Monthly Archives: Grudzień 2009

Święta, święta, la la la

Zwykły wpis

I już po.

TESCO jak od czterech lat, zepsuło całą zabawę. Bo jaki urok w oczekiwaniu na Święta skoro człowiek mozolnie odlicza dzień za dniem, jeszcze trzy, jeszcze dwa… już. 24 grudzień. A zaraz potem zasypia nad uszkiem  w barszczu.

Święta w supermarkecie były podobnym koszmarem jak poprzednie i poprzednie z tą tylko różnicą, że Duży Szef jak obiecał tak zrealizował i w tym roku żadne pyrki nie marzły na podwórku, żadnej brukselki nie pokrywał śnieg a pracownicy nie musieli z latarkami szukać pietruszek na tyłach sklepu, w marznącej mżawce. Wszystko się w sklepie zmieściło, pomimo śnieżyc tu i tam, spóźnienia dostawców nie były przytłaczające (np. 32 godziny w szoferce w oczekiwaniu aż poprzednie ciężarówki zrzucą czekoladki i pikle na magazyn).  W magazynie też można było się obrócić. A nawet zrobić krok tu i tam. Duży Szef jest więc teraz Wielkim Szefem.

A moje zadanie, żebym mogła je wykonywać trzeba było podeprzeć bujdą motywacyjną, więc dwa tygodnie temu usłyszałam, że jestem Jedyna Zdolna i wlepili mi alejkę promocyjną ze spirytusami i winami. Sama i jakieś tysiąc butelek. Jedyna zdolna nie byłam, bo nie sztuka szuflować w póły Smirnoffa ale przy okazji nikt mną nie majtał po działach, managerowie nie zaglądali a współpracownicy mieli za daleko na odwiedziny. Nad głową trzy głośniki ryczące muzyką a ja rwałam kartony i ładowałam w póły na bieżąco, bo Anglicy kupowali butle jakby świat się kończył. A co mi się potłukło to moje. 😀 Z daleka zionęło starym denaturszczykiem.

Co do muzyki… gdzieś w tygodniu przedświątecznym skargi klientów doprowadziły do tego, że zbanowano piosenki świąteczne i nie wolno było puszczać ani  „White Christmas” a ni Georga Michaela. Jak można było zabronic kolęd, chórów i Nat King Cole’a wie tylko ten kto na co dzień mieszka w kraju „zróżnicowanym kulturowo”. W zamian za to natomiast, żeby nie obrazić uczuć tych dla których Boże Narodzenie znaczy tyle co wkład do długopisu, zaczęliśmy puszczać w eter hity z satelity. Najlepiej nastrajającym do świętowania przy indyku okazał się kawałek ze słowami:

When I’m walkin’ down the street, they say „hey sexy!”,

When I’m dancin’ in the club, they say „hey sexy!”,

When I’m drivin’ in my car, or I’m standin’ at the bar,

It don’t matter where I are, they say „hey sexy!„.

A co gdybym ogłosiła, że nie-świąteczne piosenki o dupie Maryni i jej otworkach obrażają MOJE odczucia? Jakbym się chciała przyczepić i zatruć życie managerom powiedziałabym, że nie życzę sobie słowa na „s” w okolicy świąt i jedyne co może zadowolić moje gusta muzyczne na ten okres to Mieczysław Fog. Ale to gdybym chciała się przyczepić. 🙂

W ten sposób leciało osiem piosnek na krzyż, przez dni dziesięć.

Ja ładowała, oni wygarniali aż przyszedł 24 grudzień czyli gotowanie Wigilii do północy 23 i od 8:00 rano na drugi dzień.

Wyszło piknie. Majucha ubrana w sukienkę w gwiazdki i kokardkę jak panienusia z czasów wiktoriańskich jednak nijak nie chciała wyglądać na panienkę z dobrego domku i już długo przed Wigilią biegała po domu z prezentami Bostona wygrzebanymi już z jego torby od Mikołaja. Nowa miska, gumowy kurak, kości na zęby i szałowy szampon. Nie wyglądała tez jak dobrze ułożona panienusia, kiedy wsadziliśmy ją na jej nowy trzykołowy rowerek. Nauczyła się jeździć tyłu i na tym na razie stanęło. Pchamy ją w kółko po kuchni i zabawę ma przednią. Ale uczy się teraz sama decydować gdzie skręcić więc jest nadzieja, że wyrośnie na kierowcę. Nie jak mamusia.

Dostała też multum książeczek, klocki z obrazkami do układania, tablicę do pisania i znikania, lalę w bucikach bardzo fascynujących, pluszowego misia polarnego, bałwanka, kalejdoskop i Piotrusia. Za mała powiecie? Na tablicy gryzmoli i zmazuje, lali i misiom robi „Aaaa”, klocki przekłada i miętosi a książeczki przynosi i każe sobie opowiadać. Kalejdoskop czeka na swój moment a karty Piotrusia podaje i czeka aż nazwiemy zawód, który wykonuje ludzik z obrazka. I następna. I następna.

Choinki nie zrujnowała, chociaż od dołu jest już jakby…nudniejsza. Większe bombki leżą pod choinką, mniejsze przenieśliśmy wyżej, anielskie włosy jakby wyparowały a Maja odkryła uroki chińskiej tandety przynosząc nam żaróweczki wyjęte z lampek choinkowych. Ale choinka stoi.

Maja wzgardziła świątecznym jedzonkiem. Spróbowała zupy grzybowej Taty, sałatką umazała obrus a rybką rzucała do celu, gdzieś daleko na stole. Ale w tym roku nie wymiękła o 19:00. Rajdała zadowolona do północy a położona zamiast leżeć grzecznie z zamkniętymi oczkami wstawała jak sprężynka.

Pąąąąąk!
-Maju leż. O tak.
Pąąąąąk!
-Maju leż grzecznie i śpij. O, widzisz jak ładnie? Dobranocki.

..
.

PĄĄĄĄKK!

Ten Mikołaj robi dzieciom wodę w mózgu. 😀

***

Mai cisną się jakieś nowe zębiska bo wczoraj gryzła szczebelki w łóżeczku jak chomik.

***
Pierwszy dzień Świąt spędziłam bezczelnie w piżamie, puchatych skarpetach z Tekszaszu, w kołderce, przed telewizorem. Maja jadła minc-pajki, Tata pierogi z grzybami (aż pod korek) a Mama swoje czekolady. I oglądaliśmy Star Trek 9, 2012, i coś tam jeszcze. Star Trek śnił mi się w nocy, znowu ratowałam Galaktykę.

***
I tak były sobie Święta. Do pracy wrócilismy rzecz jasna w Boxing Day z Syndromem Po-świątecznym w pełnym rozkwicie. Absolutnie każdy był tego dnia wkurwiony jak jeż. Spóźniłam się 30 minut i wyszłam 30 minut przed czasem, wyrzuciłam tyle świeżych owoców do kontenera na śmieci, że chciało mi się płakać. Ze 150 kilo bananów tylko dlatego, że ktoś napisał, że mają ważność do 25 grudnia. Do tego mandarynki, śliwki, brzoskwinie, pomidory- kurewska rozpusta. Kazali to skanowałam i wyrzucałam ale serce mi się kroiło.

Dla pracowników ostało się dużo kurczaków i łososia po 5% ceny, więc mamy teraz zamrażalnik pełen (serio, pełen) łososia i indyczych medalionów. Resztę rozdrapała klientela. Podobno po to jest Boxing Day- żeby wyhaczyc przeceny na telewizorach i odkurzaczach i kupić przecenione świąteczne wiktuały.

***

Wesołych!

Dzisiaj w Betelejm

Zwykły wpis
Kochani Wy Moi!

Moje ludziki cynamonowe przechodzą holocaust,
barszcz, oby się nie zagotował,
zupa Susła jeszcze w lesie, co niezbyt mija się z prawdą bo są w niej same grzyby. Na razie.
Krokiety w częściach do zmontowania,
Maja wcina czekoladę i ogląda Wiewiórki,
Kokainka ani nie umyta,
ani nie uczesana,
ani nie ubrana.
Suseł kupuje korniszony
a razem z Rodzicielką odbierają z dworca Gościa z Tekszasu.

Wesołego i Alleluja i Wszystkiego co tam chcecie i Darz Bór!

życzy Kokainka i reszta bohaterów, z serca głębin nieprzejrzanych

PS. Mam głośny alarm przeciwpożarowy!!!!!!

Ten tego…

Zwykły wpis

Daleki od rozsądnego sposób zarządzania brudnopisami w onetowym blogu spowodował, że arykuł (zapowiadany) wrzucony dziś wieczór pojawił się ze wsteczną datą 18 grudnia. Pokazuję więc paluszkiem i dobranoc.

***

Jeszcze dwa dni….moje ręce przypominają szpony Freddiego Krugera. Kocham swoją pracę ale Święta odwołuję. W*****ć do domu, wszyscy spragnieni brukselek i badziewnych gadżetów skarpecianych- do domów, ale już!!!

Majowe retro

Zwykły wpis
Normalnie, wyrabiam się

Jestem coraz lepsza. 😛

W zeszłym tygodniu nadepnęłam jakiemuś dziecku na rączkę. Auuu… Trzeba było łazić na czworaka po podłodze?

Wczoraj wylałam na niewinne dziewczę 0.5 litra soku z czarnej  porzeczki…koszulka do śmieci, Tatuś był szczęśliwy, bo nic go wizyta z Córą w Restauracji nie kosztowała. I jeszcze lody dostała.

Boshe, co dalej…? 🙂

Odliczanie

Suseł jedzie do Anglii na 2 lata.

2 lata

24 miesiące

96 tygodni

672 dni

16128 godzin

967680 minut

58060800 sekund

Polska A, Polska B

Mama, 750 km stąd uwikłana w kolejną rodzinną tragedię. O ile można tu mówić jeszcze o Rodzinie.Raptem cztery osoby. Miała przywieźć tutaj Ciocię, żeby sobie żyła spokojnie, chodziła na działkę, miała coś od życia. Okazało się, że przywezie ją tu… żeby mogła tu umrzeć.

Dwa, może trzy miesiące. Rok po Babci.

Mama przeżywa wszystko na nowo. Są tak do siebie podobne, że oczom nie wierzy. Małe, kruche, drobne staruszki w szpitalnych łóżkach. Kiedyś piękne, silne, zaradne kobiety radzące sobie z mężem, dziećmi, biedą…W obliczu choroby i śmierci zdane na pielęgniarki i lekarzy, którzy nijak nie chcą widzieć w nich ludzi.

„Proszę Pani, tu jest Polska B, tu się ludzi nie leczy!” -odpowiedziała lekarka na pytanie, co dalej.

Lekarz domowy od lat wmawiał jej ciężko chore serce, wątrobę, trzustkę.Pakował tony leków na które wydawała całą emeryturę. Nie dojadała, ale brała. Od 5 lat nie zrobił jej żadnego badania lekarskiego, nawet morfologii. Nawet nie zauważył nic niepokojącego w tym, że jego wieloletnia pacjentka traci zdolność dobierania słów, potem nie kojarzy podstawowych faktów, traci zdolność mowy. A kiedy w końcu przyjechała Mama, łaskawie zlecił CT głowy.

