Monthly Archives: Czerwiec 2010

Majowe lato

Zwykły wpis

Nasza Maja robi się modnisia i kokietka. Kręci dupczakiem do muzyki tak, że spadamy z krzeseł ze śmiechu. W końcu daje sobie zakładać gumki i robić kucyki, ma nawet opaskę do włosów chociaż poprzednie trzy z zestawu połamała na drobne kawałki.

   

 

***

Nadal najbardziej lubi chodzić do lasu, gdzie ma swój pieniek, wielkie ścięte drzewo na którym siada i bierze cały las w posiadanie. Mój ci on! Grzebie kijkiem w ziemi, zrywa trawki, ogląda biedronki, rzuca kamienie do rzeczki-śmierdki… Nie lubi mieć brudnych rączek ale kiedy trzeba ubrudzi się jak młoda świnka. Zaraz po przyjściu ze spaceru i wręczeniu tego co z niego przyniosła, każe sobie umyć łapki i ryjka.

 

***

Kocha puszczane bąbelki. Mama staje wysoko na sofie i puszcza bąbelki do utraty tchu i mroczków w polu widzenia. Kupiliśmy jej litr płynu i każdego dnia wydmuchujemy pół szklanki w atmosferę a Maja łapie i chichra do nieprzytomności. Maszynki jej nie kupimy bo zamiast łapać bąbelki, zdemontuje maszynkę i wypije płyn.

***

Maja bardzo przeżywa bajki. Kiedy Krecik znajduje diamencik i odlatuje na Księżycu, żeby zawiesić go na niebie, Maja macha i żegna się: ‚Papaaaa!”, kiedy Lewka boli ząbek i płacze Maja obejmuje telewizor i współczuje bardzo głęboko: ‚Oooooo…uuuu…”, kiedy Teletubisiaki dadzą w czymś kapusty, podbiega do nas, pokazuje paluszkiem na ekran, zasłania rączkami oczy i twierdzi: „O-oooo! Nie-nie-nie!”

    

***

Maja nadal nie robi do nocnika. Spróbowaliśmy ostatnio z paczką bawełnianych gatków i wygląda na to, że nadal posikuje sobie kiedy przyjdzie ochota i nie trzyma sisi dłużej niż godzinę. Pięć par gatek w trzy godziny i chlupotanie w bucikach ogrodowych dały nam do zrozumienia, że Maja nie jest gotowa na próby z rewolucjami pieluszanymi. Na widok nocnika wypręża się w łuk i łatwo sobie wyobrazić, że łuku nie łatwo posadzić na krześle.

Wygląda jak mały przedszkolak a w środku siedzi niemowlak z pieluchą wokół zadka. Mylące, mylące. Na tyle, że czasem spodziewamy się od zachowań, których jeszcze nie może przejawiać. Babcia mówi: „Maju nie biegnij na oślep!”. Maja biegnie, przewraca się, skrobie kolanka trzeci raz w tym tygodniu i pokazuje paluszkiem, że leci jucha. Babcia myśli, że Maja rozumie, a Maja nie rozumie. A bieganie na oślep jest fajne! Ktoś napisał w jakiejś książce o dzieciach: „Dwulatek to głównie maksimum mobilności i minimum zdrowego rozsądku.”. No, tak jakby.

 

***

A pomijając Majowe lato, czy na naszej ulicy nie ma nikogo, kto ogląda mecz i właśnie wznosi okrzyki radości? Przecież taki fajny mesz leci, a Polacy w niemieckich koszulkach łoja skórę Angolom…..  martini 

Kokainka wymiękła

Zwykły wpis

Tak jak wczoraj i dziś to jeszcze nie miałam. No dobra, troszkę się przepracowałam w ostatnie dwa dni ale to chyba dlatego, że przestałam się czuć jak wór kiełkujących ziemniaków i wstąpił we mnie duch porządków. A więc w czwartek zamiotłam i umyłam pół patio szczotą z płynem aż do bąbelków, umyłam Majkową wannę i piaskownicę ze śladów farbek plakatowych i coś tam jeszcze i (wtedy jeszcze) bardzo pozytywnie zmęczona położyłam się w pielesze, zadowolona z siebie.

