Monthly Archives: Wrzesień 2009

O Panu, który nie wiedział jakie pytania zadawać, o Sekrecie i co dalej z tym orzechem

Zwykły wpis

Dziś będzie ezoterycznie. Chyba.

Kokainka poszła razu pewnego do biblioteki wiejskiej po czytadło na sierpniowe upalne drzemki Majki i wzięła sobie coś co ładnie wyglądało. Książka mała, w twardej oprawie, z kartkami zadrukowanymi tak, że wyglądały jak dwustuletnie pergaminy. Tu i tam pieczęć z dużym supermanowskim „S” i mnóstwo cytatów jakiś ludzi, których nazwiska powinny mi dużo powiedzieć. Chyba.

  

Rzecz miała się o sposobie na zdobycie WSZYSTKIEGO o czym się w życiu marzy. Chyba.

Z tym „chyba” to jest tak, że podeszłam do tej książki z pewną taką nieśmiałością i kpinką wymalowaną na pysku, kiedy przypomniał mi się pewien Pan, który razu pewnego, lat 15 z okładem wprosił się na siłę Rodzicielce do domu po tym jak trzy godziny stał jej w pracy za ladą i opowiadał o Interesie Życia.

Pan przyszedł z teczką, w gajerku, pod zwisem, położył na stole jakąś teczkę, splótł na niej wydelikacone paluszki i spytał uprzejmie młodą Kokainkę:
-O czym marzysz najbardziej na świecie?

Nie powinien był zadawać tego pytania. 🙂

-Ale tak serio?
-Serio.
-Najbardziej?
-Najbardziej.
-Najbardziej na świecie marzę o tym, żeby zostać astronautką i latać w kosmos.- odpowiedziałam jednym tchem, nawet się nie zastanawiając.
Pan pod zwisem lekko się zmieszał ale ponowił pytanie:
-Ale o czymś konkretnym.
-No właśnie, to jest konkretne. Chciałabym zostać specjalistką misji od badań nad klimatem czy coś. Potem bym została kobietą pilotem wahadłowca a na końcu komandorem misji. Po latach doświadczenia pewnie stanęłabym w kolejce do fotela na pierwszą wyprawę na Marsa. Co też byłoby fajne i tez bym chciała.
Pan zmieszał się bardzo.
-eee… ale może, no nie wiem- samochód czy dom, albo…- już strzelał w ciemno- …pełną garderobę?
-Mundurów.
-Nie, ubrań.
-To nie.

Moja Rodzicielka w tle ryczała ze śmiechu bez wydawania dźwięków, ja byłam śmiertelnie poważna, nawet nie ze złośliwości względem Pana.

Wtedy zadał to samo pytanie Rodzicielce na co usłyszał:
-Ja? O, ja mam wszystko. Ale przydałby się taki Patrick Swayze.

A działo się to w czasach obsesji na punkcie Patricka, jak mogliście ostatnio poczytać.

-No dobrze, ale o co właściwie chodzi?
-Chodzi o to, że każdy ma marzenia. …iiiii te marzenia można spełnić za pomocą sposobu…..o którym właśnie chciałem Paniom ten-tego opowiedzieć.
-Uhm?
-Ten-tego…- Pan uznał już wtedy, że źle trafił i nie powinien się wygłupiać z otwieraniem teczki. Ale i tak ją otworzył.

-Reprezentuję firmę Amway, która od 10 lat pozwala ludziom realizować ich marzenia poprzez zarabianie dużych pieniędzy w sieci sprzedaży katalogowej.

Ciekawa jestem czy usłyszał wtedy ten śmiech w tle, jak w sit-comie.

Moja Rodzicielka wyraziła pewną niewiarę w kwestii zdobywania Patricka poprzez sprzedaż płynów do płukania prania a ja zakwestionowałam drogę na Marsa poprzez reklamowanie u znajomych mopów gąbczastych, na co Pan się obruszył, stwierdził, że jak ktoś nie chce to do realizacji marzeń nikt go nie zmusi i poszedł sobie uszczęśliwiać innych.

I to właśnie przypomniało mi się kiedy na tyle bibliotecznej książeczki przeczytałam, że dzięki niej zmienię swoje życie, stanę się sławna, bogata i pikna jak sam skurczysyn, więc wzięłam i wypożyczyłam. Wzięłam też ciastek dużo i zasiadłam do czytania, nadal ma w głowie ten śmiech z sitcomu.

***

Minęły dwa miesiące…

***

Książka działa.
/w tle nikt się nie śmieje, wszyscy czekają w napięciu/

W ciągu ostatnich dwóch tygodni „zarobiliśmy na niej” ok 330f. Jak? O tym, już teraz mili Ludkowie. Książka ma tytuł „The Secret”, po Polsku nie sądzę, żeby można ją było przeczytać ale powstała ona na podstawie filmu para-dokumentalnego o tym samym tytule. Całośc można ściągnąć z serwerów filmowych a zajawkę można obejrzeć tu:

http://www.youtube.com/watch?v=_b1GKGWJbE8

Po kilku tygodniach tykania pomysłu kijkiem przez szmatę powiedzieliśmy sobie: a co tam, w końcu to pomysł jak każdy, nie?
W piątek przyszedł pierwszy list. Po tym jak mentalnie i duchowo i ezoterycznie „otworzyłam się” na wszelkie dobrodziejstwa Wszechświata, jakie chce mi on zaoferować. Jak to brzmi??
W pierwszym liście firma ubezpieczeniowa naszej starej Puszki Suzuki, pamiętacie, tej rozbitej zeszłego lata, co Kokainka po niej nadal chlipce- wysłała nam czek na 125f w ramach rekompensaty za fakt sam nie wiem jaki, bo rekompensatę już dostaliśmy- 780f, zaraz po krachtnięciu autka. Po roku dosłali nam więc jakieś 125f, powodu nie podając, choć w liście mgliście napisano, że to kasa od stłuczkoczyńcy. Co jest bardzo dziwne bo wina była niczyja, więc orzeczono 50/50.

W niedzielę- pojechaliśmy na jeden z ostatnich karbudów w tym roku. W pewnym momencie, z Dziuńką na ręku, z przeszkloną szafeczką pod pachą dostrzegłam jakieś kafelki w bagażniku pana co się właśnie pakował. 10x10cm, vintag’owe, z nierównymi brzegami, w kolorach ziemi. Oj! Pan powiódł wzrokiem za Kokainką i spytał czy się podobają. No, podobają się, jak nie, jak tak. Terakota do kuchni jak ulał, Emerald do łazienki co już prawie skończona, opowiedziałam.
-To bierz!
-Po ile?- kafle popakowane w „piątkach” a pół bagażnika tego.
-For free!

I w czasie Kiedy Kokainka już widziała swoje salony pokafelkowane jak cud niebios, Pan z Panią opowiedzieli, że w wyniku recesji zamknęli swój sklep z kafelkami i wykończeniami i wyprzedają co się da. Ale jak wyprzedają jak chcą oddać za darmo? A, odpowiedział Pan, pomysł na kafelki mam i Dziunia ładna jest- bierz i niech ci służą.

I zostałam- z Dziunią, szafeczką i połową bagażnika kafelków pod pachą. Na odchodnym Pan powiedział, że są warte ok 100f, czyli, że trafił mi się good bargain. W rzeczy samej.

Dzisiaj, po powrocie z pracy dobrałam się do poczty i znalazłam w niej 100f z groszem. Z konta o którym zapomniałam na śmierć. W Lloydsie, przy zakładaniu konta zakładają konto Savings na które spływają wszystkie końcówki do pełnego funta, z każdej transakcji wykonanej kartą. I się zebrała stówka w 6 miesięcy.

W ciągu ostatnich dwóch miesięcy- wspominamy, że by się przdało, wychodzimy z domu i to coś autentycznie pcha się samo w ręce. Lampa przeciw osom? „Masz, wspomniałeś Śuśle, że trzeba kupić jak najszybciej, żeby nie dzibdziały Majki? Czy „za dwie godziny w mieście to nie za późno dla pana, panie Suśle?”

Rodzicelka rozmarzyła się nad ogrodem przysypanem toną zdrowego kompostu. Na drugi dzień kolega z pracy spytał Susła: „A nie potrzebny ci może kompost do ogrodu na jesień? Masz tam, 100 ton, bierz ile potrzebujesz”. Suseł nie miał toreb do transportu, też nie problem. Znalazły się zanim wyjechał z pracy. Przywiózł ze jeden z kontraktorów i spytał się gdzie je wyrzucić. Pięć ciężkich pojemników na ziemię lub gruz. Weszły do bagażnika jak pod wymiar. Pełne pięknego, czarnego, zdrowego kompostu, który leżał i czekał przez ostatni sezon, żeby na wiosnę przszłego roku wspomóc nasze rzodkiewki.