-3×4 cm. Dwa może trzy miesiące. Kiedy ją Pani stąd zabierze?

Polska A czy B- dla mnie to żadna różnica. W Dolnośląskim Centrum Chorób Płuc nie było pielęgniarek, które MIAŁYBY OCHOTĘ zmienić pościel, nakarmić pacjenta czy podać morfinę.Jak można postawić talerzyk ze śniadaniem na stole, 1,5 metra poza zasięgiem rąk pacjenta, który leży podłączony do rurki tlenowej, nie rusza się bo jego ciało zostało zredukowane do miana bezwładnej lalki?

Przynosząc obiad zabierały nietknięte śniadanie.

Pacjentki z innych pokoi chodziły do tych, którzy nie mogli sami jeść i karmiły ich.

Mama przez miesiąc myła, zmieniała pościel, karmiła, nosiła baseny,przekręcała, prosiła o leki. Pielęgniarki obrażone łaskawie wstawały  i zawracały sobie głowę pomiędzy jednym ciachem z drugim.

Kazały płacić za noce spędzone w szpitalu, na łóżku bez koca.

Polska A i B, dla  mnie to wszystko razem, to kraj kategorii C. Ze wszystkimi tymi lekarzami i strajkującymi pielęgniarkami. Syf.

Zła jestem.

Promotorka cud

Nie ma to jak umówić się z Promotorką. Wydać 0,27 groszy, żeby ustalić termin spotkania, wstać o nieprzyzwoicie wczesnej godzinie (11:00), tarabanić się tramwajem….i pocałować klamkę.

Kocham tą kobietę 🙂 Miłością szczerą Studenta do Profesora. Ona ma szczęście, że mamy Juwenalia, szkoda by psuć nastrój święta morderstwem w biały dzień.

Ja mam czas… może dwa tygodnie… co tam!

Pójdę do Żabki, kupię Zmieniacz Czasu taki jak miała Hermiona w Więźniu Azkabanu zdążę: 

                                                                          NAPISAĆ>SPRAWDZIĆ> ZMIENIĆ> WYDRUKOWAĆ> ZRECENZOWAĆ> PRZYGOTOWAĆ SIĘ > OBRONIĆ PRACĘ MAGISTERSKĄ DO KOŃCA CZERWCA!!

Psia jej mać.

A potem płacz

W nocnym autobusie urocza scenka rodzinna: napruta ja stodoła kobieta z otwartą, wypitą do połowy butelką Sobieskiego, woła na cały autobus: chodź dziecko! siadaj tu koło mnie! Z tłumu wynurzą się/ wytacza się wyraźnie nieletnie dziewczę z piwem w łapie. Biały, tleniony łeb, pryszczate oblicze, błędny wzrok.”Siadaj córuś, co będziesz stać! Siadaj z matką!” I tak obie mamusia z córeczką, plus równie przytomna i pełnoletnia koleżanka, usiadły sobie i zaczęły snuć gdybania co by było, gdyby do autobusu wsiadł kanar.Właściwie nie ma co cytować. K.., ch…, j…. i trochę treści sugerującej, że mamusia nie pokazałaby mu dowodu, bo niby co, k…ch…. j….

Miałam ochotę wykonać jeden telefon. Skończyłyby się nocne wojaże z butelką wódki pod pachą. Mamusia strzeliłaby sobie kubek mocnej kawy na Izbie a rano zaczęłaby łzawą batalię o dziecko. Że kocha, że dba, że ono takie popsute…I do telewizji by trafiła. Tyłem albo z czarnym paskiem na oczach. Gwiazda.

Suka.

Brrrr……

Na nocny nie zdążyłam. Godzinę stałam na przystanku i gadałam z W. o życiu i takich tam. Mądre to dziecko :))

Kiedy wysiadłam na swoim przystanku, noc wydała mi się bardziej czarna niż zwykle, a ulica, którą miałam do przejścia, bardziej mroczna niż dotychczas. Za mną, jakieś 20 metrów, szedł jakiś gonzo. Oczywiście wkręciłam się, że idzie, żeby mnie napaść. Ja przyśpieszyłam, on przyśpieszył. Ja przeszłam na drugą stronę, on przeszedł. Brrrr.

Wtedy,w kieszeni znalazłam Wielką Agrafkę! Otworzyłam ją sobie, powyginałam i
  uznałam, że w razie napadu dziabnę napastnika igłą  po pysku. Ciach!ciach! I tak szłam sobie, wymachując Największym Narzędziem Obrony w Historii Nocnych Napadów Na Wracające z Pracy Dziewice. :)))))

A gonzo skręcił do Akademika Politechniki. Straszni są ci studenci, mróz po kościach… 🙂

Ale Agrafy nie schowałam. Kto wie ile jeszcze żaków kręci się nocą po ulicach w niecnych celach? Jak Babunie Piekła….

Wspominki 😉

Koniec wakacji. Mama wraca do domu. Śmieci wyrzucone, rybki nakarmione.

Mam nadzieję, że udowodniłyśmy sobie, że umiemy mieszkać i radzić sobie osobno. To na przyszłość- kiedy już S. pojedzie do Anglii, chciałabym się wyprowadzić. Ja już o tym wiem. Mama jeszcze nie.

Dziś „ZK sprzątająca”. Czyli całonocne sprzątanie Restauracji. Mycie,szorowanie, ściąganie, zakładanie. 23:00-8:00 Jak się zacznie świecić czystością i pachnieć gastronomią a nie oborą, przejdziemy do fazy”żarcie i piwko jakieś”. Chyba, że odwrócimy kolejność czynności ale wtedy ciężko będzie sprzątać… 🙂 

(Rob D- „Clubbed to Death”)

Naszprycowałam się tabletkami antyalergicznymi i sen mnie morzy. To przypomina mi ćwiczenia terenowe na 3 roku:

 Wiosna-lato w rozkwicie, wszystko wokół fruwało i pyliło więc zapodałam sobie Alertec. Szczęśliwa i zadowolona z nosem naturalnej wielkości i szeroko otwartymi oczami, gotowa do ćwiczeń. W środku lasu, usiedliśmy na polanie jakiejś  i prowadzący zaczął snuć cosik o czymś czego nie pamiętam. Słonko przyświeciło, tabletka zaczęła działać więc się obsunęłam na plecki, oparłam główkę o kamień jakiś ….i odpłynęłam w niebyt. No i ok, gdyby nie to, że usnęłam dokładnie u stóp prowadzącego, który siedząc na jeszcze większym kamieniu prezentował zasady działania kompasu geologicznego. O upadzie, biegu skał, o kątach i przyłożeniach…    Z opowiadań wiem, że spojrzał nagle zdziwiony na dziecko śpiące na głazie, chrząknął i powiedział: „Słyszałem, że podczas snu ludzki mózg potrafi się uczyć. Wykorzystajmy koleżankę jako myszkę doświadczalną!”

Po godzinie, kiedy już skończył, rzucił we mnie futerałem od tego kompasu żeby mnie obudzić. Przekonana, że odpadłam tylko na minutkę zdziwiłam się gdy wszyscy zaczęli się zbierać. Chichy-śmichy ale nikt nie komentował.

Przy skale, kiedy się studenciaki pozbierali, ustawili i pomilkli, prowadzący wręczył mi kompas i powiedział: „Proszę śpioszku” z rozbrajającym uśmiechem.Otworzyłam, popatrzyłam no i zdziwiłam się bo kompas jakiś taki dziwny był. A żeby nie pokazać, że kompletnie nie kumam o co chodzi a, że mądra jestem i wiem do czego służy kompas, spytałam rozbrajająco: „Noto co, gdzieś idziemy?”

Ryk śmiechu wypłoszył sarny z lasu.

Kolega mnie usprawiedliwił mówiąc, że cierpię na narkolepsję. Np że zasypiam na przejściu dla pieszych i takie tam.

Kolejny ryk wypłoszył z ostępów ostatniego niedźwiedzia.

ORBITER Space Flight Simulator 2005

Moje Największe Marzenie spełniło się szybciej niż myślałam.

Zaledwie miesiąc temu napisałam o tym, że chciałabym zostać astronautką…. a tu na moim komputerze szaleje ORBITER Space Flight Simulator 2005!

Program został stworzony na bazie programów szkoleniowych dla astronautów, uczy procedur startów, orbitowania, dokowania, powrotów do atmosfery,lądowań. Wszystkim: X11, Atlantisem, futurystycznymi transportowcami kolonizacyjnymi… Można robić wszystko: wynosić HST na orbitę, dokować do Mira, ISS’a, lądować na Marsie, latać po Układzie Słonecznym, wszystko!

Potrzebna jest wiedza z aerodynamiki, fizyki,mechaniki nieba… Cheklisty, guziczki, ciągi odrzutowe, moduły, hiperbole, balistyczne….. PYYYYCHA!

Mam swoje marzenie w komputerze!

Po tygodniu szkolenia PRAWIE potrafię wejść czysto na orbitę, troszkę mniej pewnie potrafię ustabilizować się na orbicie, żeby nie skończyć jako spadająca gwiazda ale NA PEWNO nie potrafię lądować. Nawet atmosferycznie, bo o powrocie z orbity nie ma mowy!

JAKIE TO TRUDNE!

Monitor oklejony ściągami, wykresami, procedurkami, procedurami…. Jestem w swoim żywiole!

A najlepsze przede mną! Dalej zaczynają się wzory, podstawiania cyferek w czasie lotu, zmienne G, waga statku, awarie…..

poezja! polecam maniakom lotów kosmicznych!

Dog in the Fog

Oj Burzochronku! Co tu się działo! Akurat w pracy byłam. Plan nagraniowy reklamy Dog in the Fog!

O18:00 stwierdziłam, że będzie burza bo w powietrzu można było wyczuć napięcie. Trzy minuty później minął mnie mój Kierownik pędzący na front Restauracji, zbierający co większych chłopaków bo „patio odlatuje”!

Dzień Sądu Ostatecznego, biały szkwał, obłęd! Nigdy nie widziałam czegoś takiego. Zaledwie 3-4 minuty! Niebo było tak czarne, że chmury ciągnące prawie po dachach sprawiały wrażenie, że coś się pali i leci dym.Ludzie uciekali w prawdziwej panice po bramach i lokalach. A z każdą chwilą było coraz gorzej! Jako geograf wiem, że im szybciej spadnie deszcz tym lepiej, a tu deszcz nie spadł prawie 40 minut! Z takiego huraganu mogło sie wykluć tornado! Szczególnie, kiedy nagle wiatr zmienił kierunek serio się wystraszyłam!

Patio powoli zaczęło przesuwać się po chodniku, mimo tego, że trzymało go sześciu chłopa. A dwóch z nich o wadze powyżej 100 kg! Materiał dachu furkotał w kawałkach, donice powiewały na łańcuchach jakby były z papieru a każda z nich ważyła z 10 kg!