Oto z czego Kokainka domywała patio i piaskownicę:

  

  

Rano poszłam do pracy, po powrocie niestety nie spałam bo Rodzicielka poszła kroić warzywa na samosy do Aptekarki na piątkową fetę we wsi. Kiedy tylko Maja się obudziła, przekonałam się co to znaczy Dziecko+Marker Permanentny. Sama tego chciałam. W poczuciu dobrze spełnionego kreatywnego obowiązku malowałyśmy po sobie ostatnio nawzajem żelopisem- serduszka, kwiatki, kotki, gdzie się tylko dało (również po pępuszku), więc kiedy tylko Babcia poszła robić dziecku jajecznicę- dziecko wzięło z końca biurka gruuuby permanentny pisak w kolorze czarnym i pomalowała się dokumentnie: nosek, szyja, oba przedramionka, udka, łyski i wieeeeeeeelkie kółka po brzuszku, z centrum w pępku, który stał się kompletnie czarny po tym jak Maja wsadziła sobie pisaka do środka i pokręciła. Pewnie dlatego, że fajnie gilgało.

Nie było wyjścia, w upał ubrałam Artystkę w długie spodenki i długi rękawek i poszłyśmy do Aptekarki ustalić co nieco. Nosa nie udało się ukryć. U Aptekarki była grzeczna, dostała soczku i chrupek, które rozsypała na stole, ułożyła w długi rządek i liczyła:
-Aaaaś, Paaaa, Tsi! -czyli 123!

Po powrocie postałam sobie w upale, beztrosko szatkując kapustę do klusek, potem znowu postprzątałam tu i tam…… i nagle padłam. Spałam półtorej godziny na sofie, obudziłam, powlokłam z Rodzinką do łazienki kąpać Artystkę i zanim woda naleciała do wanienki- puściłam sobie radosnego pawia do wany! Pawia! Do wanny! Ja! Co to nigdy nie rzyga w ciąży!

Matko. Zaraz ubrdałam sobie, że coś jest nie tak, że Maleńtasek jest chory albo coś gorszego. Wypompowana i śmiertelnie wystraszona położyłam się w końcu, żeby zauważyć, że spuchły mi kostki u nóg. No, to tego było w sam raz. Pewnie mam zatrucie ciążowe! Nie spałam całą noc, nasłuchiwałam kopków z balonika i przekonywałam się, że to po prostu reakcja na dwa intensywne dni w domu i w pracy, upał i stanie w kuchni ponad siły. Kopki z balonika docierały do mnie beztrosko i regularnie i akurat kiedy udało mi się zamknąć oko, obudził nas głos zza okna, tuż spod domu:

-Ooooo, yeaahhhhhh….oooooo…..yeaahhhhh.

Jezu, kopulują mi się pod bramką! Wieczorem była feta, pewnie wracają do domu i nie mogli się doczekać!

-Uuuuuuu,,,aaaaaa, yeaaaahhhhh

Wyskoczyłam do okna. Pod oknem stoi pan Anglik, łysy proletariat, jedną ręką opiera się o MÓJ murek, drugą trzyma się samochodu sąsiadki i bez pomocy obu- szczy sobie beztrosko na chodnik przed naszym domem. Jeśli martwiłam się, że mogę mieć niebezpiecznie wysokie ciśnienie ciążowe, to w tamtym momencie naprawdę je miałam. Tylko cud nie skłonił mnie do wylania mu wiadra z pomyjami na łeb. Cud techniki kanalizacji, bo pomyj dzięki temu nie kolekcjonujemy.

I podążył chwiejnym krokiem od murku do murku w stronę swojego domu aż wszedł w któreś drzwi daleko po prawej. Już ja cię k*****a dopadnę pewnego dnia.

Do końca nocy nasłuchiwałam Maleńtaska i w myślach pisałam list, który mam zamiar wydrukować w kilku kopiach i wrzucić do skrzynek pocztowych podejrzanych domów. Kto nie wracał w piątek do domu bez mocy w nocach, proszę zignorować. Kto wracała w piątek wieczorem bez mocy w nogach do domu, proszę następnym razem odlać się przed swoim domem a nie moim.

