sobota, 24 września 2005
Miesiąc bez wpisu i wszystko przez tego tępego gnoja, który wlazł w moją prywatność z butami i nasrał na sam środek. Wpisy może uzupełnię. Ale to już nie to. 😦
COŚ SIĘ KOŃCZY, COŚ SIĘ ZACZYNA
Oficjalnie k.blox.pl przeszło do historii i od dzisiaj jest dostępne tylko dla mnie… Powody znane zainteresowanym, nie warte wspominania. Nie ma już zielonego jabłuszka i z całą pewnością ten blog nie będzie zielony. Tegoroczna wiosna urwała się w połowie, potem było duszne, męczące, ciągnące się w nieskończoność lato a jesienią…narodziła się Kokain. Tak czy inaczej wracam na łono Bloxa. Troszkę mądrzejsza, troszkę bardziej zamyślona, czasem chwilę dłużej zapatrzona w pustkę gdzieś poza… Nie ma już Paciutka, nie ma kochanej Misi.
/Kokain salutuje jednym, innych traktuje gestem Kozakiewicza, jeszcze innym wspomnianym na k.blox.pl dziękuje, odwraca się i idzie przed siebie./
Darzbór! 🙂
Wyszłam dziś do sklepu po czyste płytki bo dysk mi popuszcza, idąc ulicą minęłam jedną, drugą parę studenciaków z pobliskiej architektury i nagle zastanowiłam się głęboko gdzie oni właściwie idą i z czego wynika moja nieznośna lekkość bytu? Kiedy uświadomiłam sobie jaka jest odpowiedź przystanęłam na środku ulicy i tak stałam dobrą chwilę rozkoszując się tym uczuciem:
PO RAZ PIERWSZY OD DWUDZIESTU LAT NIE POSZŁAM Z DNIEM 1 WRZEŚNIA/1 PAŹDZIERNIKA DO SZKOŁY!!!
Czyli more or less mam już wieczne wakacje?
Wypalam nową płytkę Rammsteina. Teraz na pewno jest na niej wszystko czego do szczęścia potrzebuję.
Jedziemy w Tatry. Zabieramy włóczęgowskie ciuchy w odcieniach około zielonych i chińskie zupki, tylko bawarskich skarpet nie mamy. Połazimy po graniach, zainaugurujemy jesienną depresję bo obie będziemy „Ohne”. Szkoda tylko, że tak późno. Nie będzie słonka, nijak nie da się zanurzyć rączek w chłodnym górskim strumieniu…
Tatry, Tatry, Taterki…
Już tylko 24 godziny. Nie jechałam pociągiem prawie rok. Ostatni raz do Warszawki na karto-objazdoofkę…
Oj, będziemy się snuć dolinkami, grzbiecikami, może nawet nad jeziorko zawędrujemy…
W pracy, rzeźnia. Ostatnia sobota pobiła wszelkie rekordy absurdu. Ludzie walili drzwiami i oknami, stali w kolejce której koniec i początek ginął w pomrokach dziejów. Kłócili się, a jakże, troszkę awanturowali…a my śmialiśmy się ze wszystkiego jak na haju. Na dodatek, ponad rozwrzeszczanym tłumem unosiła się wkurwiająco-drażniąca pozytywka z Lambadą, którą jakiś dzieciar puszczał w kółko i w kółko a Mamusia nie interweniowała. Jak zauważyła E.”klimat jak z Twin Peaks”. Ja miałam wrażenie, że w całym tym burdelu brakuje tylko piesków ubranych w różowe spódniczki cyrkowe tańczących na barze w kółko.
Potem klient rzucił we mnie rachunkiem a ja się wkurwiłam i powiedziałam muz obrzydliwie miłym uśmiechem, ociekającym posoką, żeby mnie NIE RZUCAŁ NICZYM BO MU ODRZUCĘ. I żeby na mnie nie wrzeszczał bo sobie nie życzę…czyli w sumie wszysto to czego nie powinnam powiedzieć będąc Poprawnych Politcznie Pracownikiem tej Firmy (3xP). Zaliczyłam sobie to na plus stwierdzając po raz tysięczny, że za długo tam pracuję i jeszcze trochę skoczę komuś do gardła…
I jeszcze jeden wniosek: Gdyby mężczyźni mieli rodzić dzieci, przez 9miesięcy zwijaliby się w połogu. Pieprzony wrażliwiec. Przez niego, zamiast o1:00, wróciłam do domu o 4:00. Zaciął się cioł jeden w paluuuuszek! Grr grrgrr…koniec.