Na koniec policzyłam, że cała konstrukcja waży jakieś 500 kg. A jeździła jak po lodzie. Nietrzymana, zwyczajnie odleciałaby w kosmos.

Widziałam dwudziestu facetów, którzy próbowali zwinąć dach Carlsberga 20×20 metrów i nie dawali rady. Jak żagiel, wydął się i zaczął miotać nimi po okolicy. W pewnym momencie wystraszyłam się, że odlecą jak na paralotni!

Kiedy zaczęło padać, burza pobiła kolejny rekord. W ciągu chwili cały dach napełnił się wodą. Kiedy nasi żeglarze 🙂 po 40 minutach walki z wiatrem zaczęli zwijać dach, cała ta woda wylądowała na nich. Do majtek. 🙂

Żagiel był, był wiatr, deszcz, sześciu odważnych, silnych mężczyzn (porozumiewawcze mrugnięcie Ciaew 🙂 walka z żywiołem, szanty, hej-ho i butelka rumu!

I wtedy zaczął ciec budynek. Woda na kuchni leciała z sufitu jak z gąbki.

Straty:potłuczona donica (30 kg), podarty materiał dachu, pozrywane śruby,powyginana konstrukcja, zmaltretowane rośliny, zalany sufit na kuchni i kropla ohydnie żółtej wody w szklance Pepsi, (sory L.!) Pusta sala,zerowa sprzedaż. Mokre koszule, spodnie, fartuchy, majtki (luz w spodniach bo gacie wietrzyły się w szatni)

Zyski: luzik na sali, szybka ZK a ja poszłam do domu 2.5 godziny wcześniej na dodatek pojechałam taksówką na koszt firmy.

A we Wrocławiu? Rondo zasypane połamanymi drzewami, jakiś przygnieciony samochód, pozrywane trakcje tramwajowe, śnieżąca telewizja z Sobótki,moja sieć radiowa padła. Podobno zginął jakiś dzieciak :(( ale to jeszcze nie potwierdzona informacja.

Taaaak…. klimat się zmienia a jeśli wierzyć meteorologom to dopiero początek.Zainteresowanych odsyłam do filmu „Pojutrze”, żadnej fikcji, jak najbardziej realny scenariusz tego, co może się zdarzyć z naszą Ziemią ukochaną już niedługo.

Dziecka walcowanie na zimno czyli o angielskim społeczeństwie.

Zwykły wpis

Artykuł napisałam dla Dziennikarstwa Obywatelskiego Onetu ale jestem bardzo ciekawa Waszych opinii, więc wklejam.

 Bardzo długo obserwowałam, kręciłam głową, dziwiłam się i uznawałam,że to po prostu taki sposób wychowywania. Na zimno. Jak walcowanie blachy na zimno.

Angielskie dzieci.

Aha? Już słyszę jak podrywają się Polki mieszkające w UK i na co dzień obserwujące półnagie, rozchełstane dzieci wyjące na ulicach i rzucające się na podłogi w supermarketach. Jak mówią:
-To straszne, one są ciągle niepoubierane!
-I płaczą!
-I krzyczą!
-I są usmarkane!!

Iwszystko to prawda. Moim czytelnikom z Polski jednak spróbuję przybliżyć nieco ten, dla wielu skandaliczny sposób traktowania dzieci,choć wiem, że póki się tego nie widzi- serce się nie kroi a w opisy trudno uwierzyć. Będę uogólniać ale i dzielić na grupy oraz podpierać się subiektywną własną opinią, ostrzegam.

No, to zaczniemy od okresu płodowego, czyli tam gdzie takie czy siakie traktowanie dzieci zaczyna się na serio. Rodzina i znajomi gratulują, tulą wypytują o płeć i samopoczucie, piszczą, skaczą, oglądają zdjęcia z USG, którego obowiązkowo trzeba mieć w komórce na wypadek gdyby kasjerka z Morissons’a chciała zobaczyć siusiaka na własne oczy. Z prezentami czekają do ostatniej chwili, niby jak w Polsce ale zasadniczo o ciąży serio zaczynają myśleć dopiero po 24 tygodniu, kiedy to mija czas w którym medycyna traktuje płód jako ochłap mięsa. Bo taka jest prawda. Inie tylko medycyna ale również młode matki są przekonywane do tego, że dziecko zaczyna być Dzieckiem kiedy minie magiczny moment, określony przez tego czy innego lekarza. Do tego momentu, cokolwiek zdarzy się z płodem jest zasadniczo kwestią przypadku- ciąży się nie podtrzymuje uznając, że natura wie lepiej. Wszystko to brzmi pięknie, naturalnie i poprawnie ale trudno wytłumaczyć kobiecie w 20 tygodniu, że jej dziecko powinna była przynieść ze sobą do szpitala, skoro już poroniła w domu po podaniu tabletki na wywołanie porodu. Jak? W czym? Jak się do tego zabrać? Ochłap czy stracone dziecko???

Ale lecimy dalej. Kiedy więc mija magiczny moment kiedy medycyna przyjmuje płód pod swoje skrzydła, przed Dzieckiem otwierają się dwie drogi. A w tym wypadku, w Anglii nie ma półśrodków. Dziecko jest albo ADOROWANE i UWIELBIANE od pierwszego USG albo traktowane jako ciężar konieczny, o którym najlepiej zapomnieć póki nie trzeba będzie rozłożyć nóg. Brytyjki z wyższych klas zaczynają biegać na baseny i jogę dla ciężarnych,Brytyjki ze Wzgórza (taka nasza lokalna nazwa na proletariat niepracujący) idą na pierwszą pintę za zdrowie dziecka. Szacuje się, że83,1% Brytyjek z obu klas społecznych przynajmniej raz w czasie ciąży skuły się jak robaczki świętojańskie. Konsekwencje picia alkoholu w ciąży widzimy w UK w twarzach tzw. fas babies (FAS Foetal Alcohol Syndrome).
Te,które biegają na baseny i zażywają kąpieli tlenowych przerzucają się na specjalne witaminy, jedzą tylko produkty Organic, wyczytują z opakowań produktów spożywczych receptę na zdrowe dziecko i drżą na samą myśl otym, że mogłyby nie dopilnować swojej diety i poskąpić czegoś Dziecku.

Jedne nieustanie gładzą przykryte koszulkami pulchne, rumiane brzuszki, drugie, z brzuchami dyndającymi nad paskiem rozciągniętych dresów mają zacięte twarze i podkrążone oczy.

I te i tamte lądują w końcu na jednym Oddziale. Rumiane brzuszki dbają więc o to, żeby mieć ciepłe skarpetki na czas porodu i muzykę relaksacyjną w  pokoju, biorą izotoniczne batoniki dla męża i czekoladki dla położnej. Inne przychodzą na Odział doprowadzone tam przez matki (to nieletnie) lub tatuowanych partnerów, którzy często już nie są ojcami spodziewanych dzieci, choć oczywiście są rodzicami w ogóle. Od szesnastego roku życia, w szczególe.

Po wszystkim- zachwyt powszechny. Przychodzą goście tłumnie, znoszą balony, prezenty, kwiaty, piszczą i skaczą jak na początku całej przygody. Jedne, wytrzymałe baby z tyłkami z betonu wracają do domu jeszcze tego samego dnia, inne pławią się w gratulacjach odbieranych przez komórki przed dni góra dwa.

I tu zaczyna się „walcowanie na zimno”. Przy wypisie, rodzice pakują dziecko w jakieś śpiochy, troskliwe matki rzucają kocyk, reszta nic nie rzuca na noworodka i wychodzą ze szpitala…z dwudniowymi dziećmi na ręku czy w nosidełku- z gołymi główkami, rączkami, często bez skarpetek. Na drugi dzień- już są w supermarkecie. Rozpoznaję te maleństwa po czerwonych buźkach, cienkiej skórze i zapuchniętych powiekach. I znowu dzielą się na dwie grupy- jedne w nosidełkach zasadzonych na wózkach sklepowych oraz powalająca większość- „na surowo” położona gołą główką w plastikowym siedzidełku, bez przykrycia,bardzo często w samych śpiochach lub spodenkach spod których wystają cienkie nóżyny w skarpetkach dwóch lub jednej, jeśli zgubiły drugą. Nie mogę patrzeć na noworodki tak małe, że paluszki stóp mają niczym zielone groszki- na golasa, w sklepie w którym sama noszę trzy koszulki i polar. A ja nie muszę wychodzić na dwór, żeby wsadzili mnie do samochodu, one tak.

Standardowe ubranie noworodka do miesiąca to śpiochy. I już. Co lepsi rodzice ubierają maluchy w spodenki i koszulki, bez body, więc dzieci wsadzane w nosidełka obsuwają się w ubrankach i zwyczajnie- świecą gołymi pleckami. Nie mają czapek, nie mają kombinezonków. Spytajcie mnie czemu? Nie wiem. Ale najważniejsze jest to, że w tym czasie Tatuś i Mamusia popychająca wózek mają na sobie jesienne kurtki, wełniane buty lub rozklapiochy ze skóry, szaliki i swetry. Dziecko nie potrzebuje. Dziecku jest ciepło. Dwuletnie dziecko  może biegać po ulicy w grubej futrzanej kamizeli, przy temperaturze +10*C typowej angielskiej jesień ale na gołych nogach ma tylko skarpetki i tenisówki oraz króciutką różową spódniczkę.

A tymczasem Dziecko w nosidełku wyje. Z buzi zostaje tylko głęboka gardziel z czerwonym języczkiem i oczy zaciśnięte w kreseczki. Ściskają czerwone piąstki,machają nóżkami i wyją. A rodzice kupują. A one wyją. A rodzice nie reagują. Bo jak się okazuje- nie reagowanie jest nieodłączną towarzyszką walcowania dziecka na zimno.

Kilka dni temu wyjącemu noworodkowi babcia próbowała nieba uchylić. Zabawiała,przemawiała, poklepywała- trzymając siedmiodniowego chłopczyka PIONOWO,nawet nie opartego o ramię. Dzieciak darł się bo noworodek nie wie czym jest głupia babcia i bezmiar przestrzeni wokół. Zaniepokojony niepewnym położeniem zaczął płakać a czym bardziej płakał, tym bardziej go głupia babcia poklepywała i podrzucała pionowo- chyba dla rozrywki i zdrowia słabego kręgosłupa. Cudem trzymałam się półki, żeby nie podejść inie odebrać jej dziecka siłą.

Wiele matek w Wielkiej Brytanii nosi noworodki pod pachą. Czasem mam wrażenie, że to lalki, póki nie podejdę bliżej. Pod pachą lub przewieszone przodem przez przedramię jak szmatka kelnerska. Kiedyś, w przychodni widziałam jak matka karmiła niemowlaka trzymając go położonego na kolanach wzdłuż nóg tak, że sama dziwiłam się, że mógł łykać bo głowę miał pod kątem 90* w stosunku do ciała, opartą o jej brzuch. Pewnie nie miał innego wyjścia, jak się przyzwyczaić.