Do tego czasu bolała mnie też już głowa, kręgosłup, korzonki i miałam gigantyczny skurcz łydki i drżenie wewnętrzne wywołane pietrem o nasze bezpieczeństwo. O 4:44 Maja wstała i zakomunikowała spod bramki:
-Mamoooooooo!!!

Pielucha pełna glinki, prysznic, przebieranie, łóżeczko. Dziesięć minut potem zadzwonił nasz budzik. Wstałam, zeszłam na dół, zadzwoniłam do pracy i powiedziałam…prawdę. Bo czułam się jak śmierć na rowerze. I zostałam w domu.

Zjadłam tylko jedną kanapkę z serkiem i pomidorkiem, zemdliło mnie, podobnie jak po herbacie. I dałam sobie spokój z jedzeniem na dziś. Kostki trochę wróciły do równowagi, zmierzyłam siebie ciśnienie 4 razy i ani razu nie wyskoczyłam ponad 120/65. Doszłam do wniosku, że bardzo źle znoszę upały w ciąży i chociaż cały dzień siedziałam w chłodnym salonie, byłam gorąca jak piec. Bolało mnie wszystko- szyja, kręgosłup, łydki, głowa, oczy…

Ogoliłam Susłowi włoski maszynką i te 7 minut zmusiło mnie do odłożenia narzędzi i klapnięcia na patio, żeby nie omdleć.

Jutro niedziela w chłodnym salonie. A co w poniedziałek??

I znowu o dzieciach!

Zwykły wpis

No a więc tak.

Wiele miesięcy temu, wspomniałam gdzieś we wpisie o nowince na temat której na razie jeszcze trzeba milczeć. Nowinką tą była FakiJapi i jej Ziarenko, które jednak kilka tygodni później nie oparło się bezdusznej naturze. Nawet nie zdążyłam opisać, że rodzinka się poszerza. 😦 Ale! W chwili obecnej, FakiJapi jest dwa tygodnie przede mną w inkubowaniu… bliźniaków. A więc październik i listopad w Rodzinie zaobfici w trójkę szkrabów które w chwili obecnej docierają do półmetka.

Pierwszego lipca mamy skan 20 tygodni i dowiemy się czy to chopcik czy dziesinka. No i imię. Pisałam, że będzie to Oliver albo Olivia ale w chwili obecnej lista imion dla dziesinki jest długa a dla chopcika żadna. A więc: Alicja, Amelia lub Nina. Z chłopakiem mamy dylemat nieopisany i tylko za przeproszeniem- pisia na skanie może nas uratować od sytuacji w której utkniemy z bezimiennym Maleńtasem do jego 18 urodzin. Z jakiegoś powodu polskie imiona męskie są ciężkostrawne dla Anglików, więc odpadają oklepane Krzysztofy, egzotyczne Seweryny, skomplikowane Łukasze, szeleszczące Mateusze i Szymony. Jest też mnóstwo imion, które w Anglii uznawane są za imiona kobiece np. Gabriel. Jak na razie więc z jednym okiem przymkniętym, spodziewając się ciosu, próbujemy imienia Yolan dla chłopczyka. Yolan. Yolan?

Ludzie mi gratulują i pytają kiedy odchodzę na macierzyński. Przeciętna rozmowa wygląda mn tak:
-O, to kiedy koniec pracy?
-O, jeszcze długo. Za długo.
-Jak za długo? To ile jeszcze?
-Jestem w 18 tygodniu.
-8 tygodni, no to przecież mówię, że nie długo.
-Nie, nie OSIEMNASTY tydzień nam leci.
-Co?
-No!
-Przecież….wyglądasz…moja córka tak miała w 8 miesiącu. Oj.
-A ja to noszę!

Właśnie Kochani- Kokainka wygląda jak zaawansowana ósemka. Jeszcze się nie bujkam na boki bo bębenek nie waży tony ale wygląda…. jednoznacznie. Mam dwie pary spodenek macierzyńskim i już mnie uciskają. A jedną z nich nosiłam z Majką do końca. Co będę nosić dalej nie wiem ale FakiJapi inkubuje parkę, ma dwa tygodnie do przodu a jej bębenek jest mniejszy od mojego. Na hasło, że mamy termin na połowę listopada, czyli w obliczu pierwszego dnia lata, data dość abstrakcyjna, ludzie patrzą i podejrzewają, że coś ściemniam. A ja po prostu tak mam! BĄC!

