdyby jednak ktoś postanowił się obrazić i uczepić.