A więc są gołe. Rozumiem latem, choć nadal dla dziecka nowo narodzonego utrata temperatury ciała przy 20*C to żadna sztuka. Ale ten nazwijmy to, proceder ma miejsce okrągły rok. Dziś pada u nas śnieg. Dwoje dzieci młodszych niż rok widziałam dziś w kapturkach, bez czapek ale przynajmniej w kapturkach, choć nie gwarantuję, że ktokolwiek zaciągnie je na główki pr
zy wychodzeniu ze sklepu.

Zachwyt nad zmarzniętym noworodkiem trwa jakieś dwa miesiące. Potem przeradza się w ogólny zachwyt nad nieubranym niemowlakiem. Po ukończeniu roku, zauważcie sami- Dzieci znikają z pola widzenia. Wiem, że trudno to zauważyć na co dzień, kiedy wokół biegają ich całe tuziny ale mam tą wątpliwą przyjemność pracować w wielkim sklepie i i codziennie tuż przy mnie zatrzymują się dziesiątki wózków z maluchami. Jeśli nie setki.
-Ach jaki śliczny!- słyszę i odwracam się. W wózku leży mały chłopczyk z buzią pokrytą liszajem. Nie leczona alergia.
-Jaki duży!- odwracam się a tam leży niemowlak wielkości butelki po Coca-Coli a Mama chwali się, że ma już 8 miesięcy!
-Jakie oczka podobne do Tatusia!- jasne, zFASowane dziecko z oczami po bokach głowy. Wcześniak, który miał inne plany ale Mamusia za dużo paliła w ciąży i wypadł jej przed czasem.

Kult Dziecka trwa do pierwszych urodzin. Do tego czasu sypią się prezenty, kartki z życzeniami, achy i ochy znajomych- od pewnego wieku, koniec. Jak  nożem uciął. Matka przestaje reagować na Dziecko które akurat uczy się mówić”rzuć mi Stellę z lodówki”, sąsiedzi i spotykani znajomi zarzucają Dziecko zdawkowym „Cześć, jak tam?” a Mama znowu pokazuje brzuch. Taki sam tylko nowy.

Siedzą więc te roczniaki w wózkach, z wystającymi nerkami, w krótkich rękawkach, z umorusanymi buziami i kaszlą. Jak mają nie kaszleć skoro cierpią na niedoleczone zapalenie krtani czy oskrzeli, które niedługo potem zamienia się w chroniczną niewydolność oddechową, którą GP szybko orzeka astmą. Dziecko się popsuło, rodzice będą mieli nowe. Siedzą więc w tych wózkach, ściskają butelkę z kolorowymi płynami z dodatkiem słodzików i tępym wzrokiem gapią się na mijający ich świat. Serce mi pęka pisząc „tępym wzrokiem”, bo to nie ich wina ale szczera prawda. Gapią się. Czasem uśmiecham się, żeby wywołać w nich reakcję- nic. Odwracają wzrok. Matka idzie, pcha wózek, ładuje czipsy i napoje wyskokowe i nie uraczy pociechy nawet jednym słowem.

Itu wkracza pewne zróżnicowanie. Są więc rodzice udający, że Dziecko jest częścią kluczyków do samochodu- trzeba je wziąć kiedy idzie się na zakupy. Nierzadko o 6:00 rano, nadal w piżamkach towarzyszą w kupowaniu boczku i fasoli. Po śniadaniu? Wątpię. A mają coś pod tą piżamką?Oczywiście, że nie.

Są, idąc dalej rodzice ignorujący. Dzieci angielskie zauważcie są bardzo głośne. Ich krzyki i wycia są rozpaczliwą próbą zwrócenia uwagi rodziców na ich osoby. Dzieci te nie wyją bez powodu, im bardziej ignorowane, tym bardziej starają się przekrzyczeć rzeczywistość. Po prostu wyją. A rodzice, z kamiennymi twarzami idą dalej- udając, że to Coś co wyje i robi wstyd nie jest ich. Bo każą w mądrych programach ignorować aż się bachor wykrzyczy.Tylko, że zapominają, że chodzi o te dzieci, które zachowują się źle mimo atencji rodziców i prawidłowego podejścia. A nie te, które pragną uwagi JAKIEJKOLWIEK.

-Mommy, Mommmy! MOOOMMMYYYYY!!!
-Shut the fuck up!!!!!!!

Dalej idąc są rodzice, którzy za cel nadrzędny stawiają sobie wyprowadzenie dziecka z równowagi tylko po to żeby postawić na swoim. Na głupim swoim.
-Mamusiu, to mój jogurt?
-Tak. -ani spojrzenia
-Czy mogę go trzymać?
-Tak- grzebie w makaronach na początku alejki.
Zanim doszła Mamusia do końca alejki raptownie wyrwała dziewczynce jogurt z rąk i wrzuciła z całą siłą do wózka. RYK. Kompletny brak zrozumienia sytuacji u dziecka, Matka postawiła na swoim, wyimaginowanym widzimisię, zmieniła zdanie i bez słowa wyjaśnienia potraktowała własne dziecko jak przedmiot. Trzymak do jogurtu, który już spełnił swoje zadanie.

Jak już wspomniałam widzę takich scen dziesiątki dziennie, od czterech lat. Widziałam dzieci wijące się w spazmach rozpaczy po podłodze, widziałam uczepione wózków, wleczone siłą, płaczące, wyrywające się… Ktoś powie, że wiadomo, że angielskie dzieci są rozpuszczone i zepsute. A ja odpowiem- nieprawda. Są sfrustrowane, smutne, opuszczone, permanentnie ignorowane i nie zauważane. Giną w tłumie swoich młodszych braci i sióstr rodzonych i przyrodnich a lata później dokładnie tak samo wychowują swoje dzieci.

Dzieci troskliwych Anglików natomiast wpadają w inną pułapkę. Prze piętnaście lat życia słyszą jak rodzice gratulują im wylewnie każdego sukcesu, od dawna zapominając, że dziecko jest w miarę samodzielne i nie trzeba już gratulować ucelowania siusiami do toalety. „Jaka grzeczna dziewczynka!”, „Jaki mądry chłopczyk! Tak włóż to do koszyka! BRAWO”- a chłopiec ma lat sześć i nadal ssie smoka czepiając się maminej spódnicy i chowając się przedświatem. Kiedy mamina spódnica okaże się za mała, świat uderza w takiego młodego człowieka niczym buldożer- w pracy już nie jest genialny za samą umiejętność trzymania długopisu, dziewczyna nie gratuluje co krok, tylko się czepia bo jest z tych sfrustrowanych.Dramat i kompletny brak wiary w siebie i umiejętności oceny własnych zdolności i możliwości. Potem dziwią się jak obcokrajowiec wymieni w długopisie wkład lub sam naprawi kran i czują jakby otworzyły się niebiosa i zstąpił z nich anioł.

Rodzice uważają tely za wyrocznię doskonałą, więc całymi dzieci dniami siedzą przed telewizorami i chłoną. Widzieliście małe dziewczynki, które biegają po ulicach, tańczą, śpiewają i wiją się w pląsach jak dorosłe? One właśnie uważają, że czeka ich kariera godna Britney Spears i błagają matki o plastikowe szpilki Barbie. Po drodze trzeba koniecznie zidentyfikować z Hanną Montanną a kiedy przyjdzie czas na bal na zakończenie szkoły trzeba koniecznie wydać tysiące funtów rodziców, żeby przeżyć bal jak z High School Musical. A że bal za cholerę go nie przypomina okazuje się za późno. Większość równolatek cierpi na otyłość wepchaną w satynową sukienkę a te co nie cierpią gardzą całą resztą, chłopaki zamiast być księciuniami z bajki  piją i bawią się we własnym towarzystwie a kiedy już większość świętujących nie trzyma moczu, przychodzi czas natracenie dziewictwa. Po takim balu, na drugi dzień rano zaczyna się dorosłość ale obicie w lustrze nie przypomina jakoś lalek kolekcji Bratz.

Kilka lat potem jak nastolatkowi nie przystoi już wicie się po podłodze, snują się za rodzicami z marsowymi minami. Emoki.Prawdziwe, nie takie malowane kukiełki jak w Polsce, gdzie przyszła moda, więc trza pocierpieć do osiemnastki. Te Emoki to prawdziwie cierpiące dzieci, do których mówi się tylko kiedy trzeba coś zrobić-zamknąć drzwi, odebrać telefon, wyprowadzić psa. One nie znajdują zrozumienia nigdzie- ani w domu, ani w szkole ani wśród rówieśników bo oni są przetrąceni życiowo w takim samym stopniu. Nie rozumieją czym jest przywiązanie, troska, dbanie o potrzeby dziecka, nie mają podstawowych odruchów społecznych a wszystko to co stanowi o angielskim społeczeństwie to wyuczone, bezmyślnie przekazywane banały, których już nikt nie rozumie poprawnie.

-Are you allright?

A potem jedną nogą wypycha się pisklę z gniazda i w wieku lat 16, dziecko staje się dorosłe. Wyprowadzają się z domów rodzinnych i zaczynają dorosłe życie. Ponieważ bez opieki rodziców nie są w stanie zarobić na studia,na gimnazjum się kończy. Łapią gdzieś pracę robią kurs dla nastolatków na spawacza czy fryzjerkę lub w ogóle poprzestają na GCSE. W ich życiu zaczyna dominować frustracja, pojawia się Stella, już nie ojczyma ale własna, zarobiona, fajki, narkotyki, telefony komórkowe, FaceBook,MySpace i cała reszta tych substytutów życia. Kolorowe napisy, różyczki i świecące misie świadczą najlepiej o poziomie emocjonalnym większości brytyjskich nastolatków. A chwilę potem młodych l
udzi wkraczających w dorosłe życie. Tatuują sobie misie i kotki na łopatkach bo rodzice nie wpoili im podstawowych zasad dobrego gustu i pozostawili w infantylnym półświatku dziecko-dorosły bez instrukcji co dalej.

Ponieważ w dzieciństwie otaczały się kultem dziecka nowo narodzonego, oczka im się świecą na widok małego oseska.
-Mogę dotknąć?
-A jak ma na imię?
-A co to będzie?