Jak obiecałam wieki temu, wklejam dziś zdjęcia z 13 tygodnia na których Maleńtasek ma buzię zamkniętą i otwartą i leży wyprostowany w dużym brzuszku Mamy a nie zwinięty jak biedniusi rogalik jak Maja w tym wieku.

 

  

                        

Z badań wynika, że oboje jesteśmy zdrowi jak młody narybek, wszelkie badania w poszukiwaniu chorób genetycznych dały negatywny wynik a więc teraz tylko czekać 1 lipca i oglądać zawiązki ząbków, paluszki, stópki, serduszko i inne elementy wyposażenia.

A wiecie co? Anglicy mają coś nie tak z głowami w pewnej kwestii. Namolnie pytają mnie przy okazji ile Maja już ma, na co odpowiadam, że 22 miesiące, po czym zadają pytanie za milion dolarów:
-I co? Maja jest podekscytowana i nie może się doczekać, nie?

??? Maja jest podekscytowana jak maluje sobie po nogach permanentnym, czarnym flamastrem albo kiedy ogląda Reksia a tajniki cyklu rozwojowego człowieka nie bardzo stanowią dla niej atrakcyjny powód do rozemocjonowania. Więc kiedy wspominam, że Maja nie kuma jeszcze o co chodzi i chociaż naśladuje kotka i pieska to tak samo nie jest podekscytowana jak nie umie jeszcze pokazać jak robi krowa. Nie dociera. Patrzą na mnie dziwnie. A ja na nich, bo zasadniczo większość angielskich dzieci nawet w wieku 3 lat nie bardzo wiedzą skąd pochodzi mleko.

Od jakiegoś czasu Maja ma dwie kandydatki na koleżanki. Razu pewnego, w piękną pogodę w drodze powrotnej do domu ze spaceru zatrzymała się Babcia i Maja przy dzieciach po drugiej stronie ulicy, bo Maja zapragnęła kontaktu. Kontakt był, zabawa piłką też, chwilę potem dwie dziewczynki spod 32 wpadły nam do salonu, obejrzały kąty, zakręciły się i już ich nie było. Suseł od pewnego czasu rozmawia z młodszą z nich kiedy wysiada z auta, więc od tego czasu dziewczynki zaczęły regularnie zawracać nam gitarę… żeby Maja wyszła na podwórko. Niepełna dwulatka. Na podwórko. Sama. Bez opieki. Na środek jezdni. Coś nie bardzo dociera, że Maja to niemowlak z metra cięty ale jednak niemowlak. Były bardzo zawiedzione raz czy dwa i w końcu przestały pukać trzy razy dziennie. Wtedy okazało się dlaczego Maja okazała się im godną zabawy koleżanką: młodsza z dziewczynek, wyższa od Mai o głowę i to niecałą, bez zębów, mówiąca niewyraźnie nie ze względu na braki w klawiaturze ale ze względu na ograniczony do 50 zasób słów wyglądała nam na max 5 lat. Max i to naciągany. Okazało się, że Maja stanowi godną do jej zabaw partnerkę bo z …siedmiolatką o takiej kondycji umysłowej chyba nie bawi się zbyt wiele dzieci. Siedmiolatka, metr wzrostu i osobowość pięciolatki. Ale nie, żadna tam upośledzona, po prostu zaniedbana wychowawczo najmłodsza z czterech dziewczynek spod 32. Smutek i żal.