Według teorii Sekretu- POMYŚL, ŻE TO MASZ i CZEKAJ NA ODBIÓR. Pote
m wystarczy PODZIĘKOWAĆ ZA DAR i myśleć dalej.

Dziś drobnostki, jutro prawdziwe skarby.
Obejrzyjcie, z kpiarskim uśmieszkiem jeśli taka wola i spróbujcie. Ciekawa jestem Waszych spostrzeżeń. A może któreś z Was odpisze mi za miesiąc z orbity Księżyca?

W każdym razie, my w sobotę kupujemy los na loterii i wygrywamy 10 000 000 funtów. Te zera to miliony. 😀

Na straganie w dzień targowy tylko załamać ręce

Zwykły wpis

Czytam książkę od Faki. „Dom nad rozlewiskiem” to urokliwa, babska historia o kobietach silnych i niezależnych, gotujących, pasących krowy, jeżdżących terenówkami i budujących ośrodki wypoczynkowe na Mazurach i… przykro mi jest. To też opowieść o naturze, zdrowym, tuczącym, prostym i zachwycającym jedzeniu, wykładaniu na stół tego co jeszcze chwilą puszczało korzenie w ziemi. O maśle prosto od maślarki, o mleku od krowy i o śmietanie w której łyżka stoi jak Kuala Lumpur.

U  nas kończy się lato, jeszcze zdarza się upał ale rankami powiewa Arktyką, w ogrodzie puchną nam cukinie, buraki, wykopujemy marchewki i planujemy przyszły rok. I za każdym razem , kiedy idziemy do ogrodu- poczucie niedosytu. Pietruszka z nasionek made in England wyrosła ale nie w tą stronę co trzeba, bo w krzaka zamiast w korzenia i w chwili obecnej półtora metrowe chaszcze skrywają wystające spod ziemi białe ołóweczki, które łamią się przy próbie wyjmowania z ziemi i zostają w dziurce. Pory, mimo tego, że mają już 6 miesięcy wyglądają jak wybujała trawa i gryziona przypomina siano ze śladowymi ilościami poropodobnego smaku. Rabarbar zdrewniał zanim osiągnął 50cm wysokości i do jego ścięcia trzeba było użyć sekatora. Udał się zielony groszek, cukinie i buraki. Na czosnek z tysiąc razy nasrał kot Skwarki, więc poszedł w piach. Czosnek. Kot nadal na wolności.

O tej porze, w Polsce natomiast byłoby tak, że od dwóch tygodni co drugi dzień brałoby się bagażnik wietnamek i jechałoby się na działkę skąd pod wieczór, brudne, głodne i zmęczone zwoziłybyśmy tony warzyw i owoców a potem pakowałybyśmy je w słoiki do 1:00 w nocy. Tony wiśni, gruszek, jabłka w trzech rodzajach, pomidory cały sierpień, ogórki do kiszenia, czarne porzeczki, ostatnie sałaty a pomidorów tyle, że od zupy pomidorowej, sosów pomidorowych, pomidorów nadziewanych robiło się niedobrze. Robiło się słoje ketchupu domowego z bazylią, z czosnkiem, z papryką aż starczało do kwietnia. A ogórków nawet do następnych zbiorów. W słoikach na parapetach sok puszczały truskawki a było ich tak dużo, że z nadmiaru do gąsiorów sypało się co było pod ręką. Wino zlewane z takich buli było kilka miesięcy potem gęste jak syrop i łoiło sąsiada w mig. Kiedy przychodził demolować nam mieszkanie na większą skalę.

Lato w Anglii. Pół kilo kwaśnych, twardych truskawek po 3funty, czereśnie po 7funtów za funta wagi, pomidory, bardzo posh, na gałązce, pompowane wodą i dwutlenkiem węgla, ogórków szklarniowych żadnych, umyte marchewki nawet nie na sok, gruszki twarde jak kamienie, nie dojrzewające na parapecie ale gnijące pod koniec tygodnia i wszystko co w Anglii nazywa się „Fresh Fruit And Veg- tasty benefits!”. Gdzie ten taste, nie wiem.

Kiedy wracamy z targu, czy z supermarketu, wszystko co żywe a leżące w torbie pachnie niczym. Lub co najwyżej plastikowym workiem. Otwieramy torbę… i nic. Poukładane w folii pietruszki leżą i nie kuszą. Nawet nie mają krzaka na czubku, żeby go odciąć i wsadzić do szklanki. A gotowy, że tak powiem „nać” z worka żyje kilka dni. Cebula nie puszcza szczypiorów, ziemniaki robią się zielone i trują solaniną. Marchew robi się czarna, z wżerami zgnilizny w ciągu tygodnia od zakupu i ja się pytam gdzie w takim razie naturalna lubość marchwi do polegiwania w piwniczkach, zakopane w piasku i trocinach??

Nie wyobrażam sobie robienia przetworów na własną skalę bo i wsadu nie ma a i słoików kupić się nie da. Po co więc w supermarketach sprzedają cukier do przetworów? Żeby wsadzić do słoików galaretkę w kolorze truskawki? Jest w tym jakaś tajemnica? Może ja o czymś  nie wiem?

Więc czytanie ‚Domu nad rozlewiskiem” przynosi zawód i przykrość. Nigdzie w UK nie śpiewają słowiki, nie cykają cykady, a przynajmniej nigdzie tam, gdzie można wyjść zza domów i oprzeć się o drewniane ogrodzenie czyjegoś pola. W obawie o bezpieczeństwo ewentualnego pieszego, ścieżki są krótkie,  nudne, łączą ze sobą wioski na dystansie 800 metrów i nigdzie nie można dojść do dzikiego jeziorka nad którym nie byłoby lasu słupów obsztorcowanych blachami przestrzegającymi przed wszystkimi przykrymi wypadkami, które mogą przydarzyć się przechodniowi.

Mieszkacie na wsi, lub na tyle blisko, żeby kiedykolwiek przyszło Wam do głowy, żeby przewędrować z punktu A do punktu B   l a s e m ? Acha, śmiejecie się- gdzie w UK las? To może polem? A zatrzymaliście się kiedyś w takim miejscu gdzie, gdzie się nie obrócicie- tam nie ma domu? Latarni lub pubu? Gdzie można iść i iść i zgubić się a o 4 nad razem, przemoczonym deszczem dojść do Milicza od dupy strony? Poboczem? W UK nie ma poboczy. Brak dreptałki obok szosy powoduje, że Anglikowi nawet do głowy nie przychodzi, że między wioskami można przejść się na piechotę. Przecież to grozi wypadkiem i śmiercią rychła i nieuniknioną! Spłoszony kierowca, na widok żywej istoty z boku szosy może stracić kontrolę nad kierownicą. Na szosach zdarzają się tylko auta i martwe (odpoczywające) borsuki i lisy.

Kiedy ostatni raz piliście kompot?
Kiedy po raz ostatni ugotowaliście zupę pomidorową z prawdziwych pomidorów, nie z koncentatu w tubce?
A kiedy po raz ostatni widzieliście gęstą śmietanę w kubeczku większym niż 250ml lub biały ser z odciśniętą siatką szmatki?

Może ogórki małosolne, sok z marchwi? Ktoś widział w sklepach wiśnie lub agrest? Kukurydzę w cenie rozsądnej albo czarną porzeczkę, słonecznik do dłubania? Nie tęsknicie za szczotką, która kłuje w ręce, kiedy kończy się dłubać talerz słonecznikowy aż do ostatniego , najmniejszego ziarenka. Tego co ma mleko w środku, zamiast pestki. Albo za kolbami kukurydzy długimi na 20 cm, nie przycinanymi z obu końców jak szczypiorek?

A patisony z jajkiem?

Albo żółta fasolka szparagowa?

Plastikowy, sztuczny, czysty, nabłyszczony woskiem świat warzywno- owocowy rodem z Seksmisji. Psiary same i pokurcze.

I jak dziecku wytłumaczyć kiedyś czym jest prawdziwe lato i wczesna jesień? Skoro oprócz naszego ogrodu, nigdzie wokół nie widać, że jedzenie rośnie na drzewach i brudzi się w ziemi. Nie ma szeleszczących warstw jesiennych liści ani kasztanów. Wszystko skrzętnie chowane przed obywatelami, dla ich spokoju i zdrowia psychicznego.

A kasztany śmiecą i powodują zagrożenie w parkach. Można się wywrócić i połamać kość ogonową.

Macie tez tak?