Jutro Tatry, Taterki…
Ohnedich…
Ohne dichkann ich nicht sein –
ohne dich
Mit dirbin ich auch allein –
ohne dich
Ohne dichzähl ich die Stunden –
ohne dich
Mit dirstehen die Sekunden –
lohnenicht
T.L.
Rysiek bierze pufiate,
różowe klapki, Krzysiek Coś-W-Słoiku, lateksowy kostium divy i stanik, ten fioletowy, Zuzka wielkie głośniki coby Braciszkom eter zanieczyścić piosenkami od ekstremalnych aniołów, butki srebrne na 10 cm obcasach, te z kokardkami w kształcie słoneczników. Ja biorę „dandy”czapę. Jeszcze nie wiem którą, ale występy na prowincji mają swoje prawa.
Aha. Jeszcze jedno ekstrym. Samoręcznie przekłułam sobie przedwczoraj uszko. A PROPOS MIŁOOOOŚCI I POŚWIĘCENIA.
No więc tak (teraz słuchać bo będzie długo):
Jak 10 lat temu wybieraliśmy Prezydenta postanowiłam, że to będzie bardzo dobry powód żeby sobie przekłuć uszko. Musiałam mieć jakiś powód, ten był lepszy niż inne, które przyszły mi do głowy. Po pierwszej turze w imię Olka dałam sobie dziabnąć dziurkę a potem… druga tura do której było 14 strasznych bezzsennych nocy bo uszko bolało, ropiało i puchło przestraszetnie. Więc jak już wybraliśmy Olka na Prezydenta nie dałam się dziabnąć drugi raz, o co to nie minęło 10 lat…
(odjazd kamery) (ziewnięcie widowni)
Przedwczoraj (w desperacji z powodu braku towarzystwa i możliwości pierdzielenia o bzdetach na wysokim poziomie) postanowiłam się samookaleczyć w imię Rysia i takich tam Kochanych Szwabów i dziabłam się osobiście w to samo ucho, tylko wyżej. Szpilką. Teraz mam dwa otworki, jeden ma na imię Prezydent a drugi Rysiek. No kto jeszcze na świecie ma dziurki w uszach z imionami? Tylko szampana nie miałam o co rozbić, bo to by bardziej bolało a i tak miałam łzy w oczach i mówiłam na głos: nie dam rady! Ale dałam. I ładnie wygląda. Już mam swoją historyjkę i stwierdziłam, że psycholog powinien się mną zainteresować.
A teraz spać, Rysiek się niecierpliwi, coś po niemiecku nawija, nic nowego:)
Ej bystra wooodaaa……
Więc jak to było?….Gdzie to ja…Aha! Już wiem.
Pojechałyśmy w Tatry. Na ślepo, bez lokum, z mglistym pojęciem o jakimś domu misjonarskim w którym można zatrzymać się za paczkę gwoździ. Podróż należy chyba do jednej z najbarwniejszych podróży jakie miała okazję odbyć. W przedziale 8 osobowym już gdzieś koło Świętej Katarzyny pojawiło się 15 gimnazjalistów z rozrobionym spirytusem butelkach po mineralce. Jechali na szkolną wycieczkę. Nie do Częstochowy, nie do Krakowa. Po co? Skoro mogli jechać w Tatry? W tym samym przedziale co my. :/Tak więc, koło północy poznałyśmy nowe znaczenia dla słów:”kurwiszon”, „zajefajny” i „fumfel”. Truffel pisała mi rozpaczliwe notki we wspólnym zeszycie, że wysiada, że gdzie jest hamulec i jak szybko jedzie ten pociąg? Co chwila do przedziału wchodziła Pani Wychowawczyni, przeliczała stadko i uprawcie wliczała nas dwie do grupki nabzdyczonych, zaśmierdniętych fajkami gimnazjalistów. Chyba sama coś piła, bo ciągle zgadzał jej się rachunek, sama nie wiem.