Maja ma swoja dumę. Strrrasznie ciągnie ją do dzieci. Łapie nas za nogę dla bezpieczeństwa, wyciąga rączkę do wybranej osoby i mówi:
-Haj haj! Haj haj haj! Haj! Haj!
Ostatnio zauważyła przed naszym domem kilka starszych dziewczynek z ulicy więc podeszła i zaoferowała co miała akurat najlepszego do zabawy: mokrego kijka z lasu. Podała go jednej z dziewczynek i rozpoczęła nawijkę:
-Haj haj! A lakata takalalatakalata?
Dziewczynka spojrzała na kijka z obrzydzeniem i oddała Mai. Maja wzięła ale do wyciągniętej rączki, nadal stoi, trzyma i patrzy. Oferuje a dziewczynka ani myśli się bawić. Po dłuuugiej chwili krępującego milczenia, kiedy Maja miażdżyła niewdzięcznicę twardym spojrzeniem, w końcu położyła kijka na chodniku, odwróciła się i podreptała dzielnie do domu.
-Nie chcesz się bawić, to ja mam cię w dupie.
Rodzicielka została sama z dziewczynkami. Po chwili z za rogu wyjrzała Maja:
-MAMA!
-Dobrze, już idę!

Maja nadal nazywa nas Mamą i Tatą na zmianę, choć ostatnio na widok Babci idącej do sklepu zawyła „Baaaaaba!”

****

Wygląda na to, że w życiu Kokainki- skanera sklepowego nie dzieje się nic ciekawego prócz dzieci. Pip, pip, piiiip i w sumie racja bo już do codziennego dowcipu przeszła rozmowa:
-Jak tam pracka?
-Piiiiip!!!!

Mam nadzieję, że spełniłam odrobinę obietnic i dostarczyłam Wam trochę rozrywki.

Branocki!

Coś się stało z niedzielami

Zwykły wpis

Niedziele upływają w naszym Miasteczku na łażeniu po carbudach. Już w piątki słychać jak klienci informują się nawzajem gdzie i o której należy się stawić w najbliższą niedzielę. Trzy, czasem cztery na 40 000 mieszkańców. Ludzie kursują z jednego na drugi, jest i carbud „na B”, jest „na boisku”, „na wzgórzu” i „z tyłu”. Kiedy jeszcze mieszkaliśmy w Zamczysku, do carbudu „na B.” miałam 3 minuty na piechotę, więc wystarczyło wrzucić na siebie jakąś kapotę i nawet jak gziło deszczykiem, można było sprawdzić czy ktoś się rozkłada i wrócić na śniadanie do domu jeśli akurat towarzystwo zwijało stoliki. Z tego powodu zwykle dosypiałam sobie jednym okiem do 10:00 i o 11:00 przychodziłam pochodzić i z łatwością wybrać sobie coś fajnego z wyczyszczonej oferty- bo Anglicy nigdy nie kusili się na to co mi się podobało a wykupywali to na co trudno było patrzeć obojgiem oczu bez ryzyka wylewu. W ten sposób zdobyłam mnóstwo fantastycznych książek, historycznych atlasów i tym podobnych. Zawsze było to coś.

Kiedy jeszcze dwa lata temu chodziliśmy na carbudy, ubranek, sprzętu dla dzieci, nowych zabawek, rowerków, wózków i nosidełek było tak dużo, że kiedy kupiliśmy spacerówkę Majce, aż trzech sprzedających zbijało ceny do nieprzytomności kiedy wspominaliśmy, że tam za rogiem pan też ma, ale granatowy. No i kupiliśmy spacerówkę za 18 funtów.

Ponieważ Miasteczko dysponuje ograniczoną ilością sklepów sieciowych, wiele dobrej jakości ubranek nie można u nas kupić. Trzeba by wybrać się po nie do Oxfordu czy Milton lub Londynu. Natomiast na carbudach zwykle można było wybierać jak w ulęgałkach. Karton ubranek dla dziewczynki w wieku 9-12 miesięcy od Marksa i Spencera za 2 funty. Noszone góra raz czy dwa, bo dzieci szybko wyrastają. Takich hurtowych ofert nigdy nie brakowało.

Do tego lata. Po dwóch miesiącach zaczęliśmy węszyć jakiś kryzys na rynku.  Książki nadal są, DVD też, więc Suseł ma w czym wybierać. Ale oferta dziecięca? Kiszka i pomór. Łachy i łaszki, głównie poplamione, stare zabawki, zjechane pojazdy, odbarwione i wyblakłe na słońcu piaskownice. No co się dzieje? Ponieważ nie tylko ja w tej rodzinie inkubuję Zygotkę tego lata (o tym zaraz), z wyprzedzeniem rozglądaliśmy się za sprzętem dla noworodków. Nic. Pomór.