O filmie, sprzęcie, kinie i krokach milowych w życiu Kokainki, na okoliczność odejścia Patricka z padołu

Zwykły wpis

Wzięło się i odumarło Patrickowi Swayze. Smuteczek trochę bo Rodzicielka swego czasu bardzo Patricka wielbiła przez co oglądałyśmy Dirty Dancing z 700 razy. I to nie żartuję bo co najmniej przez rok leciał codziennie z naszego rzężącego odtwarzacza w czasach kiedy video nagrywające było jak Święty Graal dla kinomaniaka.

Filmy brało się wtedy spod Hali Ludowej, kiedy w każdą niedzielę zbierali się tam młodzieńcy w dresach i wymieniali się kasetami leżącymi w pudłach, torbach podróżnych i wietnamkach. Obłażące nalepki, wypisane na maszynie do pisania głosiły, że kaseta zawiera bajki o Myszce Miki, natomiast po godzinie nagrania, bajki kończyły się a „z pod spodu” wyłaziło 180 minut  niemieckiego porno. Sensacyjne nowości prawie nigdy nie były sensacyjnymi nowościami, lub jeśli to kopia po kopii Sean Connery w „Polowaniu na Czerwony Październik” przypominał siebie tylko z głosu. Bo reszta wyglądała całkiem jak pomarańczowo- szara kasza w kształcie owalu z czarnymi ślepkami po środku. Pewnego dnia, postanowiłyśmy ukrócić proceder wymiany kaset z dobrej na jeszcze gorszą i zainwestowałyśmy w Świętego Gralla. Zakup przypominał wagą i powagą zakup kina domowego z wysokiej półki cenowej ale ile było z tego radości! Przegrywanie, nagrywanie, kasowanie, montowanie- wideoklipy, ulubione kawałki, seriale, gadające głowy, nawet transmisja na żywo z miejsca napadu na zaprzyjaźnioną hurtownię i wywiady z sąsiadami z ulicy obok na której pewnego września pierdzielnęła bomba. Tak, prawdziwa.

No był wtedy i Patrick i dziesięcioletnia Kokainka zauroczona Dempseyem i Paulem Newmanem. Patrick kręcił się jak fryga dwa razy dziennie a późną nocą oglądałyśmy Poltergeista I i II, zakopane w kołdry, z dobrze zamkniętymi drzwiami i zasłoniętymi oknami. A ja próbowałam oglądać ET, choć do dziś nie otwieram oczu kiedy leci przez to cholerne trawsko i wrzeszczy jak banshee.

Były też Gwiezdne Wojny, i Niekończąca się opowieść z częścią w której tonie Artax. Artax tonął, ja siedziałam na dywanie, metr od ekranu i ryczałam. Jak już zanurzała się grzywka, przewijałam i ryczałam na nowo bo przecież tonął Artax! Artaaaax! Czujecie ten obrazek?

Kilka lat wcześniej kiedy jedyną rodziną która miała odtwarzacz były Zdyby, oglądałam Gwiezdnego wojownika, który narobił mi pasztetu we łbie i zdawało mi się, że jak będę bardzo długo i bardzo dobrze grać w samoloty na Commodore, przylecą kosmici i też mnie wezmą do Galaktycznej Eskadry, żebym latała i broniła cywilizacje Wszechświata przed wrogiem.

A Zdyb to dopiero był element. Ktoś nawinął mu makaron na uszy, że kasetę należy przewijac TYLKO na podglądzie, bo przewijana na szybko  zrujnuje taśmę i po dwóch takich przewinięciach- klęska. Kaseta do kosza. Więc, zamiast przewijać godzinami na podglądzie PO obejrzeniu filmu, robił to kiedy przychodzili sąsiedzi i zasiadali przy kawie, na wprost ekranu. Można było wtedy w przyśpieszonym tempie, w ciągu 40 minut obejrzeć kto zabił kogo, jak i narobić sobie smaka takiego na oglądanie od początku, że hej!

Święty Grall zmienił wiele w naszym życiu. Po pierwsze, przestaliśmy zasiadać u Zdybów, w papierosowym tumanie oglądając filmy od Z do A, po drugie otworzył się przed nami świat kosmitów, kulejących zombiaków, krwiożerczych pomidorów, zakochanych prostytutek, cudownych ozdrowień, wypadków samochodowych, pokazów broni białej, kałbojów, wiecznie żywych Indian i Kaszpirowskiego sennie liczącego do dziesięciu. Większość brało się z wypożyczalni znajomej Rodzicielki i bezczelnie przegrywało. Póki nie przykręcili nam kurka kodowaniem i zakłócaniem dźwięków.

Z powodzeniem przeżyła moja Rodzicielka wieloletnią fascynację Kokainki Depeche Mo (DM FOREWER!) i razem z Babcią załamywały ręce, potajemnie w kuchni gdy ich czternastoletni pączek słuchał niepokojących rytmów i w pocie czoła tłumaczył ze słownikiem teksty o nastolatkach ginących pod kołami samochodów i muchach rozpłaszczonych na ich szybach i oglądał wideoklipy z płonącymi chochołami, potłuczonymi lustrami i pieśniarzami w dziwnych fryzurach. Po 1991, przyszedł czas na Queen (QUIN FOREWER!), co nie było już tak w klasie popularne ale bardzo wciągające. Szybko więc skompletowałam każdy możliwy skrawek video z Freddiem w tle a Rogerem Taylorem na pierwszym planie i zamarzyłam, że pewnego dnia pojadę do Anglii i zostanę żoną perkusisty wszech czasów. Rodzicielka z Babcią nie załamywały już rąk, bo Freddie postacią był przesympatyczną a i pokręcić tyłeczkiem przy biciu kotleta można było, kiedy Kokainka siedziała i udawała, że robiła lekcje, kątem oka obserwując pałeczki Rogera.

No i przyszedł czas na okres burzy i naporu, który Kokainka też spędziła przed ekranem telewizora. W szczytowej formie młodzieńczej depresji, wracałam ze szkoły, zakładałam granatowy prochowiec, wlepiałam się w fotel i trzy razy z rzędu, codziennie oglądałam „Linie Życia” marząc z kolei, żeby zostać lekarzem i w wyniku potajemnych eksperymentów rozwiązać zagadkę życia i śmierci. W szkole byłam jak zombie, wlokłam się po ulicach w jesiennym deszczu, z pochmurnym spojrzeniem, które kryło (jak sądzę) cały ból świata i rozwiązanie największych zagadek natury. Rodzicielka i Babcia załamywały ręce i tym razem zastanawiały się czy nie czas na poradnictwo, zanim strzelę się prądem, żeby przejść na drugą stronę. A w szkole po ławkach rysowałam prostujące się linie życia.

A przecież właśnie, w kuźni filmowej kształtowała się moja urokliwa osobowość! 😛

W końcu, przeszłam w kolejną fazę kinomatograficzną i po depresji nie było śladu. Zamieniłam ją na wczuwanie się w bohaterską postawę Ripley z Obcego i tym razem oglądałam wszystkie dostępne wtedy części po milion razy, ze szczególnym naciskiem na Decydujące Starcie (HICKS RULEZ!). Moja wybujała wyobraźnia goniła mi kota kiedy szłam przez ciemny przedpokój ewidentnie czując gęstą ślinę Obcego na łydkach.

Do tego czasu, nie było na mnie haka. W liceum wpadłam w „towarzystwo”. Kinomanów jak ja i przeganialiśmy się na zgadywanki jak się nazywała aktorka pierwszoplanowa w „Dolores Claiborne” lub godzinami nuciliśmy tematy filmowe zgadując z jakiego filmu pochodzą i rozważaliśmy głębię wyrazu filmów Quentina Tarantino.

Od czasu kiedy video poszło w odstawkę a w naszym życiu zawitał DC++, znalazłam się w filmowym niebie. Obejrzałam w sumie jakiś gazylion filmów, każdej klasy, maści i autoramentu.Ściągalismy je z sieci miesiącami, na niektóre czekałam aż dokapią się na dysk 10 miesięcy, codziennie jak pijana ciesząc się kolejnym ukończonym procentem. Są takie, które znam na pamięć i wielbię, są takie, które widziałam tylko raz i szkoda bo zniknęły w pomrokach pamięci i takie o których mało ludzi słyszało. Widzieliście „Rosencrantz i Guildernstern nie żyją”? Klasyka! A „Saturn 3” z Kirkiem Douglasem i Farołką Fołsetową? „Egzekutor”? Wstrzykiwali tam kotom i ludziom taki zielone świństwo w wyniku czego bohater łaził po kostnicy z własną głową w torbie udając lekarza. No poezja! I perełka na torcie- angielska ekranizacja „Drakuli” z 1978 roku, której nie wymieniają nawet na stronach o hrabim. Z Christopherem Eve w roli Jonatana. Każda wzajemna wizyta z Trufflem, po piętnastu minutach lądowała na pytaniu:
-To co? Może sprawdzimy co tam u Hrabiego?
No i sprawdzałyśmy. Brata Truffla trafiał ciężki szlag, aż przestał rewizytować a my słowo w słowo wypowiadałyśmy całe dialogi i inne, wampirze odźwiękowania filmu. I tak do północy.