Po dotarciu na miejsce, nagabywane przez ulicznych „hotelarzy” znalazłyśmy w końcu rzeczony przytułek. Ale jakoś zabrakło nam odwagi postukać. Truffel wspomniała coś o powrotach do pokoju przed 21:00, ja coś o muzyce ekstremalnych aniołów i w sumie stanęło na tym, że poszukamy mniej świątobliwego przybytku.Korzystając z wręczonej na ulicy wizytówki, znalazłyśmy pokój w drewnianym,pachnącym pokostem domku na tyłach Mlekovity. Kto był ten wie. 🙂 I trafiłyśmy z deszczu pod rynnę, bo Pani zapytała nas czy planujemy iść w niedzielę na mszę, bo ona wie gdzie i obrazki święte w pokoju są. Super. Od razu poczułyśmy się lepiej. 😀
A więc,zaraz po wejściu do pokoju, wygrzebałyśmy z toreb kolumienki i pokazałyśmy do czego służy muzyka. Poleciały znajome dźwięki „Spiel mit mir” i od razu zrobiło się milej. Podejrzewam, że Pani straciła wiarę w młodzież.
Myślą przewodnią wypadu było: nie sprzątać, nie gotować, nosić zielone ubrania,grzechotać kubkiem i gmerać w owsiance. Ach, no i słuchać „Ohne dich”.:)Wszystko w plecakach było zielone i łajzowate. No i dandy czapa z wełenki. 😀
W pierwszy dzień poszłyśmy zabłądzić w Zakopanem. Udało się. Potem była chińska zupka z Radomia i szybki wypad do jakiejś dolinki, gdzie przekonałyśmy się, że granica Parku Narodowego to linia ciągła i budka w której TRZEBA kupić bilet,czai się na każdym kroku. Kupiłyśmy.
Jako że Truffel niezaprawiona na ośmiotysięcznikach, postanowiłam, że niech się dziecko zaaklimatyzuje. W drugi dzień więc śmiertelnie zamęczyłam ją wędrówką….na Gubałówkę. Ale widok był przedni: zapakowałyśmy prowiant, plecaki, wypełnione ciuchami „na wszelki wypadek”, na traperkach getry a u troczków plecaka dyndające i grzechoczące kubki metalowe. Jeszcze nigdzie nie doszłyśmy już zrobiłyśmy sensację na Krupówkach jakbyśmy zeszły z K2. Jakiś górol, zaciekawiony naszym zdezorientowanym wzrokiem i niecodziennym imagem(żadnego tam North Pole’a, Alpinusa czy Bear’a) zapytał grzecznie:
-A dzie to dziwojki idom, ha?
Spojrzałyśmy na siebie, na górolka przy taksówce, znowu na siebie i Truffel odpowiedziała:
-Na Gubałówkę! (należy zaznaczyć, że Gubałówke miałyśmy jakoś za plecami, bo szłyśmy jeszcze do spożywczaka)
Górol spojrzał na zaprzyjaźnionego górola, ten na nasze getry wysokogórsko-bawarskie, wyciągnął palucha i wskazał na górkę-Gubałówkę:
-Tam jest Gubałówka!- rzekł cofając się jakoś za samochód.
Truffelo odwróciła się grzechocząc kubkiem, spojrzała na górolka i odrzekła flegmatycznie:
-No,…wiemy…
Jakoś nikt nic nie odpowiedział więc krokiem umordowanego alpinisty poszłyśmy kupić landrynki. Jakież to kurioza można teraz spotkać na ulicach, no? Ale na Gubałówkę to w końcu nie podeszłyśmy. Za wysooooko.
Ale wycieczkę dnia drugiego zaplanowałam co do strzału. Pobudka”Benzinem”, zupka z Radomia i busik do Kuźnic, potem trzy godziny w kolejeczce do wyciągu, w czasie to którym poszerzałyśmy stosunki międzynarodowe: „Please, don’t smoke in my face, thank ju!”. W Dyndaczu dorwałam się do szyby i chłonęłam mglista okolicę. Na przesiadce, współtowarzysze stali grzecznie i karnie za patyczkiem ochronnym a my siadłyśmy sobie na ławeczce nad dziurą po wagoniku i wyjęłyśmy prowiant. Znowu wzbudzając sensację. Zanim przyjechał wagonik, opróżniłyśmy z kanapek niemały woreczek. Czy dwa. Dalsza podróż nie była już taka miła, bo kanapki chciały w dół a żołądek zbliżał się do 4000 m n.p.m. a to nie szło w parze.
Na Kasprowym, zima stulecia. Zerwało z nas kurteczki, więc ubezpieczone założyłyśmy na siebie wszystko co miałyśmy i zaopatrzona w mapę oraz mgliste pojęcie o trasie, którą przeszłam trzy lata wcześniej, zarządziłam wymarsz pojąc wcześniej Truffla gorącą herbatą, co by mi na szlaku niezamarzła.