Widziałam to w oczach naszych ok, 12 letnich sąsiadek, kiedy rodziła się nasza córka.Szał w oczach, leciały z drugiego końca ulicy, dotykały jak Indianie Amazońscy podróżnika wkraczającego do wioski. Głęboko wpojona fascynacja owocuje w ten sposób, że młoda kobieta, nie umiejąca znaleźć sobie miejsca w życiu, bez szansy na sensowne zajęcie i czytająca leniwymi popołudniami The Sun, pewnego dnia dochodzi do podświadomego wniosku, że jej życiu sens nada dziecko. Wszyscy będą ją podziwiać jak jej matkę podziwiano, kiedy nosiła rodzeństwo i jak ciocię podziwiano i koleżanki z klasy. „To sobie strzelę dziecko.”- myśli i jak myśli tak czyni. I nie chodzi o wychowywanie zdrowego i szczęśliwego człowieka ale o   p o s i a d a n i e. Wiele razy byłam pytana w Anglii czy mam dzieci. Kiedy jeszcze odpowiadałam, że nie- oczom nie mogłam uwierzyć-automatycznie ucinano tematy rodzinne jakby brak posiadania dzieci znaczył, że rodziny się nie ma. I wiem dzisiaj, że rzeczywiście- w Anglii rodziną jest to co „w dół” a nie to, co „w górę”. Odczuwałam autentyczne ubolewanie nad tym przykrym faktem nie posiadania potomstwa, było im naprawdę przykro, prawie tak jakbym powiedziała, że nie mogę jeść glutenu albo mam trzecie oko na plecach. Bo w tym powykrzywianym pojęciu, Dziecko nadaje sens wszystkiemu. A że potem wychowuje się samo na małego frustrata, który latami wydaje majątek na sesje z psychologiem- nieważne. Liczy się zdjęcie w lokalnej gazecie,że się urodziło i ile ważyło. Szpitale i państwowe instytucje wydaje miliardy funtów na szkolenia, kursy, drukowanie książek, ulotek i broszur w których piszą same rzeczy oczywiste. Że jak dziecko płacze to znaczy, że głodne, że jak wydaje dźwięki to (to ci dziwy!) komunikuje się chociaż przecież ma tylko trzy miesiące i w trosce o bezpieczeństwo dzieci zabrania zabawy na otwartej przestrzeni i skrupulatnie zaleca konkretne rodzaje zabawek na konkretny wiek. Przeważnie nudnych dla dziecka, które już dawno przekroczyło kilka progów rozwojowych, tylko,że rodzic nie zauważył bo akurat ignorował jak kazano.

A teraz czas na pytanie: kiedy brytyjskie społeczeństwo się tak powykrzywiało?Ano, odpowiedź nasuwa się sama. Wystarczy spojrzeć na Anglików w przedziale wiekowym 70-80. Schludni, spokojni, poukładani, umieją gotować, czytają książki, ubierają się stosownie do pogody, mają szacunek dla drugiego człowieka, ich uśmiechy są szczere a troska prawdziwa i nie zakłamana. W portfelach noszą zdjęcia swoich wnuków,którzy do nich nigdy nie dzwonią. A więc degeneracja nastąpiła bardzo niedawno, powiedzmy 30 lat temu. Pokolenie dzisiejszych 40-50tek, czyli pokolenie powojenne gdzieś się potknęło, czegoś nie doczytało do końca, zbyt zawierzyło pędzącej cywilizacji i kiedy, dla przykładu nasi rodzice walczyli o szeroko rozumianą wolność, brytyjscy młodzi obywatele odbudowali kraj migusiem i osiadło na laurach. Wszystko rozlazło się im w rękach. I oto stoimy w obliczu pokolenia 15-30, które za cholerę nie wie co ze sobą zrobić. I nawet ubrać się nie umie, bo mama nie pokazała jak.

Dziś pewien siedemnastolatek oświecił mnie w kwestii przeziębienia.Stwierdził, że nie można przeziębić się poprzez przemarznięcie na przykładowej, dzisiejszej pogodzie. Bo przeziębienie się…no, łapie.Od kogoś, na przykład. Ale od zimna się nie choruje. Jego dziewczyna ma pączkujący brzuszek. Ich potomstwo ma szansę wyhodować rodzaj supermanów: pijących tylko colę, chrupiących tylko czipsy,przeżywających w temperaturach podbiegunowych bez kataru,rozmnażających się przez dotyk, porozumiewających się seriami pochrumkiwań i pochrząkiwań.

Co dalej, wymyka się jednak mojej wyobraźni.

Walking around Xmas Tree

Zwykły wpis

W Sklepie wielka feta.  Christmas dinner na trzy rzuty po 70 osób,plus nocna zmiana. Nocka olała. Na poczęstunek przyszło 8 Anglików i ani jeden Polak. W zeszłym roku Polaków było dwóch, dwa lata temu pięciu- w tym roku popisała się polska drużyna chęcią do okazywania sobie świątecznego ducha i dzieleniu się tradycją (co z tego, że nie swoją skoro jednak tak podobną?).  Chodzili ponoć managerowie i prosili na górę do zastawionego stołu- nie! Nie będzie nam angielski Mikołaj pluł w twarz! I nie liczyło się, że ktoś się nastał i nagotował brukselek jak dziki wół. Nie i już.

I raptem wczoraj pisałam jak Polacy współuczestniczą we wspólnej Wigilii. Owszem , ale najwyraźniej,  tylko Naszej. Angielskiej tradycji okazują wyższość absolutną.

A więc Polacy podpadli.Nowa kadra, nie przyzwyczajona do polskich fochów i foszków baaardzo zdziwiła się ich zachowaniem. Takie wszystko przygotowane i parujące a tu nic. Gołe krzesła i paru Anglików.

Na dniówkach jest nas dwie ale tylko ja na pełnym etacie. Integruję się, chociaż pierwsza angielska wigilia była dla mnie jak pierwsza w życiu wizyta w wesołym miasteczku- wokół latali dziwnie poubierani ludzie, robili miny i bawili się w jakimś obcym narzeczu a ja nie wiedziałam co się z czym to je.

Po pierwsze- christmas crackers. Trzeba pociągnąć, ma strzelić, przy wtórze śmiechu i oklasków z crackersa ma wyskoczyć gadżet, papierowa korona i karteczka z zagadką. Od jakości crackersa zależy co z niego wypadnie- kawałek plastiku w postaci bączkaczy latarka samochodowa LED? Jakoś, w crackersach używanych w czasie wigilii TESCO ze środka zawsze wypadają plastikowe rybki i plastikowe spinacze do papieru king size. L. Po zabawce przychodzi czas na wystrojenie się do posiłku, czyli korona z kolorowej bibuły.I tu się przyznaję- integracja integracją, ale babcia zawsze powtarzała, żeby nigdy nie zakładać na głowę niczego czego nie można nazwać kapeluszem czy czapką.

I papierki z pytaniami w stylu: przychodzi koń do pubu a barman mówi do niego…? I każdy krzyczy: „What about that long face?!” i zaśmiewają się do łez.

Mówię Wam, siedziałam jak na chińskim kazaniu. I mimo, że od tamtego dnia minęły już trzy firmowe wigilie, ciągle nie mogę się nadziwić ile w tych ludziach ducha zabawy i współpracy. W tym roku posiłek składający się z pieczonego indyka w sosie,brukselek, pieczonej pietruszki, marchewki i kulek stuffingu był o niebo lepszy niż poprzednie, może dlatego, że został ugotowany przez naszych „kucharzy” od podstaw. Nie zmienia to jednak faktu, że najmłodsi pracownicy, czyli 16 i 17 latkowie, którzy cenią sobie zapach, smaki i uroki Burger Kinga ponad wszystkie frykasy świata, skrytykowali potrawy niczym znawcy tematu. „Nie mogłam przełknąć ani kawałka!”, „Indyk był odrażający!”, „Fuckin’shit!”, można było usłyszeć tu i tam. Nie przejęłam się i nijak nie wpłynęło to na moja opinię o kucharzach, bo raptem w zeszłym roku osoby w podobnym wieku dziwili się, że jem maliny n a  s u r o w o.

Danie główne okraszone było elementami muzycznymi. Elementy te wystąpiły przez publicznością,zapowiedziane jako ukryte talenty i aż miałam nadzieje, że mnie zadziwią. Jeden z elementów miał na drugi dzień wziąć udział w przesłuchaniu do Britain’s GotTalent. O Jesu. Pierwsza gibała się w spazmach do jakiejś natchnionej pieśni o miłości, naoglądała się w telewizji Bijoncek, więc za każdym razem, kiedy wchodziła na wyższą nutę, wystudiowanym ruchem odrywała sobie mikrofon od ust, żeby nie ogłuszyć publiczności mocą swego głosu w związku z czym (ponieważ głosu nie miała), kiedy odrywała sobie ten mikrofon, słychać było tylko jej korale bujające się na wątłej piersi.

Druga „piesnekarka”,dziewucha niczym baobab powaliła mnie już samym wyborem piosenek: „Don’t Cry For Me Argentina” i „Hallelujah”. Cienkim trelem pojechała pierwszy hit niczym styropian po szybie ale drugi powalił ją na kolana. HaleluuuuUUUU j aaAA!!!????

Trzeci element, płci męskiej klikał palcami cały czas, śpiewał, że w jej oczach widzi sens życia i kiwał się jakby już nie mógł doczekać się siku. I to podobno ten pojechał na przesłuchania, jak szepczą. Sala słuchała uważnie, oceniała punktami jak zawsze kochająca swoje brzydkie dziecko matka i wyszło na to, że wszyscy byli równie utalentowani. Oklaskom nie było końca.

I dali Christmas Pudding z gorącym custardem.

A na koniec Kokainka wynagrodziła sobie ten katusz muzyczny, bo przed całą uroczystością przypomniała sobie o Sekrecie i postanowiła wypróbować metodę na żywym mięsku. Weszłam więc do kantyny ze stołami zastawionymi na 70 osób i zadałam sobie pytanie: gdzie usiąść, żeby wygrać loterię? 😀  „”O, tu, tu, na tym krzesełku.”- usłyszałam w środku. I usiadłam. Bez większych nadziei czy oczekiwań, zanim doszło do rozrywki muzycznej zapomniałam o Sekrecie.

Przy loterii, Duży Szef ogłosił, że pod krzesłami podklejono 5 numerków. Na 70 krzeseł, 5 od razu wygrało, 65 nie. Wstałam, odkręciłam krzesło, odkleiłam numerek, poszłam do stolika i dostałam wielkiego pluszowego bałwana na Majki. Tak po prostu. Lubię ten Sekret.

Potem było już tylko grzebanie w resztkach po crackersach w poszukiwaniu nieodpakowanych zabawek, grzebanie w puddingu, dożeranie miętowych opłatków, komentowanie całej imprezy i dopijanie napojów nisko wyskokowych a wysoce gazowanych przed powrotem do pracy.

Było bardzo tradycyjnie, dość przyjemnie, Angielscy koledzy i koleżanki szybko wybaczyli pieśniarzom ich występ, nikt nie podpalił choinki.

Do przyszłego! (oby nie, bo to by oznaczało, że utknę tam na kolejny rok!!)