Co zabralibyście ze sobą na bezludną w
yspę?

Ja, w podróży w jedną stronę na Zielona Wyspę zabrałam ze sobą… 320 płyt CD i DVD. Powiedzieliśmy sobie- trudno, skonfiskują, ściągnie się jeszcze raz. Ile kilogramów z dopuszczalnych stanowi 320 płyt? Dużo. O jedną parę butów mniej i o jedne portki krótsze zamiast dłuższe. Poupychaliśmy je wszędzie i jakoś się udało. Celnik zerknął w plecak, gdzie zobaczył skromne 3 czy 4 kejki, zerknął na mnie i pchnął moje skarby po taśmie.

Od przyjazdu do UK, troszkę się nam kolekcja powiększyła. Dzięki Amazonom i eBayom udało mi się zdobyć rzeczy nieściągalne i nigdy nie wydane w Europie. Jest tylko JEDEN film, który kocham a którego nie można zdobyć. Mam go nagranego z telewizji, z mroczkami, bez pierwszych dziesięciu minut ale i tak dusza mi przy nim płacze- „Made in Heaven” z Timem Huttonem.

I jeszcze jeden, którego nie mam, widziałam raz, nie znam tytułu ale pamiętam jak pożerałyśmy go razem z Truffelm wzrokiem. Pamiętam tylko mroczne mieszkanie, On przyszedł do Niej na uwieńczenie randki w ciemno, Ona poszła się przechlapać do łazienki, a Jego zaatakował czarny, skundlony piesek. On walczy, pies dziurawi nogawkę, On go szast-prast, z truchłem nie ma co zrobić, Ona już idzie, więc On pakuje go …do lampy stolikowej. Ona wchodzi, zapala lampę nastrojową, pies zaczyna skwierczeć, On nie wie co robić…. kino wszech czasów. 😀

O źródłach przyjemności o niebo lepszych niż superstore oraz obiecanki pokazu efektów końcowych

Zwykły wpis

To był moment, chwila nieuwagi… i w koszyku miałam nowy wygląd łazienki. 🙂

   

Niniejszym oświadczam, że chyba przyszedł czas na pokazanie tego i owego z wiejskiego domku Kokainki i Susła. Przy okazji robienia zdjęć „przed” i „po” łazienki, obcykałam też majkowy pokoik i kilka innych miejsc i postaram się w najbliższych dniach pokazać jak dom wyglądał rok temu a jak teraz.

Fasada i tył, jako budynek nie różni się bardzo od dnia zakupu bo nie mieliśmy jeszcze weny na pomalowanie. Prawdopodobnie w przyszłym roku nawiążemy kolorem muru do sąsiadki Skwarki i nazwiemy dom „the White Lodge” (kto zna „Twin Peaks” ten będzie wiedział o co chodzi).

Jeśli chodzi o wnętrza, kiedy patrzę na zdjęcia z pierwszego, drugiego kolejnych miesięcy naszego życia tutaj, aż nie chce się wierzyć ile pracy i kombinowania wymagało, żeby pokoje nabrały ciepłej atmosfery. I tu ważne: nie wierzę w skóry i chromy. Szeleszczą mi pod czaszką szklane stoliki do kawy, szaro-plastikowe szafki pod telewizory i sosnowe biurka z Ikei w stylu „jakiego mnie zrobili, takiego mnie masz”.

Powodem moich preferencji jest wystrój mieszkania w którym mieszkałam i wychowywałam się najdłużej. Moja Rodzicielka wielbiła ostre połączenie ciemnej, hebanowej prawie bejcy i białych ścian. Na półkach stały m.in. chochla z drewna rzeźbiona ręcznie z kawała jakiegoś wiekowego próchna, twarze i maski rzeźbione przez Rodzicielkę w czasach rozpasanej kreatywności, nawet skrzypce z długiego kawała kory ze strunami z końskiego włosia. Takie tam. To co nie było hebanowe w kolorze, było ciemnobrązowe lub wiśniowe ale zawsze drewnopodobne.

Pomimo niezaprzeczalnego uroku takich wnętrz, długo zarzekałam się, że kiedy będę mogła, mój pokój będzie sosnowo czysty, jasny i świetlisty. Miałam swego czasu manię na niebieskości wszelakiego sortu, przez co miało się wrażenie, że mieszka się na chmurce. Potem przyszedł czas na wszechobecną biel i podejrzewam, że gdybym nie wyjechała, pewnego dnia moje ściany nawiązałyby do stylistyki Rammsteina. Co nie wyszłoby na zdrowie ani pokojowi ani ewentualnym gościom. Ewentualnym, bo miałam pewnego rodzaju manię. Nie  przyjmowałam znajomych w swoim pokoju wcale, czasem w kuchni ale zasadniczo, wcale. Jak po notatki, to tylko w drzwiach, jak na słówko, to przy kuchennym stole. Mój pokój, moja niebieska twierdza. Jak już każda wizyta kończyła się zasadniczo na oglądaniu półek z książkami i głupich pytaniach w stylu:
-Przeczytałaś te wszystkie książki?
Lub w gorszej, bardziej powalającej wersji:
-Po co ci te wszystkie książki?
/dawali po trzy grosze za kilogram, więc wzięłam, żeby pozasłaniać ślady po gwoździach na ścianach./
Bo książek miałam ścian dwie- od sufitu po podłogę, na specjalnych półkach, które zrobił mi Suseł. Jeśli wyobrazicie sobie Bibliotekę Uniwersytecką z rzędami i segmentami półek do których trzeba przystawiać drabinę, żeby sięgnąć to tych najwyżej, to tak to wyglądało. A mieszkanie miało 3,70cm wysokości. Matka-księgarz, tyle dla wyjaśnienia.

Dziś moja biblioteka leży złożona w góry i górki, zamknięta w sekretnym pokoju w naszym wynajmowanym obcym mieszkaniu i BARDZO chciałbym je wszystkie  stamtąd ewakuować. Szczególnie teraz, kiedy Majka będzie szła na studia… no, powiedzmy, w przyszłą środę.

Nie dziwota więc, że w naszym domu książki mają poczesne miejsce i kolekcja rośnie. Od legend arturiańskich, Sapkowskiego, przez Bena Bovę, wszystko co możliwe o rysunku i malarstwie, eseje matematyczne, mikrobiologię, tonę książek kucharskich, albumy fotograficzne, kursy rysowania mangi, ziołolecznictwo, yogę, malarstwo sławnych artystów, kolekcję Kinga, geologię, paleontologię, szydełkowanie i archeologię. A to tylko z salonu. W sypialni każde z nas ma własną czteropółkową biblioteczkę. A Maja swoją.

Skąd tyle książek więc, spytanie? Po czterech latach mieszkania w UK, łatwo zauważyć, że trudno jest pójść do księgarni, wynieść coś wartego podziwu i pozostać przy zdrowych zmysłach i przynajmniej na w pół pełnym portfelu. (Raz zrobiłam sobie zakupy w oxfordzkiej księgarni na 120f ale nie żałuję :)).

Odpowiedzią na pęd mola książkowego i dekoratora wnętrz są więc:
-carbudy, o których już kiedyś pisałam
-charity shopy;
-sklep Dziadka;
-aukcja koło Zamczyska.

Od ostatniego zacznę. Aukcja jest bardzo słynna. Z całej Anglii Centralnej, raz na miesiąc na aukcję zjeżdżają się najbardziej szanujący się handlarze antykami w kraju. Oglądają dwa dni a potem kupują.
-Bluableeblebeleleekebjeeheh! SOLD!
Nie do opanowania. Nie do przeskoczenia. Po pierwszej wizycie, kiedy okazało się, że to co najbardziej mi się podobało poszło za 200f, powiedziałam sobie, że mimo, że aukcja mieści się 30m od domu, więcej nie pójdę. 😦 Za to aukcja przyszła do nas. Po pierwszym razie, kiedy to co nie poszło, czego właściciel nie chciał odebrać po aukcji, zostało wystawione przed salę „widokową”, Robak przyleciał wieczorem z pracy z krzykiem, że przed aukcją stoją dobra! Była 18:00, siąpił deszcz, ubraliśmy się w walonki i uszatki i na paluszkach, z latarkami poszliśmy oglądać wystawkę. Należy w tym miejscu napomknąć, że do Zamczyska wprowadziliśmy się dwa tygodnie wcześniej, w pokojach nie było mebli a jedynym miejscem do przechowywania czegokolwiek były szafki w kuchni. I pralka.