Co prawda udało nam się kupić już pół biblioteki książeczek dla Majki w języku angielskim (nowych, bo w UK książki dla dzieci kupują dziadkowie, natomiast rodzice je sprzedają), ale poszukiwania rowerka na metalowej ramie spełzły na niczym.

W czym rzecz, już wiemy. Szkoda tylko, że po raz kolejny muszę powiesić psy na Rodakach.

Przyjeżdżamy na miejsce zwykle ok 10:30 (Majka puszcza w samochodzie koncertowe pawie tuż po śniadaniu, więc musimy odczekać). Okazuje się, że od 7:30 przed wejściem za bramkę gromadzą się brygady Polaków w zespołach po 6-8 osób. Kilka Mariolek do dokonywania wyborów i Pakerzy do zanoszenia dóbr do aut zaparkowanych tuż za rogiem. Kupują wszystko jak leci- kilka wózków, fotelików samochodowych, telewizory, większe zabawki, autka dla dzieci, pluszaki, TONY ubranek, jak popadnie. Co się nie łuszczy i nie rozpada, biorą jak leci i nie patrzą. A że hurtowo, sprzedający się cieszą i puszczają wszystko za pół ceny.

Na własne oczy grasantów zobaczyliśmy w zeszłym tygodniu, kiedy w planach mieliśmy późniejszą wycieczkę a Maja dostała na śniadanie suchy prowiant z makiem.

Weszliśmy przez bramkę…. na plac na Niskich Łąkach we Wrocławiu. Brygady są na tyle sprytne i bezczelne, że blokują dostęp tyłkami i nawet nie można zajrzeć przez ramię. Najchętniej rzucają się na nowo przybyłych sprzedających. Odpychają, bluzgają, przerzucają ładunki od osoby do osoby, po podsumowaniu, odsłaniają sprzedającego uśmiechającego się od ucha do ucha i czarne worki PO towarze. Palą fajki, więc aż trudno podejść. Wpychają się łokciami i jeśli wetknie swój nos jedna Mariolka, już po chwili czuć jak na plecy napierają dwie następne, z koleżanką na linii:
-Są trzy! Niebieski, różowy i czarny. Który?
-…
-Dobra! Bierzemy wszystkie, spytaj ile chce za wszystkie!

A postaw sobie wózek z dzieckiem za plecami. Weźmie taka bezczelna sucz i dawaj do przepychania wózka. Stoję i czuję, że mi Majka jedzie. Odwracam się- Mariolka z gałami wlepionymi w smoczki i talerzyki w ilościach hurtowych złapała za wózek i odpycha od stanowiska, jak beczkę z kiszoną kapustą. Rodzicielka nie wytrzymała:
-Hej!- zaskoczona Marioleczka usłyszała polską mowę.
-No co??? Dość nie można!
-A nogi ci ktoś kiedyś powyrywał??

Załamka. Po godzinie mijają nas grupy grasanckie połączone w całość i wtedy dopiero, kiedy ludzi pozostaje na placu mało, widać całość tego nowego, brytyjskiego procederu- 10 czasem 15 dorosłych, bez dzieci, obwieszonych sprzętem, ładują się do aut wypakowanych po dach. Niektórzy nawet składają tylne siedzenia.

Zgaduję, że cała ta masa rowerków i wózków jedzie jeszcze tego samego tygodnia do Polski, gdzie za wózek po 20funtów biorą 300 zł na Allegro albo na jakimś niedzielnym targowisku w sercu Marchewkowa Górnego.. Złoty interes na miarę złotego zmysłu do interesów Polaka Rodaka na emigracji.

  

Ohyda, żenada i nic nowego.