Brukselczana tradycja czy raczej jej brak, choć Kokain miała nadzieję na co innego

Zwykły wpis

Kokain poproszona, usiadła i pokasowała klientów wygarniających z półek wszystko z nazwą turkey, mince, pie, pudding, chocolate, bite size w nazwie.
Siwawy dżentelmen po czterdziestce zapragnąwszy zagadnąć kasjerkę świątecznie spytał przy okazji pakowania hinduskich przysmaków do torby:
-Indyk kupiony?
-Nie.- odpowiedziała Kokainka, zgodnie z prawdą.
-Nie?
-Nie. Nie jem mięsa w Wigilię.- znów zgodnie z prawdą, tym razem z polskim akcentem.
Klient zamrugał i aż zatrzymał się w połowie pakowania.
-To musi być STRASZNE!
-Co?
-Święta bez mięsa. Wiem, bo moja żona jest wegetarianką.
-Ale my nie jesteśmy wegetarianami. Taka tradycja. Powinno się pościć trzy tygodnie przed Wigilią, jak było za czasów średniowiecza, ale teraz wystarczy jeden dzień. Cały dzień powstrzymywać się przed jedzeniem, Wigilia bez mięsa i alkoholu, na drugi dzień można już jeść co się chce.
-Mój Boże, to STRASZNE! To co wy jecie??
-Potrawny rybne głównie, choć nie tylko.
-RYBY????
-W galarecie, smażone w cieście, w śmietanie, różnie.
-Boszzzz….- klient nie wierzy swoim uszom, aż nie patrzy co gdzie pcha. Kokainka ma przednią zabawę.
-Same ryby!
-Nie same, barszcz czerwony.
-…?
-Zupa z buraków.
-Borsch?
-Barszcz, owszem. Hodowany trzy tygodnie wcześniej.
-Ble!
-Zupa z grzybów leśnych
-O! BLE!
-Słodkości, jęczmień z miodem, rodzynkami, orzechami i przyprawami korzennymi. Ciasta, keksy, makowiec…
-Straszne to….. nie, chyba bym tak nie mógł.
Kokainka postanowiła zemścić się na ignorancie i jego ignorancji.
-A taka brukselka, na przykład. My w Święta jemy wszystko to co szczególne, wyjątkowe. Staramy się unikać tych potraw przez cały rok, żeby miały swój urok, żeby na nie czekać i mówić, że barszcz smakuje tak tylko w Święta. A nie jak brukselka: w poniedziałek brukselka, w niedzielę brukselka a po drodze Święta i też brukselka i indyk, którego też je się cały rok.
-…
Następna klientka parsknęła śmiechem. Klient akurat pakował małą reklamóweczkę brukseli do swojej jutowej torby.
-No, to też jest tradycja!- oburzył się klient nabierając powietrza jak na dłuższą opowieść.
-Jest?- Kokainka zaplumkała rzęskami udając bardzo zainteresowaną tą opowieścią.
-No…musi być.
-O.- skwitowała usatysfakcjonowana wyczerpującą odpowiedzią sięgającą… zeszłej dekady, czy parunastu lat wcześniej.
-No, ja tam nie wiem. Cóż, e … no to Wesołych, ten tego. Bye!

Święta Ignorancyjo! Miejta w opiece swoje dzieci bo wrócą jeszcze stosy i boży bojownicy pierwsi rzucą się niewiernym pod wyzwaniem Brukselki do gardeł.

:

Retrospekcyjny kwiecień 2005 czyli umarł nam Papież

Zwykły wpis

[*]

(…)Więc w tej ciszy ukryty ja – liść,

oswobodzony od wiatru,

już się nie troskam o żaden z upadających  dni,

gdy wiem, że wszystkie upadną. (…)

Karol Wojtyła

[*]

 

Kilka miesięcy temu z bliska obserwowałam śmierć bliskiej mi osoby. Patrzyłam jak z dnia na dzień poddaje się zmęczone ciało i jak ciągnie umysł ze sobą. Jak nieświadoma końca swojej drogi osoba ma nadzieje na nadchodzące lato, snuje plany, bardziej niż o siebie, martwi się o tych których kocha.

Widziałam jak się umiera człowiek w spokoju i bez strachu.

I słyszałam jak opowiadała o postaci,którą widziała w szpitalnej sali. Morfina? Gra świateł? Nie wiem, ale bardzo chciałabym wiedzieć…

Śmierć przyniosła ulgę w cierpieniu,któremu żaden człowiek nie mógł zaradzić.

Śmierć i ulga…

***

Dzień zadumy i smutku. W telewizji wywiady, bezpośrednie relacje, archiwalne nagrania. Place pełne smutnych ludzi zagłębionych w myślach. Na blogach mądre cytaty, zdjęcia, tu i tam gify ze świeczkami. Myślę sobie: wyjdę na ulicę, spojrzę w oczy innych ludzi i zobaczę to samo.

W chwili wyjścia z domu Przyjaciel wysyła mi esemesa pełnego żalu i zawodu… bo po ulicach szwendają się tłumy buraków,w Firmie wykłócają się o byle pierdułki, robią wieś w taki dzień…

Myślę sobie: idąc piechotą wstąpię do Katedry, chyba uchowały się we mnie jakiś zalążek wiary bo czuję, że serce ciągnie.

I rzeczywiście tłumy. Parami, grupami,rodzinami ciągną Wrocławianie do Katedry- szpaler odpierniczonych na wysoki połysk niedzielnych spacerowiczów. Uśmiechy na twarzach, kolorowe łaszki,dzieciary na plastikowych rowerkach kręcą kółka przed wejściem do Katedry.Ludzie robią zdjęcia na tle pomników…Co się qrwa dzieje? Gdzie Ci blogowicze?Bywalcy Forów? Tłumy zapłakanych Rodaków? Może ja mieszkam w jakimś dotkniętym głupotą, tępota i znieczulicą mieście?

Im bliżej Rynku tym więcej Chipsodajek z HiMenami. Wbici w plastikowe kurteczki, różowe torebeczki ciągną za tłumem im podobnych… Patia restauracji rzeczywiście pozamykane, oprócz naszego. Siedzą,jedzą, lulki palą…

Kolejka do stolików jak w Dzień Dziecka.Żadnego umiaru: piwo, żarcie, deserki, histeryczne śmiechy na całą salę…Tłumy do 21:00. Na koniec dnia więcej kasy niż w Dzień Kobiet! Odwiedziło nas1300 osób. Specjalnie zadałam sobie trud, żeby to sprawdzić.

O 1:00 w nocy tylko kilka zniczy palących się u wejścia do Ratusza przypomina, że zdarzyło się coś ważnego…

Rynek pusty.

Koniec niedzieli.

Miałeś rację. Bydło.

***

W poszukiwaniu zajęcia narysowałam sobie kubek ze sznurkiem od herbaty, zrobiłam kurczaczka w miodzie, zestrzeliłam karabinem 1200 plemników na Grzendzie. Niestety, jeden mi się wysmyknął i od dzisiaj jestem w wirtualnej ciąży z Murzynem. Co za bzdura…:) obejrzałam sobie virtualne USG i dowiedziałam się, że za zestrzelenie tej liczby plemników dostaję Bonusa w postaci jednego miesiąca alimentów od ojca…Oj te Baby z Grzendy, rozhisteryzowane brakiem Prawdziwych Mężczyzn na tym świecie dostajecie fioła z rozpaczy.

O dziś jeździmy nowym autkiem. Kasia stoi na ulicy i spod warstwy kurzu zazdrośnie spogląda na nowy nabytek. Biedna ruinka…Czas na zasłużoną emeryturę.

Zrobiłam bimbrownik do akwarium. Rurki,pipetki, butelki, trochę drożdży i CO2 hula zasilając roślinki. Przydało się doświadczenie zdobyte na kółku chemicznym….:)

***

Listy z przeszłości

Całkiem bezmyślnie rozglądając się po moim pokoju spostrzegłam kalendarz, który tradycyjną metodą długopisową prawie6 lat temu zamieniałam na pamiętnik. Stał na najwyższej półce, nie dziwię się więc, że zapomniałam o nim. Z pomocą drabiny zdjęłam go z półki i oto stanęłam ze sporym fragmentem mojego życia w ręku.

Setki rysunków: niektóre tragicznie-dramatyczne, inne śmieszne. I słowa, słowa, słowa…czysta  grafomania.

To niesamowite o ilu rzeczach już zapomniałam…pamiętałam tylko tyle, że było wspaniale, że był On i nic innego się nie liczyło. Dopóki nie odszedł, z dnia na dzień…Bóg jeden wie czemu, bo On chyba też tego nie wie.

***

DZIEŃ POGRZEBU I PYTANIA……

Ile ju
tro będzie takich Firm jak moja?

Opieka medyczna, Policja, służby porządkowe, Kolej, Komunikacja Miejska… Tylko to co najważniejsze aby zapewnić spokój i bezpieczeństwo tych, którzy pogrążą się w ostatniej zadumie.Sklepy, supermarkety, prywatne firmy, małe i duże- wszystko będzie zamknięte. Szczególny dzień dla całego Narodu. Czas, w którym udowadniamy, że potrafimy zatrzymać się w codziennym pędzie, potrafimy odwrócić się od materialnej strony życia, porzucić myśli o zyskach, korzyściach, finansach. Bo są rzeczy ważniejsze.

I moja Firma na obrzeżach tego wszystkiego:

BĘDZIE OTWARTA!

BO PRZECIEŻ WROCŁAWIANIE, PRAWDZIWI POLACY NIE PRZEŻYJĄ ANI DNIA BEZ

PIZZY!

A FIRMA NIE PRZEŻYJE BEZ JEDYNIE ŚWIĘTYCH ZŁOTÓWEK, KTÓRE MA NADZIEJĘ WYGARNĄĆ JUTRO Z WASZYCH KIESZENI

/autocenzura/

(Bo nie mogę tego powiedzieć w pracy!!!!!!)

W ramach kompromisu, wymuszonego przez Kadrę Kierowniczą, Góra zgodziła się, żeby otworzyć Burdel od 17:00. Przecież już będzie po pogrzebie! Nie? Koniec Żałoby Narodowej! Do łopat! Co z tego, że między wami są tacy, dla których to jeden ze smutniejszych dni w życiu? Kośzłotówki!

Inicjatorem tej szopki jest Amerykanin.Nie pamięta chyba jak po tragedii WTC cała Polska stała na baczność współczując Amerykanom. Gnój jeden.

Ale prawdziwa zagadka brzmi:

ILU WROCŁAWIAN PRZYJDZIE JUTRO DO RESTAURACJI, ŻEBY SIĘ /autocenzura/ WBREW WSZYSTKIEMU?

Rozwiązanie konkursu jutro, znowu zadam sobie trud i sprawdzę w firmowych podsumowaniach dnia.

A dziś ogłaszam więc konkurs:

KAŻDY, kto przeczyta tę notkę jest proszony o „strzał” w komentarzu:

ilu znajdzie się jutro takich, którzy skorzystają z usług fastfoodowej gastronomi?

Dla ułatwienia dodam, że w przeciętny dzień od 17:00 do 23:00 to restauracji przychodzi ok 200-300 osób.

A w rozwiązanie konkursu…

W dniu wczorajszym od 17:00 Firmę odwiedziło ok 600 osób pozostawiając 7300 zł.