Naszym oczom ukazała się góra mebli, szafek, toaletek, kredensów i stolików na drinki. Kartony książek, płyt winylowych, luster, obrazów, ram, tac, filiżanek i dzbanków porcelanowych. W większości przypadków już mokrych, pogniecionych, nadtłuczonych i zdekompletowanych.

Ale na drugi dzień rano, byliśmy umeblowani po pachy. Miałam rattanowe biurko, które cieszy nas do dziś, komodę z szufladami, którą niedawno przemalowałam na kremowo, toaletkę, szafkę łazienkową na kremów tysiąc i jeden, FakiJapi sideboard, który ma do dzisiaj, Truffel rzeczony stolik na kółkach na drinki, który przez miesiące służył jako boczny stolik przy perkusji- na pałeczki i nuty. O drobiazgach nawet nie wspomnę.

Okazało się, że tradycją już było, że na drugi dzień po aukcji, w niedzielę pod budynek zjeżdżali kolekcjonerzy-amatorzy i przez kolejne dwa lata znajdowali to, co my im zostawiliśmy.

Z białych kruków mam więc
*kolekcję podręczników uniwersyteckich do biologii,
*globus na punkcie którego mam hopla z racji zboczenia zawodowego:

  

*130 letnią biblię z suszkami i notatkami jakiejś nobliwej damy, z trzech pokoleń z kolei,

     

    

*książkę o Inkwizycji, szydełkowaniu (skarb nie do powtórzenia),
*komplet atramentów do kaligrafii, w antycznych but
eleczkach, w 8 kolorach,
* zestaw naczyń do pieczenia quiche, w trzech rozmiarach, (kamienne pokryte laką, nie blaszki grubości papieru toaletowego od których odłazi teflon pod gąbką do mycia naczyń).
*kamienny garnek na kiszone ogórki lub śmietanę (wiekowy bardzo, jak sądzę), kilka wazonów, naczyń do potpourri i parę pięknych bibelotów z całego świata.

  

*zestaw cudnych filiżanek z których opornie pozwalam korzystać;

    

*podstawki do kubków, z ceramiki;

    

A czasem nawet coś pięknego, co dostaję w prezencie. W tym wypadku od FakiJapi:

 

  

Teraz o sklepie Dziadka. Dziadek bierze za free wszystko co mu przyniesiesz. Jeśli nie masz co zrobić z sofą czy biurkiem, wieziesz do Dziadka a on robi interes, sprzedając sprzęty za bezcen. Za pierwszym razem, kiedy jeszcze mieszkaliśmy w Dziupli z oknem, kiedy moja kolekcja pędzelków i farbek urosła za bardzo i przestała mieścić się pod łóżkiem, poszłam za radą Susła do Dziadka. Wybrałam sobie komódkę z czterema szufladami i ostrożnie spytałam ile?:
A fiva’.
Suseł sięgnął ręka w tylną kieszeń i stwierdził, że nie ma drobnych. Zażenowana syknęłam, że jemu chodziło o 50f! Suseł uśmiał się więc jak norka, podał a tenna’ i dostał piątkę reszty. A komoda była moja.
Kiedy okazało się, że nasze łóżko nie wejdzie nijak na piętro po tych przestrzennych, wiktoriańskich schodach, które sobie kupiliśmy, odwieźliśmy oba materace do Dziadka i zamieniliśmy na materac dla Rodzicielki.

U Dziadka jest wszystko i to wszystko ma duszę. Meble z giętego drewna, inkrustowane miedzią, z tralkami, ozdobnikami, miedzianymi klameczkami i zameczkami. Mniodzia dla koneserów.

Charity shopy służą mi za źródło dobrych książek i wełny. Bo reszty to nie.

 

Choć zdarzają się wyjątki jak ten zmyślny kalendarz z kostkami z numerkami dni i pałeczkami z nazwami miesięcy do przekładania:

  

Tydzień temu w poszukiwaniu jakichś ładnych motków, zostałam spytana przez panią zza kasy, czy interesuje mnie jakiś szczególny kolor. Odpowiedziałam, że nieszczególnie a ta wyjęła spod lady wielki, czarny wór końcówek. Takich, których nie wiada jak sprzedać a wyrzucić szkoda. Zajrzałam do środka, kolana mi zadrżały i… kupiłam wór za 50p. W środku znalazłam połówki motków takiej jakości jakiej nasz Sewing Center w historii nie widział. Efekt już niedługo, mam nadzieję.

I carboody. Nie wiem jak w innych miastach ale nasze wymiatają. Mamy trzy boiska, które zmieniają się z tygodnia na tydzień w Stadiony Dziesięciolecia na angielską modłę. Nie uwidzisz na nich porno-video, gazetek niezwykłych, zepsutego sprzętu Video czy szarych i chudych handlarczyków podrapanymi komórkami czy zardzewiałymi sekatorami i nakrętkami.

Każdy, kto widział angielski carboot wie o czym mówię: korowód misiów pluszowych, Barbie, dziecięcych książeczek, tony ubranek dziecięcych, bibelotów, porcelanowych zajączków, kryształowych pater i Przyjaciół na video. W 75% bezguście i staromodna tandeta prosto od cioci z imienin. I czasem trudno stwierdzić co tak naprawdę jest na sprzedaż.

  

Moja Rodzicielka żali się nieustannie, że za późno na carboody jeździmy, bo o 11:00 juz nie ma najlepszego. Prawda jest jednak taka, że to co leży w moich gustach jest totalnie obojętne przeciętnemu anglikowi idącemu z dzieckiem na tą popularną, rodzinną rozrywkę i niezależnie od tego kiedy się tam zjawię i tak kupię encyklopedię dla dzieci, Mysta albo koszulkę dla Majki w kolorze niepopularnym, czyli nie-różowym. Z doświadczenia wiem już, że po koszulki i spodenki fiołkowe, miętowe czy słoneczno-żółte trzeba sięgać głębiej, bo pogardliwe ręce grzebiących spychają te niemodne kolorki najdalej z oczu.

Suseł kupuje gry i programy o których świat już zapomniał: Alpha Centauri, Soul Reavera, Settlersów II czy Black and White, o których świat gier już dawno zapomniał. Wprawia sprzedawców w zdumienie, kiedy kupuje pięciopaka muzyki klasycznej, który nie zszedł już dwa sezony.

Ja kupuję książki dla siebie i grube, tekturowe dla Majki, trochę ubranek, klocki w ilościach masowych, peek-a-blocks’y Fisher Price’a i torebki od których już mi źle. Bo kiedy idę do biblioteki czy po masło, staję przed dylematem rozrywającym trzewia: ta z raffi czy zamszowa zielona? Rodzicielka gustuje w kapach na łóżko na wszystkie możliwe okazje, zasłonach i firankach oraz wazonach i donicach. Acha, i drewnianych rzeźbach nadal. Czasem jakiś garnek na wiejską modłę:

 

Wazony:

    

 

Drobiazgi dla Majki:

  

 

    

Lub obrazy, w których zakochuję się od razu i nie waham się ani chwili.

  

 

 

  

I dodatki, których jakoś w żadnym sklepie nie uwidzisz.

  

Przypominam, że mieszkamy z dala od metropolii i to co w sklepach ma się sprzedać szybko a najlepiej na pniu.

Lubię piękne przedmioty, szczególnie takie, które mają duszę i historię już w momencie kiedy je przejmuję. Nie lubię chodzić do sklepów, gdzie za folią, w pudełkach i szeleszczących papierkach półki zalegają dziesiątki takich samych przedmiotów. Wyciąganie takiego pachnącą nowością bibelotów z ich domków-opakować ma się bardzo żałośnie do zdobyczy, które dane jest mi znajdować na swojej drodze.