Z resztą, jak rzucają promocję, w TESCO Polka potrafi kupić 50 torebek gałki muszkatołowej Kamisu lub 36 słoików czerwonej kapusty bo akurat jest HALF PRICE. Co z tym robi , nie chcę wiedzieć ale być może taka gałka czy inny liść laurowy po przebyciu dystansu Polska-UK i UK-szafka mamy w Polsce jest jednak cenowo atrakcyjna? O dziewusi, która dwa lata temu zrobiła awanturę przy kasie kupują hurtowo maszyny do overlocka już pisałam. Często widzę jak pokolenie starsze, czyli szanowni rodzice Rodaków na emigracji kupują masowo czekolady Value, na prezenty dla sąsiadów jak już wrócą i wystawią kawę zabielaną śmietanką Value. Pisząc „masowo” mam na myśli po kartonie zwykłej i białej.

PS.
Polak jak zwykle w nieustannej pogoni między skrajnościami. Albo worek frytek na tydzień albo pół kuchni słoików z kiszonką. Oczywiście, jak zwykle przypominam, że nie mam na myśli WSZYSTKICH Polaków w UK, co stanowi rodzaj drobnego druku na wypadek gdyby jednak ktoś postanowił się obrazić i uczepić.

Wieczór w wieczór taki sam schemat.

Zwykły wpis

Wysiadam z autobusu. Przechodzę 100 m w dół ulicy, potem skręcam w ścieżkę między domami, szarpię się z torbą, szukam kluczy, otwieram drzwi. Ściągam buty, rzucam torbę, ściągam wszystkie warstwy roboczego kamuflażu, poprawiam poduchę na sofie, włączam telewizję. Drzyzga właśnie wita pierwszego gościa w peruce.
-A więc dowiedziałaś się prawdy kiedy…

Na piętrze coś stuka. Otwieram oko. Sędzia Anna Maria Koszmar Telewizji Wesołowska twierdzi:
-A więc wtedy uderzyła Pani męża maczugą?
Chyba przegapiłam „Rozmowy w tłoku”. Coś stuka na górze. Małe Pupu próbuje zakomunikować, że już nie śpi i ma pełną pieluchę glinki po-makaronowej.

Idę na górę z zaklejonym ślepiem i zmierzwionym fryzem. Ubieramy się obie, pozbywamy glinki, odstawiamy scenki z konikami i żyrafą w  roli głównej. Małe Pupu pyta co to To, za oknem, bierze ze sobą coś ze swoich skarbów i idziemy na dół. Wstawiam obiad, siadamy i rysujemy albo opowiadamy sobie co to To, w książeczce z dzbankiem miodku i przykrótką koszulką:
-Kuku!
-No, racja- Kubuś.

Małe Pupu żuję gotowaną kukurydzę.

Ryż mi kipi. Coś tam leci w TV, Małe Pupu próbuje wyłudzić malowanie plakatówkami w salonie. Oglądamy Ćwirka. Brokuły się palą.

Wraca Suseł. Mama stawia na stole wykipiałe i spalone brokuły. „PYYYCHY!”

Suseł wyrzuca z wielkiego i wiaderka klocki i siadają na wielkim dywanie, na wielkiej kupie plastiku i składają. Naciągam na siebie kołderkę, oglądam jak Małe Pupu z dziką fascynacją składa, rozkłada, składa, rozkłada, wybiera, odrzuca, poprawia, demontuje a Tata podaje. Coś leci w TV. próbuję potrzymać otwarte oczy jeszcze przez chwilę. Budzi mnie Małe Pupu głaszczące mnie po buzi:
-Uuuuuuu…uuuu….mamuuuuuuu….uu…

Bierze Staruszków za ręce i prowadzi na górę. Mama rozbiera, Tata leje wanienkę. Małe Pupu przeciąga nurzanie do bólu aż przy myciu włosków ma dość i chce wychodzić z wanny już. Mama ubiera, Tata wietrzy. Małe Pupu dostaje swojego ssaka, odwraca się na boczek i międli włoski. Gasimy światło, zapalamy Kulkę Co Zmienia Kolorki i wychodzimy. Ja idę prosto do sypialni, walę się na łóżko i międlę włoski.
-Misiu, przynieś mój telefon ze sobą…

Suseł przynosi telefon, gasi komputer, robi picie na noc.
-Dobranocki Misiu, przepraszam, że jestem padzioszka….
-Śpij Misia, śpij.

-O kurczę.
-Co?
-Znowu nic nie napisałam na blogu.
-Oj śpij już.