Dalej był górski lajcik. W słuchawkach klimatyczne niemieckie pienia, wokół mgła jak w przetwórni mlecznej i moje mgliste pojęcie. Jakiś pan zapytał nas po drodze po co nam te fikuśne geciorki? Spodziewał się, że podam mu jakieś logiczne uzasadnienie ale odpowiedziałam: „Dla szpanu!”, jak złota rybka i zostawiłam w tyle. I wtedy zaczęłam szukać zejścia ze szlaku. Świnica była poza naszym zasięgiem kondycyjnym, więc zaplanowałam,że zejdziemy obok stawków, do przełęczy Karb, potem nad nad Czarny Staw i grzecznie drogą do Murowańca,skąd droga jasna i prosta miała nas szybko sprowadzić do Kuźnic. Po trzeciej przerwie na kanapki, zainscenizowałyśmy scenki spadania ze skałek i umierania w górach przy wtórze „Ohne dich”. Zdjęcia dołączyły do kolekcji”Dziwnych zdjęć Kokain i Truffla”. Mijający nas ludzie dziwili się pewnie dlaczego jedna dziewczynka leży z rozrzuconymi rączkami i nóżkami na wielkim kamieniu a druga stoi na drugim wielkim kamieniu i robi jej zdjęcia z góry :D.
W połowie drogi na Karb, Trufflowi klękła psycha. Szlak się zgubił, pełno kamola, piszą,że niebezpiecznie. Kierując się „na oko” doszłam w końcu na przełącz czekając na Truffla dyszącego jak dieslowska lokomotywa. Miała trochę czerwona buzię i wlokła się sama za sobą. Po obejrzeniu i wyobrażeniu sobie jak fajnie byłoby wejść na Kościelec, porzuciłyśmy ostatecznie plany zostania wielkimi alpinistkami i zeszłyśmy nad Czarny Staw. Trochę zimnej wody, poziomki o których napisali, że nie wolno ich zrywać i poszłyśmy do Murowańca. Tam opowiedziałam Trufflowi o misiu co grasuje w okolicy a Truffel uparła się,że umrze jeśli nie wypije kawy. Teraz jak tak o tym myślę, nie umarłaby ale nie posłuchałam wewnętrznego głosu ponaglającego do powrotu do Kuźnic. Wypiła kawęi wyszłyśmy na szlak do miasta. Zanim minęłyśmy pierwszy zakręt, zrobiło się ciemno i sztraszno sztraszno. Po 300 krokach, nie mówiąc głośno stwierdziłam przed sama sobą:’ Koniec z nami. Czeka nas noc w górach. Ja chcę do łóżka!’ Na niebie widać było tylko Księżyc i nic więcej wokół. Nagle, przed nami światełko:
-Panie do Kuźnic? Bo ja latarkę mam, więc pomyślałem coby tak…”
No więc poszłyśmy. Poszłyśmy z całkiem obcym facetem, ciemną, leśną drogą, lecąc na jego latarkę. 🙂 Wspomniał o niedźwiadku, który raptem wczoraj wygonił z tego z szlaku jego znajomych, więc zrobiło się nam nagle cieplej w tyłki. Za każdym drzewem czaił się Miś albo jakiś inny dziki zwierz. Truffel próbowała sprzedać nasz dowcip o jeleniu- onaniście ale w zaistniałej sytuacji jeleń jakoś nie chwycił. Sztywna rozmowa była daleka od spontanicznej, kiedy biedak przyznała się, że jest …astronomem. Podobno Truffel pomyślała: „No to po nim”. I miała rację, bo choć dotarł do Kuźnic w jednym kawałku, z nadal działającą latarka to jego astronomiczna duma leżała w gruzach. Oj nie powinien był wchodzić mi w drogę. Jego ignorancja i początkowe przeświadczenie, że ma do czynienia z głupiutka blondynką co to lubi gwiazdy w „Życiu na gorąco” przerodziło się w okropne poczucie zmiażdżenia i zdruzgotania przez okrutną prawdę. To ja była astronomem. Przyznał się w końcu, że nie wie jak to jest że zawsze widać jedną stronę Księżyca i że nie spadamy z planety,więc nie mógł liczyć na moją łaskę.