  

***

A łazienkę pomalowałam w połowie, bo teraz będę szukać odcienia na ściany oświetlone oknem. Zaszpachlowałam dziury po obrazkach poprzednich właścicieli i wygładziłam ramę lustra papierem ściernym. Wydrapałam farbę z zagłębień przy szkle i zakleiłam taśmą maskującą. Za łączny koszt funtów 3 i 75 pensów. Kupiłam 3 puszki 0,5l farb metalicznych do drewna: emerald lustre, brushed steel i mystic sunrise serii Dulux Editions po funcie za sztukę oraz jeden tester Duluxa do łazienek w kolorze chłodnego błękitu. Taki malutki, po 75p. Pogłębiłam go dodając emerald lustre i pomalowałam ściany krótkimi, niedbałymi pociągnięciami pędzla tak, żeby spod spodu prześwitywał stary błękit łazienki. Ramę lustra, dotąd obrzydliwie białą i olejną potraktowałam czystym emeraldem, tak aby trzymał tonację ze ścianą a nadproża boazerii łazienkowe pojechałam srebrem. Na ścianie, za lustrem, przechodząc na sąsiednie ściany namalowałam emeraldowe maazy, które mają przywodzić na myśl morze lub akwarium. Najpierw srebrnym żelopisem, potem cieniutkim pędzelkiem. Kilka dodatków (z carboodów) i efekt, no cóż, dla mnie powalający. W przyszłym tygodniu polecę resztę ścian a maazy odstawię tylko sporadycznie tak, żeby lustro nad umywalką stało się centrum łazienki.

I Susłowi się podoba, Rodzicielce też, Szwagrowi z Faki również. Całość wykonana za drobne z kieszeni, nie muszę tonąć pod puszkami niewykorzystanej farby a ile radości!

Dokumentacja fotograficzna jutro, na razie jest nieprzystojnie późno, Dziecko pokładło się już dawno na pufie z kulkami i spajka. Suseł ogląda „Stukostrachy”, co należy szybko ukrócić bo potem będzie mi łaził po nocach  i sprawdzał trzeci raz czy zasuwka jest zasunięta i pytał czy Boston zaszczeka jak coś wyjdzie z nocy i wejdzie do domu?

Cmoki a karaluchi pod poduchi.

O cukiernictwie, sprzątaniu i postępach majkowych

Zwykły wpis

Ach! Mam taką wiadomość, że aż mnie boli, że nie mogę się nią podzielić. Muszę poprosić o pozwolenie. 🙂 Ale jest fajnie.

***

Piekę muffinki i jestem muffiozo. Na ostatnim carbudzie kupiłam sobię uroczą książkę o domowych wypiekach, zaraz potem Suseł kupił mi blaszkę tinkę do wkładania muffinkowych papierków do środka i pieczenia ich w tych takich dołkach. Na pierwszy rzut poszły muffinki czekoladowe z podwójną czekoladą, którą zmodyfikowałam wpuszczając do ciasta esencji miętowej. Normalnie „After Eight”!

Dziś podzieliłam podwójne ciasto na trzy miski. Z jednej zrobiłam 6 muffinek pomarańczowych ze skórką z cytrusów, drugą czekoladowo-miętową a trzecią kokosowo-waniliową.  Przez poprzedni wpis przyjarałam trochę kokosowe, ale i tak wyszły miodzio bardzo.

A propos miodzia, zaraz po muffinkach do piekarnika poszły skrzydełka w miodzie, pieczone w worku a Maja rano wylizywała miskę po wczorajszym spaghetti pesto z kurczakiem po jakośtam amerykańsku. Czyli Kokainka chce przytyć i bardzo się o to stara.

Oprócz tego Kokainka gotuje też w pralce tetrowe pieluchy, żeby leżały w szafce wygotowane oraz ręczniki kuchenne, żeby wisiały na haczykach wygotowane.

Kokainka dziadzieje i płakać się chce.

Gdzie te czasy, kiedy w Zamczysku za każdym razem moczyło się skarpetki przy wchodzeniu do kuchni bo woda ciekła z lodówki i nikomu nie chciało się wycierać? Albo kiedy na podłodze, przez pół roku stała instalacja Suchota Rolnika, bo Trufflowi nie chciało się jej wyrzucić?

Dziś trafia mnie pasja, kiedy mijam kroplę wody na blacie i boję się co czeka mnie dalej. Tym bardziej, że jeśli chodzi o porządek, mieszkam w domu z trójką dzieci. Z których Maja jest najbardziej zdyscyplinowana bo odkłada na miejsce to co bierze do łapki. Suseł ma manię zostawiania szafek i szuflad otwartych po tym jak coś z nich wyjmuje (z wyjątkiem lodówki) a Rodzicielka z lubością używa wszystkiego do wszystkiego, czyli nie ma świętości.

Dziesiątki razy dziennie schylam się i podnoszę majkowe ciuchy, ładuję je do torby i odnoszę do jej pokoiku, żeby po południu zrobić to samo. Maja idzie na spacer z Babcią, więc znoszone zostają na dół dwie czapki, dodatkowe spodnie (bo te nie pasują), inne skarpetki, drugie buciki… słabi mnie. Po Suśle zbieram rano piżamę, wrzucam skerpetki do kosza, chowam do lodówki składniki śniadania, które zostawia na stole, szukam drugiego kapcia do kompletu, zbieram do kupy jakieś czyste/nagrane płyty z podłogi w salonie zanim Maja użyje ich jako desek snowboardowych. I potykam się o psią miskę.

Zero dyscypliny i kindersztuby.

***

Maja nas zadziwia i aż strach pomyśleć co będzie dalej. Kopie piłkę, rzuca piłkę, zabiera ofiarę na długie spacery po ogrodzie podczas których pokazuje i komentuje każdy listek a nawet i żabę („Yyyyyyy!!”), potrafi składać wieżę z klocków z wielkimi pyckami, wyrzucając wszystkie klocki niebieskie oraz wkładać polarnego misia-figurkę do ciężarówki i jeździć nią po stole. Umie zabrać ze stołu całą miskę orzeszków, usiąść na podłode i zlizać sól z każdego z osobna zanim Mama zdąży powiedzieć: „Idę powiesić pranie”. Potrafi też paluszkami rozdzielać pojedyncze strony w katalogu Argosa, który dostała na zatracenie, przekładać kartki i wyłączać telewizor oraz z jakiegos powodu przełączać kanał na czarno-biały, jak gdyby Iggle Piggle był w szarościach bardziej strawialny.

A nie ma jeszcze 13 miesięcy.

Robi sie też okropnie tulaśna. Obala ofiarę na podłogę, kładzie się na kimś jak nieprzytomna żaba i leży. A spróbuj się ruszyć to dostaniesz po nosie. Lubi oglądać bajkę siedząc na moich nogach, w tym takim mościdełku-siedzidełku, kiedy siedzę po turecku i bawi ją kręcenie w kółko krzesłem od komputera.

A „Aphne!” wyłania się powoli „Boftn!”, czyli Boston, kocha pieska, klaszcze i cieszy się jak na widok lizaka. Ostatnio też wywala jęzora, miele nim góra-dół  przy nieustającym „blue-blue-blue-blue”, marszczy nosek i mówi „PAM!” uderzając łapkami w stół.

Kiedy jest śpiąca, włazi na sofę, wkłada sobie smoka do buzi i siedzi jak ludzik Michelin aż ktoś ją weźmie na górę, rozpakuje, otworzy okno i da butlę. I śpi ciągiem 3 godziny dziennie, dzięki czemu Kokainka ma szansę wypryszczyć się na blogu i w Dziennikarstwie onetowym.

***

A teraz idę czytać książkę, co ją pożyczyła od FakiJapi. „Dom nad rozlewiskiem” to książka babska bardzo ale też piękna bardzo, więc idę. Tylko sobie muffinkę wezmę. Albo dwie. Dwie oprócz tej, co już ją mam w buzi. Ok, już idę.

Refleksji kilka o rodzicielstwie

Zwykły wpis

Napisałam artykuł o służbie zdrowia w Wielkiej Brytanii, widzianej z perspektywy panikującej pierworódki.

Wiele matek, które miały okazję rodzić w UK poparło moje doświadczenia i zgodziło się ze wszystkim, co napisałam. Jak zwykle jadnak, żeby świat nie był nudny i żeby moje ciśnienie oscylowało w górnej granicy , znalazły się i takie czytelniczki, które zaprzeczą wszystkiemu co usłyszą byle tylk móc pożalić się, że w ich mniemaniu, stała im się krzywda.

Do zarzutów najciekawszych zaliczyć można:
-za taką obsługę jaką otrzymałam w Oxford Radcliffe Hospitals trzeba płacić grube tysiące funtów, łącznie z usg i dodatkowymi badaniami;
-nieprawda jest, że położna ma czas na dyskusję indywidualnych przypadków, jak miałam szczęście doświadczyć;
-przez całą ciążę wykonuje się usg tylko 2 razy (co zasadniczo jest prawdą o ile zignoruje się fakt, że w każdej sytuacji, kiedy lekarz ma wątpliwości lub matka wyrazi obawę o zdrowie dziecka, skan zostanie wykonany po raz kolejny)
-z badań moczu wykonuje się jedynie badanie na odczyn
-z badań krwi wykonuje się tylko badanie na obecność HIV i syfilis
-położna nie kontaktuje się z ginekologiem
-nikt nie zagląda w podwozie, kiedy wszyscy wiedzą jakie to przyjemne i relaksujące badanie.