 

Ciekawe przypadki:

Z apelu Jasnogórskiego, prosto do stolika urwał się pewien chłopiec z polską flagą pod pachą. Machnął dużego browara i wrócił do swojej grupy, zanim ktokolwiek zauważył…

Podczas wygaszenia świateł, kiedy cała Polska trzymając świece w rękach oddawała ostatni hołd Zmarłemu, totalnie zaćmienie nie przeszkodziło pewnej Pani, w montowaniu sobie gigantycznej sałatki…

I wiele innych przypadków klinicznych

 sobota, 09 kwietnia 2005

Co za noc! :))))

Zdarzyła się nam sytuacja tak śmieszna i nieprawdopodobna, że nie uwierzyłabym gdybym sama nie była jej świadkiem.

O 2:30 nad ranem na ulicy zaczął wyć klakson jakiegoś samochodu. Po 45 minutach straciliśmy cierpliwość i postanowiliśmy zadzwonić na Policje. Okazało się, że ktoś już wpadł na ten pomysł i Policja szuka właściciela samochodu.

Ok. Po 5 godzinach nieustannego,świdrującego hałasu, o 7:30 postanowiliśmy zadzwonić jeszcze raz. Policjanci rozłożyli ręce bo nie udało im się ustalić właściciela gdyż pojazd jest wyrejestrowany. S. zaproponował odwiezienie samochodu lawetą lub bardziej drastyczne rozwiązanie: cegła w szybę i wyprucie kabli. Biedy funkcjonariusz próbując odwieźć go od tego pomysłu doradzał cierpliwość, bo już rano i może właściciel się znajdzie… S. zapytał więc co to za samochód, może znamy właściciela? Fiat Tipo- padła odpowiedź

 JASNE, ŻE ZNAMY WŁAŚCICIELA! OD 4 DNI MY JESTEŚMY WŁAŚCICIELAMI TEGO ROZPACZLIWIE WYJĄCEGO FIATA!!!

…pozostało tylko podkulić ogon, zrzucić piżamę, zejść na dół i odłączyć akumulator…

Życie pisze najdurniejsze scenariusze…….

wtorek, 12 kwietnia 2005

Rada Starszych

Dawno, dawno temu…zebrania Instruktorów w naszej Firmie były okazją do wymieniania się pomysłami i refleksjami. Omawiało się każdy przejaw życia w Firmie. Pytano nas o zdanie w kwestii premii, zatrudnień,zwolnień, konkursów. Opinii na temat wprowadzonych zmian, pracy kolegów. Każdy mógł zaproponować nagrodę dla innego współpracownika, pochwalić go lub zgłosić problem, który szeroko omawiano. Kończyło się na gorących dyskusjach, lawinach pomysłów godnych wypróbowania. Arkuszach zapisanych maczkiem, gdzie każdy notował coś dla siebie. To był
y prawdziwe burze mózgów. Wiedzieliśmy, że kogoś interesuje nasze zdanie i naprawdę chcieliśmy coś zmienić w naszej pracy.

Z tamtej, pierwszej grupy Instruktorów zostały dziś tylko cztery osoby.

A teraz… nie wiadomo gdzie podział się ten zapał. Pytania rzucane w próżnię, problemy których nikt nie podejmuje, pobąkiwania… żadnych pomysłów, tylko usypiające podpieranie się na łapie.Potakiwania. Do domu.

I nie wiem dlaczego…Może nie ma co zmieniać? A może nikomu już się nie chce? Wiem jedno: mnie przestało to kręcić.Chyba czas zwijać żagle z Firmy i szukać czegoś co mnie porwie na nowo.

Bezproduktywny, stracony czas. Ludzki potencjał na poziomie zero.

PS. Jeśli Twoja opinia na temat   będzie miała skutki dyscyplinarne- nie martw się, ja też mam „na sumieniu” kilka osób. To ta mniejsza przyjemność wynikająca z posiadania wyższej stawki i identyfikatora z imieniem i nazwiskiem na białym tle. Smutne bo nie mówili o tym przy awansie, co?


 czwartek, 14 kwietnia 2005

Nie ma to jak przyjaciółka z dzieciństwa.Jeden telefon- pizza palce lizać, Monthy Python z płytki i zaśmiewanie się do łez. Do północy. Potem nocny spacer po parku i śpiewanie ulubionych kawałków(„Just remember that you standing on a planet that’s evolving…”).

Oj, Zu. Boska jesteś. (przyp. Autorki: Zu to Truffel, rzecz jasna)

Dzisiaj umówiłyśmy się na basen. Kostium,z trudem wygrzebany z czeluści szafy przeżywa szok, że będzie używany. Zmęczę się jak mała świnka i jutro nie wstanę z łóżka. 🙂 Pysznie.

Akurat, kiedy mija parę dni i odzyskuję dobry humor, muszę znowu iść się katować. Nienawidzę tej Firmy i całego bezsensu jej funkcjonowania. Bo spędzamy tam pół życia, stresujemy się, zżymamy na idiotyzm klientów a nic po tym nie pozostaje. Żaden ślad. Z czasem nie pozostaje nawet ślad po nas. Firma wchłonie, wyssie, wymemła i wypluje. Ludzie pojawiają się i znikają bez śladu.

Nie chcę już tam chodzić.

Byłyśmy na basenie i zmęczyłam się jak mała świnka.Godzinka zapitalania tam i z powrotem i każdy mięsień w moim ciele mnie nienawidzi.:)

Jutro nie wstanę z łóżka, to pewne.

Unosząc się swobodnie w wodzie, na pleckach, z uszami zatkanymi wodą przypomniał mi się pilot Pirx i jego kąpiel w opowiadaniu „Odruch warunkowy”. Jak rozpadała się jego osobowość, jak tracił zdolność samookreślenia, słowa „czas” i „ja”odpływały w niebyt… Fajnie byłoby przetestować taką komorę chociaż raz wżyciu. Zmieniłaby się wtedy definicja własnej osobowości…

I wtedy ktoś mnie kopnął. 🙂

Kiedy skończyłyśmy się pluskać była22:00. Wszyscy wyszli wcześniej i przez pół godziny miałam okazję pokontemplować pusty basen. Głęboki, błękitny…i znowu naszły mnie refleksje:

Niezależnie od tego czego pragnę,mniejszych lub większych zachcianek dnia codziennego, jest coś o czym zawsze będę marzyc nawet będąc stuletnią babcią ze sztuczna szczęką w szklance.

Na pytanie: jakie jest Twoje największe marzenie? – zawsze odpowiem jedno: Marzę o tym, żeby by astronautą. Prawdziwym specjalistą misji, pracować na stacji, oglądać cud Ziemi z orbity. Chociaż raz w życiu zanurzyć się w basenie treningowym w zestawie EVA, słyszeć tylko swój własny oddech. Pracować w przestrzeni, poddając się nieważkości jak w łonie matki.

To jest moje marzenie. Największe.

(…) A kiedy nadejdzie koniec,usiądziemy na szczycie Świata i w milczeniu będziemy patrzyć na gwiazdy. (…)SAAB

Ciii…nikt nic nie wie!

W tej Firmie plotka rozchodzi się z prędkością 2x większą niż prędkość z jaką kręci się Ziemia. Dowód: O tym, co się działo na pewnym wieczorze kawalerskim dowiedziałam się zanim jeszcze wzeszło słońce…  🙂

A więc nie było tortu, panny z pryszczami na tyłku ani ani żadnego wyskakiwania… 🙂

Był zepsuty zamek, zakłócanie spokoju a dla jednego z nich wspólna cela z kwiatem żulerni miasta i kubek porannej kawy zbożowej na koszt Państwa.

Sentymentalnie

Po przeczytaniu notki Vitka040 zajrzałam na stronkę http://polskaludowa.com/codzienne.htm i rozczuliłam się. Co prawda Polskę Ludową udało mi się zahaczyć tylko w końcowych jej podrygach ale swoje wspomnienia mam.

Tak jak Ciebie unieszczęśliwiały buty Relax, tak mnie bardzo długo unieszczęśliwiał proszek do prania ubranek dziecięcych Cypisek.

Zanim pediatra zdiagnozował Kosmiczną Alergię, przez wiele miesięcy puchłam jak wielka truskawka za każdym razem gdy zakładali mi pieluszki wyprane w proszku Cypisek. Wyglądałam jak słoń w jarzębinie i ryczałam całymi nocami.

Ale czasy PRL’u jeszcze nie odeszły. Jest we Wrocławiu taki sklep w którym Sprzedawczynie noszą granatowe fartuchy,sandałki ortopedyczne, wypisują rachunki ręcznie na żółknących blankietach sprzed 20 lat. W tym sklepie ceny towarów odciśnięte są pieczątkami na kawałkach tekturek. Asortyment obejmuje trampki do wfu,
kapcie, majtki, piżamki i koszulki dla dzieci. Żywcem wyjęte z tamtej Rzeczywistości.

Jadę

To się chyba nazywa brak czasu…

Tyle dni bez wpisu…. może w nocy cosik napiszę…

Pranie, pakowanie, zakupy- wszystko dla trzech dni w Szklarskiej Porębie. Połowy ubrań nie założę, nie przeczytam ani słowa z książki, którą zabiorę. Ograniczę się do zalewania chińskich zupek wrzątkiem.

Zaliczę kilka wykładów, pouśmiecham się do Promotorki, nagrabię parę plusów. Może w końcu nauczę się grać w bilard (P.obiecałeś!).

Ale będę miała dużo czasu do myślenia. I czyste niebo nad głową. Oj, moi współtowarzysze nie będą mieli ze mnie tym razem pożytku…Atlas Nieba jedzie ze mną i nie ma takiej siły co mnie z pola wygoni. Chyba, że przymrozek jakiś.

.

Wraz z reinstalacją sytemu ogłaszam triumfalny powrót literki „ć” na moją klawiaturę. Literka ta jest również sponsorem dzisiejszego wpisu. :))

.

Teraz idę. Szkolić do Firmy. Ble ble ble.To już 4 raz, powinnam zrobić sobie jakąś prezentację multimedialną z półnagimi modelkami/modelami, żebym się sama nie nudziła.

.

Acha! Wniosek, który nasunął mi się po ostatnich dniach w Firmie:

*nikt nie potrafi puszczać plot tak jak faceci… (oddaję Koronę, składam rezygnację)

*nikt nie potrafi tak gadać „o  dupach” jak baby…  wstydźcie się!:)

24 godziny w skrócie

Impreza. Speechless…. Nie dało się odmówić Kierownikowi: 2 tequilki, masz i pij! A potem jeszcze ze 4 Żywce i Misia odkleiła się totalnie. Z zachowaniem podstawowych czynności życiowych,obserwowałam jak rzeczywistość zwalnia przyjemnie, ładunki z cegieł, które wszędzie ze sobą noszę gdzieś się pogubiły. Brzegi obrazka zawijały mi się do środka.

Nie bawiłam się na żadnej imprezie od…7może 8 lat. Dramat!