Prawie słysząc za plecami posapywanie Kodiaka ludojada, Truffel beztrosko odbierała telefon od Mamy, tłumacząc, że właśnie przechadzamy się uliczkami Zakopanego kiedy zgubiła gdzieś swój
metalowy kubek. W ciemności, w pogoni za kubkiem zlazła więc ze szlaku, między drzewa a my staliśmy i oglądaliśmy się w kółko,jak w najlepszym horrorze. W końcu światła Kuźnic przekonały mnie, że Miś wcale nie posapuje tak głośno i całe i zdrowe załadowałyśmy się do ostatniego nocnego busika. Niczym bohaterki, które uniknęły pożarcia. Bo kierowca potwierdził zły humor Misia.
W busiku puściła adrenalina i zmysł wędrowcy, umierającego na gangrenę alpinisty, więc po wyrzuceniu nas w Zakopanym na rondzie okazało się, że nie mamy siły na nic dalej. Droga na Skibówki trwała chyba 2 godziny. Bełkocząc, ciągnąc za sobą nogi, śpiewając fałszywie chaotyczne nutki i bzdurząc jak potłuczone stanęłyśmy w końcu u stóp schodów w naszym domku. Była 22:00 i byłam pewna, że spędzę noc pod schodami. Bo było ich ze 30. W pokoju usiadłyśmy sobie i śmiałyśmy się histerycznie podejrzanie długą chwilę. Uwieszona na jeżdżącym kaloryferze na kółkach stwierdziłam, że umarłam i mam gorączkę. Potem było czarno aż obudził mnie ból. Wszystkiego. I jęk Truffla. Wstawałyśmy ze trzy godziny.
Na czworakach dowlokłyśmy się do Doliny Kościeliskiej, gdzie jak zwykle padał deszcz. Usiłując minąć budkę biletową jak na prawdziwe turystki przystało,zmusiłyśmy Bileterkę do wystawienia głowy przez okienko i odwołania się do naszego sumienia. Zapłaciłyśmy. Ależ ci pracownicy Tatrzańskiego Parku Narodowego mają dar przekonywania…:)
Planując wyjazd do domu, dotarłyśmy w Dolinie do punktu bez powrotu i zawróciłyśmy. Po opuszczeniu domu, wycałowane, odwiezione przez gospodynię z bagażami na dworzec kupiłyśmy bilet na pachnącym mocznikiem dworcu i udałyśmy się w poszukiwaniu plastikowego widelca. Panienka z okienka w Gyrosie, dla świętego spokoju dała nam garść widelców, nożyków, łyżeczek, chyba tylko po to żeby się nas pozbyć.
Siedząc na dworcowej ławeczce zwróciłyśmy na siebie uwagę pewnej lekko podchmielonej,ociężałej umysłowo pary, która snuła się wzdłuż torów szukając wczorajszego dnia. Po memłaniu Osobnika poznałam, że nie wie gdzie ma piątą klepkę, ale Osobniczka była bardziej zorientowana w rzeczywistości, więc zapytała:
-A skąd jesteście?
-Z Urana.-odpowiedziała Truffel z równie stoickim spokojem, co górolowi.
Dziewojka zamrugała ślepiami, zlustrowała nas od stóp do głów, oceniła czy już ma dzwonić do Mouldera i mruknęła:
–O, to daleko.
-No, daleko-odpowiedziałam. Dziewojka, tak na wszelki wypadek zwinęła Osobnika i poszła nagabywać Ziemian.
W podmiejskim pociągu, podsłuchałyśmy od lokalnych góroli, że we Wrocławiu żyją tylko Niemcy i Ruscy. Albo się obrazić, albo się obrazić. Niepotrzebne skreślić. Pociąg długo nie mógł się zdecydować czy jechać do Krakowa, czy wracać do Zakopca. Krążył tam i z powrotem, zmieniał tory, mijał inne pociągi.Chyba się zgubił…Truffel zajrzała do wagonowej toalety ale już więcej nie chciała tam iść…Ciekawe czemu?
Iw Krakowie byłam. Na dworcu. Nic ciekawego. Tory tu i tam. A mówią,że Kraków taki piękny. Nic tylko plotki.
Wycieczka w Tatry wygasała powoli w pustym przedziale drugiej klasy, bo jak za złość nikt się tłumnie do przedziału nie wciskał. A więc z wyciągniętymi traperkami, na leżąco dojechałyśmy nie okradzione i całkiem nie pobite do Głównego, gdzie czekał na nas Transport Rodzinny.
Ohne dich….Unter Wald er steht so Schwarz und Leer
Weh mir oh weh und die Vögel singen nichts mehr…..