Jestem zdrowa. Dotąd myślałam, że moja tokofobia to jakiś odosobniony przypadek wynikający z obawy, że dziecku może stać się coś złego. Natomiast , z wielu już przeczytanym przeze mnie wypowiedzi na dziesiątkach forów wnioskuję, że wiele matek czuje strach przed zaniedbaniem i zamiast traktować zdrową ciążę jako stan naturalny i cieszyć się nią, narażają siebie i dziecko na wielokrotne loty samolotem do Polski, nawet w późnych miesiącach ciąży, dają lekarzom gmerać tam gdzie nie powinni, co może spowodować przedwczesny poród lub uszkodzić naturalnarierę, która chroni płód przed światem zewnętrznym. Przecież w dupie (za pszeproszniem, szanowne kerowniczki) nic nie widać! Pokonują tysiące kilometrów, żeby płacić za usg, które w UK są bezpłatne. I na których, jeśli w 20 tygodniu nie stwierdzi się żadnych patologii płodu, żaden technik nie wypatrzy niczego nowego.

Jestem zdrowa, stwierdziłam. Łapy precz od dziecka, jeśli nie ma takiej potrzeby, niech siebie siedzi bezpiecznie w brzuszku jak natura przykazała. A moim obowiązkiem jest dbać o zdrowie nas obu wpieprzając zieleninę i pełnozbożowe przysmaki, nie denerwować się, nie latać, nie skakać i brać wszystko na luz. A dla spokoju ducha i bezpieczeństwa malucha poproszę wziąć nożyczki i ciachnąć gdzie trzeba.

Ale zaczęło się od służby zdrowia ogólnie. Nie twierdzę, że jest doskonała. Sama nie raz zżymałam się na fakt, że personel łazi ulicami w mundurkach.
Stwierdziłam natomiast, że w moim odczuciu, mnóstwo problemów z brytyjską służbą zdrowia wynika z braku dyscypliny pacjenta, braku wiedzy o własnym ciele i jego funkcjonowaniu i braków językowych.

I służę świeżym przykładem. Dzieciak FakiJapi ma astmę. Stwierdzoną w pierwszym roku życia, konsekwentnie leczoną od pierwszego dnia diagnozy. Dziś Dzieciak ma lat 6, do UK przyjechał kiedy miał 3,5 i FakiJapi ze Szwagrem zachodzili w głowę, gdzie w UK znajdą pomoc alergologa i pulmunologa na poziomie, za który płacili w Polsce. Na pierwszą wizytę FakiJapi przygotowywała się trzy wieczory. Ze słownikiem i z pomocą internetu przetłumaczyła historię choroby dziecka co do ostatniej buteleczki leku i najmniejszej tabletki. Lekarka była w szoku bo nigdy nie widziała rodziców tak obeznanych z chorobą dziecka. Od razu stwierdziła, że z ta wiedzą potrzebują specjalisty i wysłała do Oxfordu na konsultacje. Jak wspomniałam, Dzieciak ma lat 6, od roku nie kaszle, skończyły się infekcje, oprócz wizyt u specjalisty w UK, nadal jest pod kontrolą swojego pulmunologa w Polsce. Wziewowy i tabletkowy reżim dziecko ma we krwi, samo psika, samo patrzy na zegarek, samo wykluwa sobie tabletki do łykania. Kiedy osiągnie dojrzałość, bo astmie wczesnodziecięcej nie będzie śladu.
Znajomi FakiJapi mają dziecko z astmą. Nigdy nie byli w UK u pulmonologa. Nie umieją się dogadać. Chodzą do lekarza pierwszego kontaktu, który, skoro rodzice nie mają nic do powiedzenia o zdrowiu dziecka, zapisuje Zyrtec, na alergię. O pomoc nie proszą, dzieciak jest niewydolny oddechowo i nieważne chyba w jakim kraju przyjdzie im żyć, skoro nie mają na względzie zdrowia dziecka, żaden lekarz cudu nie osiągnie.

I podobnie jest ze szkołą, co odkrywam coraz częściej, kiedy FakiJapi opowiada o edukacyjnych różnicach między Polską a UK. Dlaczego większość angielskich dzieci słabo składa „a” do „b”? Bo szkoły wymagają współpracy rodzica. Wymagają pilnowania przy czytaniu, odrabianiu lekcji, wybieraniu książeczek do domu i współpracy z nauczycielami. Te dzieci, których rodzice olewają nikt za uszy nadmiernie nie ciągnie. W szkole FakiJapi skapują do jednej, słabej grupy i tak ciągną się aż po GCSE na które i tak nie mają szans. Jeśli polski rodzic mówi po angielsku słabiej niż dziecko, jak ma pomóc dziecku w nauce czy skonsultować postępy dziecka z nauczycielem? Podrzuca tylko malucha pod szkołę i odbiera szybko bo tata idzie na drugą zmianę. Dostaje tylko karteczkę z oceną „well done” i finito. Natomiast ci, którzy uważają, że w angielskiej szkole dzieje się dzieciom krzywda, przenoszą je do tej szkoły w której jest i polski dyrektor (mamy taką) i polscy nauczyciele i 100% polska klasa. Dziecko się nie integruje, kręci się wśród innych Polaków i nie robi żadnych postępów a już na pewno nie uczy się angielskiej kultury. Rodzic, który ma zamiar zostać w UK na stałe musi zadbać o to, żeby dziecko znało angielską kulturę i literaturę a nie tworzyć getta na zewnątrz których na pewno stanie się mu krzywda.

Czy popisałam sobie o tym jak łatwo jest skrzywdzić dziecko swoim malkontenctwem, ignorancją i nadopiekuńczością, lub odwrotnie- totalnym olewajstwem i pędem do kariery (czyt. pieniądza).

Między ziemniakiem a brzegiem obieraczki

Zwykły wpis

Odkurzam, maluję, szpachluję, przekładam, odkładam, zmieniam i przerabiam. Póki jestem w domu robota pali mi się w rękach. Szyję zasłony, póki mogę, maluję ochronny pas na ścianie w kuchni, który jak mam nadzieję uchroni design od tłuściutkich odcisków majkowych łapek, kiedy odwraca się w foteliku i rybką/mięskiem/pomidorkiem maluje malownicze mazy na mojej „Spanish Terracota”. Maluję również płot w ogrodzie farbą wodoodporną zanim nadejdzie kolejna niszczycielska jesień i wiosną płot weźmie i spleśnieje. Gotuje ratatuje, mezzodynie ala italiano, grilluję ryby i wykopuję buraki tak intensywnie, że nie nadążają dorastać do odpowiedniej wielkości.

Moja ręka mnie nienawidzi i manifestuje to ogólnym bólem, jakbym podłożyła ją pod buldożera. Cięcie pięknie się zrosło, nawet miałam już odwagę spojrzeć i oceniłam, że wyglądam jak potwór Frankensteina w miniaturze. Cienką kreskę otaczają dwa malownicze rządki dziurek po szwach a całość wmontowana jest w uroczo spuchnięty obszar tuż nad nadgarstkiem. Kiedy dotykam go przez opatrunek mam wrażenie, że pod spodem mieszka sobie w najlepsze ping-pong. Mój kciuk wraca powoli do normalnej ruchomości nad czym pracuję, z mściwością szydełkując kiedy tylko mogę.

Walczymy z rojami os kłębiącymi się wzdłuż naszej ulicy. Co za bałwan wymyślił kubły tuz pod domami i oknami do salonów? Powinien wejść do takiego kubła, doświadczyć bezcennego koszmaru bycia żądlonym przez rój os a potem jeszcze raz wszystko przemyśleć.

To chyba jedyny powód dla którego cieszę się z odchodzącego lata.

Maja została udziubana dwa razy w ciągu dwóch tygodni i w chwili obecnej na widok czarnego latającego wieje i wyje. Lub odwrotnie. Za pierwszym razem wzięła po prostu w dwa paluszki ogłupiałą Raidem osę. która udziubała ją w opuszek. Za drugim razem osa usiadła jej na uszku, na co Maja zareagowała nerwowym gmeraniem okolicy napastnika. Próbowałam strącić sukę ale wbiła żądło w małżowinę i było po zabawie. Natychmiast daliśmy Majkowi Ibuprofenu, wapna w soku a Rodzicielka poleciała po jedyne smarowidło, które usuwa błyskawicznie skutki ukąszeń, nawet gdyby była to czarna wdowa. Rzecz nazywa się KIK i prawie 30 lat temu mój ojciec przywiózł buteleczkę płynu na bazie spirytusu z Iraku, gdzie pracował rok na kontrakcie. Od tego czasu KIK uratował mi życie mnóstwo razy, bo na ukąszenia komarów na przykład Kokainka puchnie jak balon aż ugryzienie robi się białe pod napiętą skórą. Takie uczulenie chyba.

