Kochani moi! Pojechałam na wakacje a w międzyczasie dostałam tyle komentarzy, że nie wiem za co się zabrać!
Tym razem wyjazd do domu był podwójnie radosny. Wizyta u Mamy i Psa to jedno, zejście Teściowej z oczu to całkiem co innego. Wieczór przed wyjazdem nasiedziałam się w kuchni, nasłuchałam się więcej jadu i podłości niż razem przez ostatnie dwa tygodnie. Jacy to my jesteśmy nieszczęśliwi, jacy ucieśnioni w tej podłej Anglii, jacy nieprzystosowani, biedni i nieporadni. A bieda aż piszczy! Kurwa jej mać!
W szczytowym momencie monologu Teściowa stwierdziła:
-Bosze, Bosze, najlepeij by było gdybym zabrała Syneczka do domu, tam gdzie ja i Ojciec, żadnych tam dziewczyn (JA!), żadnych fanaberii, wyjazdów. Bo on tu zginie, taki niedospany on.
-Ale tu ma możliwości, jakich nie ma w małym dolnośląskim miasteczku. Jest praca, są pieniądze, jest święty spokój od ZUSów, Urzędów Skarbowych, biurokratów. Nie musi brać pożyczek, kredytów ani zastanawiać się czy ma na paczkę ryżu!
-Nie musiałby się zastanawiać czy go stać na życie w wielkim mieście gdyby nie miał fantazji mieszkać z jakąś dziewczyną! (MNĄ!!)
Mówi o mnie, do mnie, w trzeciej osobie!!
Tym razem doprowadziła mnie prawie do płaczu, szmata podła. Poszłam do siebie pakować walizkę i kiedy Suseł spytał czemu jestem zła, wybuchłam. Że przepraszam go z góry za to co powiem ale moja Mama przy jego, to małe Miki. Jest wredną, podłą szantrapą i mam nadzieję, że jak wrócęjuż jej tu nie będzie i nie będę się musiała z nią kontaktować przez następne 9 lat.
W samochodzie, w drodze na lotnisko dowiedziałyśmy się od naszego kolegi Elektryka, że człowiek wytwarza prund elektryczny dzięki temu, że ma żołądek i kwasy żrące, które działają jak bateria. Nie spytałam czy w wypadku obwymiotowania kogoś może dość do porażenia prundem. Po co drążyć temat?
W samolocie Ryanair’a jak zwykle obejrzałyśmy performance na temat zakładania kapotek ratunkowych i dawania drapaka przez wyjścia ewakuacyjne. Niedługo z Trufflem same będziemy mogły odbębniać tę część przy odprawie. Paniusia koło okna całą podróż marnowała widoki drzemiąc z rozwartą paszczą, oparta o wizjerek. Nawet nie było jak sięgnąć i cyknąć zdjęcia bo wszędzie elektryzowały jej włosy. Do kanapki, na książkę, łobłed. Oganiałam się od nich przez dwie godziny. Może miała refluks i prund jej przebijał z żołądka?
Wylądowałyśmy w Krakowie. Celnik w okienku powitał mnie tradycyjnym, polskim spojrzenien z byka, zerknął w paszport, majtnął go przez szparkę i jakoś nijak nie odpowiedział na mój przygłupi, prowokacyjny uśmiech wioskowego debila. Myślałam, że tylko wrocławscy celnicy mają problemy z mimiką twarzy ale wygląda na to, że uczą ich tego na szkoleniach. „Zastosowania spojrzenia służbowego w procesie dezorientacji podróżnych wracających do kraju ojczystego.”.
Internet twierdził, że tuż obok Lotniska znajduje się stacja PKP z której można wskoczyć do pociągu jadącego do Zakopanego. Kolejny punkt dezorientacji podróżnych. Jeden znak wskazuje PKP 5 minut w prawo, drugi PKP 200m w lewo. Poszłyśmy na piechotkę, nasłuchując gwizdów i ciuch-ciów. Stacja okazała się wysepką w środku zarośniętego trawskiem pustkowia a pociąg rozklekotanym, starym blaszanym tworem, w którym poziom hałasu przekraczał wszelkie normy europejskie. Konduktorka przejęzyczyła się twierdząc, że bilet kosztuje 3zł, na bilecie napisała 6zł a od pary Anglików nie wzięła opłaty wcale.
Ale pociąg do Zakopanego ostatecznie wyrwał nas z europejskiego snu. W toaletach brak papieru, wody, mydła, zasuwki, pociąg pokonuje 140 km w 4 godziny, co chwila rozsuwają się drzwi między wagonami, okna opadają siłą grawitacji, półki są zbyt wąskie, żeby wetknąc tam bagaże a konduktorzy zmieniają się równie często co współpasażerowie za każdym razem sprawdzając bilety z dokładnością co do najmniejszej literki. Stoi taki zamundurowany nad tobą, lampi się w bilet w nieskończoność z grobową miną a ty tylko czekasz na pytanie w stylu: „A co tu Pani ma? Przecież to zły bilet!”
Pociąg jechał 5 km w przód, 12 w tył, w końcu straciłyśmy rachubę i orientację w terenie. W międzyczasie zaczął padać deszcz i kiedy w końcu wysiadłyśmy z pociągu, już przy drzwiach napadła nas grupka goroli z tekturowymi karteluchami z napisem POKOJE. Dwa lata temu molestowali turystów przy wyjściu z dworca, teraz wilcze stado podchodzi już pod wagony. Niedługo będą łowić ofiary w Krakowie!
Panocek spytał mnie:
-Sukajo panienki kwaterki?
-A szukamy. A po ile?
Gorol zerknął na walizki z doklejonymi nalepkami lotniczymi, ocenił i sypnął:
-A po 25.
-25? Patrz Truffel, po 25 zł!
-Złotych? Pani, jakich złotych? Euro! 25 Euro! Z telewyzorem!
Jakoś się nie skusiłyśmy. Jakieś małżeństwo czekało na gospodynię u której zwykle pomieszkują w Zakopanem i okazało się, że jest u niej miejsce na dwie dziewuszki po 22 za dobę. Złote. Gorol krążył wokół nas jak sęp i machał karteluchą przed nosem dopóki mu nie powiedziałam, że przyjechałyśmy chodzić po górach a nie gotować obiady w mikrofalówce i oglądać „M jak Miłość”. Chyba się obraził.
Przyjechała Gorolka, zapakowała bagaże, dowiozła na miejsce i oworzyła przed nami swoje podwoje: wymalowany na ciemno pomarańczowy kolor pokój ze stołem, szafą, szafką, dwoma pufami, szafką z telewizorem i dwoma łóżkami ściśniętymi na 9 metrach kwadratowych. Połowa pokoju wygryziona została skośną ścianą poddasza. Przestrzeni! Przestrzeni! Poprzestawiałyśmy meble tworząc z pokoju nieustawnego i zagraconego pokój jeszcze bardziej nieustawny i zagracony. Żeby wyjść na korytarz trzeba było skakać z łóżka na łóżko, mijać walizki i przestępować przez kable, których nawiozłyśmy całe zwoje.
Obok zamieszkało Małżeństwo z dzieciarem, który przez cały tydzień płakało. Dziwny dzieciak, ani razu się nie zaśmiał. Co chwila tylko burczał, kwękał i piszczał i wył.
I w kimę.
/I nic nie leciało w tle, bo wokół pełno samochodów, klaksonów, ludzisk aż uszy bolą./