Ucho Majkowe spuchnęło okropnie, Majka wyła jak syrena, pół buzi zrobiło się czerwone a ucho odstawało jak pół brytyjskiego żaglowca. Na szczęście wszystko razem zareagowało błyskawicznie i po 15 minutach Dzidzia usnęła a rano po ukąszeniu nie było śladu.

To wszystko jednak sprowadziło nas do punktu, w którym wytoczyliśmy latającemu fatałajstwu wojnę totalną. Obowiązuje zakaz otwierania okien i drzwi frontowych, drzwi od ogrodu wolno tylko kiedy trzeba. W spiżarni przez którą wchodzi się z ogrodu stoi potężna lampa ultrafioletowa pod wysokim napięciem, która smaży na chrupka wszystkie skuszone owady (psscyk! Pssscyk! trzask!), w kuchni i salonie działają dwa elektrofumigatory, w oknie wisi lep na muchy a na noc psikamy w kuchni Raidem. Mucha nie siada.

***

Nasza Maja ma nowe zainteresowanie. Figurki. Zaczęło się od zestawu rodzinki, który widać na zdjęciu z tortem urodzinowym. Na carboodzie w ostatnią niedzielę dokupiliśmy za bezcen kolejne postacie, plus zwierzątka i domki i w chwili obecnej całość przypomina pół miasteczka. Jest Safari ze zwierzątkami, sklep z okienkami, stragan z kasą, drzewka, koziołki przed sklepowe, rodzina ogrodników, trzy autka do wożenia towaru, Pan z Mięsnego, Pani z Poczty, dodatkowy tygrys, papuga i … smok. Smok jest zielony i śliczny i Maja oglądając bajkę trzyma w łapce albo Smoka albo Dziesinkę, międląc i głaskając figurki.

Resztę czasu spędza na wyciąganiu i wkładaniu figurek do autek i pchając je przez okienka do sklepu. Upiera się, że płotek wokół safari ma być w kawałkach, gada do zwierzątek, podnosi je wysoko i śmieje się swoim nowym nabytkiem: siódmym żąbem i „haha!”.

Wieczorem pakuję wszystkie figurki do torby i niosę na górę, gdzie ustawiamy brygadę na kominku. Kiedy Tata leje wodę a Mama układa łóżeczko, Maja stoi z gołą pupą na fotelu i podziwia swoją kolekcję powolutku biorąc w łapkę figurki i odstawiając grzecznie z powrotem.

Taka scenka Majkowa. 😀

Ortopedii odrobiną i minutki Majkowe.

Zwykły wpis

Zdjęli mi dziś szwy. Trochę przedwcześnie bo miałam mieć wizytę u pielęgniarki w piątek. Poszłam dziś na kontrolę do Dr. S. Husseina (bardzo zachęcające nazwisko) i doktor stwierdził, że rana się zrosła i można bez obaw zdjąć sznurki. Bez obawy to chyba dla niego bo ja usiadłam na kozetce jak ta trusia i chowałam się za zasłonką mając nadzieję, że o mnie zapomną a szwy się same wykruszą, za 17 lat. Nie zapomnieli. Przyszła pękata miła pielęgniarka, cztery szwy poszły gładko, piąty mniej ale zachęcające 80% zabiegu jakoś ulżyły w ostatnich chwilach ciągnięcia. Znowu zabrali mi mój bandaż (pójdę przez  nich z torbami) i w drodze ze szpitala musiałam iśc kupić nowy. Tłumaczenia, że mam w domu rocznego karypla, który zasadniczo jest mało obliczalny i np. potrafi mi nadrepnąć na wewnętrzną część dłoni kolankiem nic im nie daje do myślenia. Zawinęłam więc mierniutki plasterek na ranie w zgrabną laleczkę i gicio.

Dr. Hussein zachęcony wyglądem pola bitwy pożądliwie spozierał na moja prawą rękę ale wyjaśniłam, że mój pracodawca niekoniecznie podziela mój najnowszy entuzjazm do poddawania się operacjom chirurgicznym. Niczym kolejny wyjazd na Bali, odkładam zabieg na prawą rękę na przyszły rok.

Podzieliłam się moja obawą o kciuka bo od czasu kiedy ustąpiło znieczulenie i z większą odwaga zaczęłam używać ręki do drapania się po kostkach odkryłam, że kciuk nie jest tak silny jak był wcześniej, nie jest łatwo odgiąć go najdalej od dłoni, do kąta prostego z palcem wskazującym. Odpowiedź była prosta- do troczka zginacza przyczepiony jest mięsień kciuka, troczek został przecięty, więk jak na razie mięsień jest dość luźny i musi minąć trochę czasu aż nowy troczek się odbuduje i powróci właściwe napięcie kciuka. A to może potrwać od 6 d 10 tygodni. Mam go używac odważnie i swobodnie i czekać aż się poprawi. Na razie próbuję chwytać co się da wszystkimi palcami co nie jest łatwe bo dokładnie tam gdzie dłoń składa się przy zbliżaniu kciuka do małego palca boli najbardziej. 😦

Byłam bardzo odważna i zaliczyłam zabieg i ściąganie szwów do kolekcji moich wielkich kroków w kierunku pokonania fobii szpitalnej. Może jak przyjdzie czas na drugiego oseska, nie będę już tak strasznie się bać? Choć oczywiście w kwestii metody narodzin pozostanę nieugięta. 🙂

***

Maja mówi „aphne”. Mówi wystawiając języczek z buzi w momencie „PH” i paluszkiem wskazuje na Bostona.
-Aphne! Aphne!- i patrzy na nas z lekką desperacją bo ona mówi tak a my powtarzamy jakiś „Boston”. Przecież to słychać, że „aphne”, nie?

Maja mówi „dzieśssinka” na laleczkę z zestawu LittlePeople. GODZINAMI siedzi otoczona zwierzątkami i ludzikami z zestawu, wybiera i podnosi zwierzątko na nóżki do góry a Kokainka czy Suseł recytują:
-Misio. Dziewczynka. Zebra. Misio. Foka.
Odpowiedź jest oczywista:
-Tłom bo bła pa dun ta!- na  wszystkie możliwe kombinacje.
Ale w tym gąszczu soczystych i losowych sylab można wyraźnie wyczuć, że Maja słyszy ile sylab ma słowo i naśladuje wzorzec:
-Tio tio?
-Ka-czu-cha.
-Bła-pu-pa.
-Ka-czu-cha.
-Cha-chu-cha!!

Maja biega. Łapie się rączkami za obszar nad wyrost nazywany „cycuchami”i leci! Od drzwi do drzwi i z powrotem.

Maja ma jazdę gastryczną na spaghetti, więc jeśli jedzenie nie klei się do nitek- nie ma jedzenia. Nauczyła się od Dzieciaka wciągać makarona i siorbie. Jedyne jedzenie którym daje się karmić jest jajeczko na miękko z łyżeczki, całą resztę je sama i broń się jeśli spróbujesz zasugerować jej jakieś karmienie. Regularnie dokarmia Bostona leżącego pod krzesełkiem wszystkim tym co nie przypomina makaronu.

Maja ma już pięć ząbków (dwie dolne jedynki, dwie górne dwójki i prawą górną jedynkę) i jednocześnie wyżyna się czwarta jedynka i dolna dwójka. Puściła wczoraj juchę z dziąsełka i już myśleliśmy, że się w coś uderzyła, kiedy po dokładnej obdukcji znaleźliśmy kolejnego kandydata do wyjrzenia na światło. Maja lubi myć ząbki. Po kąpaniu nakładam na palec taki gumowy kondonek z włoskami, nakładam kulkę pasty i jazda. Maja otwiera pyszczek ochoczo o daje się czochrać po kłach aż piszczy.

Maja odkrywa, że Mama i Tata to ludzie z krwi i kości. Depiluje Tacie pępek a Mamie prowadzi dokładną kontrolę uzębienia. Sprawdza jak głęboko wchodzi w ucho wskazujący paluszek i jak miękki jest brzuch kiedy skacze się na niego bez uprzedzenia.

Ten świat jest zaczarowany!