5:00 Pakowanie na wyjazd trwało 17 minut.Nie za bardzo pamiętałam co wsadziłam do torby…:) W stanie mojego umysłu dziwię się, że nie zabrałam odkurzacza i Encyklopedii czterotomowej. 🙂 Ale cudem niczego nie zapomniałam. Powinnam być strażakiem albo jakimś innym Marines! Niezbyt pewnym krokiem potuptałam do przystanku. Na rogu P.i W. (jak na końcu Świata) postanowiłam spisać swoje przemyślenia, na wypadek gdyby wraz z alkoholem wyparowała mi pamięć.

6:30 rano, wygwizdów na końcu miasta,zimno niemiłosiernie, jakaś kukła zawinięta w kurtę siedzi na przystanku, obok torba. Pisze zmarzniętą łapą jakieś bazgroły w pici-mini notesiku i śmieje się w głos sama do siebie. Wizja szaleństwa. 🙂

Kiedy już zjechało się towarzystwo,odbębniłam regułki z rodzaju: Misia, czy ty jesteś pod wpływem? No wiesz co?…

Po tym jak wsiadłam do samochodu pamiętam tylko jak minął mnie szyld ulicy Mińskiej. Następną rzeczą , którą pamiętam było pytanie: E, Misia, gdzie ten ośrodek, co? ….Otworzyłam oczy i ze zdziwieniem stwierdziłam, że ktoś gór ponasadzał wokoło że hej! Trzy i półgodziny wsiorbało. 🙂 Może porwało mnie UFO i robiło wiwisekcję? Już mogli mnie wsadzić do bagażnika i dobrać jeszcze jedną osobę do samochodu, żadnej różnicy bym nie zauważyła.

Kiedy spojrzałam na siebie w łazienkowym lustrze stwierdziłam, że w ciągu ostatnich 24 godzin mogło mi się wydarzyć cokolwiek- impreza pracownicza, tornado, wybory Prezydenta USA albo spływ kajakowy. Efekt byłby taki sam- piorunujący…:))))

XIV SzK, Szklarska Poręba 2005

Szkoła, już XIV odbyła się tym razem w Szklarskiej Porębie. Zakwaterowani w czterogwiazdkowym hotelu uczestnicy korzystali z basenu, sauny, kręgli, masaży…

My z prysznica bez podłączonej wody,radia Unitra (łapiącego japońską stację), grzałki w szklance i cieknącego górnopłuka.

Szkoła jak szkoła: ciągi wykładów,prezentacji multimedialnych, szwankującego Windowsa. Kawa, herbata i ciasteczka cieszyły się większym powodzeniem niż niejeden prelegent.

Wniosek 1: Każdy geolog na świecie jest niespełna rozumu.

Wniosek 2: Leśnicy znają się na naszej robocie lepiej niż my.

Wniosek 3: pojawił się nowy sposób rwania kobiet-naukowców: „na histogramy”

Wniosek 4: Każdy Warszawiak to burak, cioł i nacjonalista. Czołem warszawscy Studenci mojej specjalizacji, oby wam ciastka w dupach kołkiem stanęły. Tyle na temat współpracy.

Niedobudzona przez współlokatora przegapiłam jedyny wykład dla którego naprawdę tam przyjechałam. Trącił mnie raz czy dwa, zrobił zdjęcie Paciutka pod kołdrą i zamknął drzwi za sobą na klucz. Oknem wychodziłam 🙂

 To tyle jeśli chodzi o SZK

Aha! no i przyjechałam obładowana mapami,planami i atlasami. Bosko!

  


Strumień w drodze na Szklarkę

 

 
Oblodzone gałązki sosny

  


Należy nadmienić, że na wycieczkę na Szklarkę CHCIAŁAM IŚĆ SAMA!Wojtuś, jak ktoś planuje samotną wycieczkę, bierze piciu na jedną osobę, mapkę i muzykę to daj se siana i idź swoją drogą!!! 🙂 🙂 🙂 Czyli: nie posłuchałam muzyki, nie pomyślałam, nic nie napisałam, nic mądrego nie wymyśliłam bo cały czas miałam Cienia. Nawet gwiazd nie pooglądałam bo Wojtuś 100 razy wyglądał przez okno i przypominał mi że „balkon to ruina i że spadnę na bank”.  Jaki bank? :

A nieoficjalna część SzK…

  ten obraz mówi chyba sam za siebie…:)

Parada próżności

W Firmie wielka feta. XII Urodziny,rozszerzenie regionu o dwa nowe kraje i wejście na giełdę. Jest powód do dumy. Hasło wieczoru:”Tym wszystkim którzy nie wierzyli: WSZYSTKO JEST MOŻLIWE!”

Towarzystwo zeszło się jednym rzutem. W oczekiwaniu na Gwiazdora Wieczoru chlapnęli sobie parę kartonów szampana.Między fastfoodowymi zakąskami a sałatkami pojawił się Heniek ze świtą. W za krótkich spodniach, spod których wystawały źle dobrane kolorystycznie skarpetki. Pohałasował pokładowym dzwonem (jakaś aluzja, której chyba nie zrozumiałam) a na mównicy udowodnił, że 12 lat mieszkania w Polsce nie zobowiązuje go do nauki języka.

„Chciaem pogratylowacz szystkymtórzy ciem …eeee…aaaa… what’s the word….pracowaly?  nad tym sakcesem i and … aaaa  pcziszłi rok dźeby był taki teszdobri!!!”

Aplauz nie miał końca. Bałwany.

Potem jeszcze kilka równie udanych  przemów, składanie buziaków, uściski i męskie poklepywanka. Ohyda. Alan L. któremu w połowie dukania podziękowań zadzwoniła komórka i którą MUSIAŁ odebrać. A potem już tylko żarcie. Fastfoodowe.Zeżarli 4500 zł. Porzucali się samolocikami poskładanymi z banknotów. Jak zaczęli rzucać się mandarynkami wymiękłam i poszłam postać na ulicy. Z zaproszeniami. I tak nie było Klientów, których mogłabym nimi obdarować. Jak rażeni piorunem, nie zbliżali się do Restauracji z której słychać było kakofonię wrzasków pomieszanych z lecącą z płytki „Money, Money,Money”.

Tort (nie powiem, niczego sobie) pokroił Gwiazdor Wieczoru. Z zaciekawieniem przez chwilę przyglądał się mapce Europy-Regionu Firmy wysmarowanej na torcie. Nie dostrzegłam błysku zrozumienia w jego oczach- pewnie pomyślał, że cukiernikowi się odbiło przy ozdabianiu i dlatego takie maziuki. Baran.

Skłaniające się ku końcowi zabawa, raptem3 godzinna, już mnie nie obeszła. Poszłam zjeść coś ze stołu Szlachty i pogadać ze starymi znajomymi. (Ileż ciekawostek można się nasłuchać w piwnicy Restauracji!!…:) Kiedy wyszłam z kazamatów, było po Urodzinach. Serdeczny uścisk łapy Regionalnego, jakieś tam ble ble ble i tuputupu do domku.


Blurp po zmianie

Wyszłam z domu o 11:00, wróciłam o 8:00.Poleżałam 2 godzinki, wyszłam o 11:00 i znowu wróciłam , tym razem o 20:00.Moje życie zaczyna przenosić się do Firmy. Drugi dom… 🙂 Nad ranem, przed 6:00, kiedy miasto zaczynało robić się błękitne siedziałam w ogródku. Ja i moje Myśli. Nie dogadałyśmy się. Ja to, ona tamto. Gniewamy się. 😦

Od rana, na jednej kawie, w zapierniczu dzikim odmierzałam czas od jednego do drugiego, odmiennego stanu świadomości.Dołki i górki, wędołki i meandry myślenia. „Wzrok tęskniący za rozumem” [:)] i rzędy potłuczonych szklanek…

 Spaaać…. żeby jutro znowu tam wrócić.Ktoś ma pomysł jaki to ma sens?

Wigilia za Wigilią jak koraliki

Zwykły wpis

… kolejną Wigilię spędziłam w Polsce, ale już zeszłoroczna, w UK nie różniła się od polskiej Wigilii niczym.

We własnym domu, z pięciomiesięcznym Nasionkiem, z najbliższą Rodziną, na własnych garnkach i własnych zasadach. Nie było tylko karpia bo TESCO zamówiło trzy ryby na krzyż i zanim się obejrzałam, było po jabłkach. A do polskiego sklepu na zapisy stało się trzy tygodnie wcześniej. Więc skończyło się na łososiu i to jedyna różnica.

Barszcz na zakwasie nastawionym trzy tygodnie przed Wigilią, uszka z polskich grzybów, dla Susła, FakiJapi i Szwagra pierogi z grzybami i zupa grzybowa. Makowiec, keksy, ciastka cynamonowe a pod choinką przywieziony z domu (tego byłego, już gdzieś daleko za nami) Jezusek z gipsu, z odtrąconą główką, który leży na wacie w koszyczku od roku w którym się urodziłam. Na choince plastikowe bombki kupione w UK i szklane przywiezione z domu, z których najstarsza, domek z piernika ma 50 lat. W tym roku nie zawiśnie, ogłosiliśmy rok ochrony bombek przed Nasionkiem.

A co przejęliśmy od Anglików? Ja łososia (jeśli już muszę rybę), kartki, które sama robię i które kaligrafuję różnokolorowymi tuszami i stalówką, czekoladki Quality Street (które mają szczególne miejsce w moim sercu od czasu kiedy miałam 5 lat), mince pies, gingerbread man, ciastka cynamonowe… Na drzwiach frontowych wywieszam … (no, jak to nazwać?) wreath z czarnych i czerwonych jeżyn a gwiazda betlejemska zrobiona na szydełku, powieszona jest już w oknie.

Czy czuję różnicę? Żadną. Dom jest tam gdzie jest serce. A serce tam, gdzie nam dobrze. Gdzie jest ciepło, bezpiecznie, gdzie żyją ludzie nam podobni. I w takim miejscu jakim jest dla mnie Anglia cieszę się, że mam szansę na taką Wigilię i takie Święta- mandarynki i filmy do późnej nocy, zakopana w kołdrę, z termoforkiem pod siedzeniem, obłożona prezentami, jak pięciolatka. Przez te dwa dni o niczym nie muszę decydować, nie muszę zarządzać, gary się piętrzą a ja rozwijam kolejną czekoladkę.

Chcą, żebym popisała o Wigilii i Świętach na emigracji. Proszzzz:

Zwykły wpis
 
Pierwsze nasze Święta w UK, z dala od rodziny były bardzo nietypowe. Zapowiadało się kameralnie, nasza czwórka i oswojony Anglik u swoich rodziców, kiedy zadzwoniła Mała Mi i ogłosiła, że ma rewelacyjny pomysł, tylko nie wie skąd wziąć tyle krzeseł. Na trzy dni przed Wigilią „zaprosiła”, „sprosiła”, „skrzyknęła” do naszego domu (nie jej, z racji metrażu)- 25 osób. Wszystkich ówczesnych polskich pracowników naszej Firmy wraz z osobami towarzyszącymi. Czyli również, osobami, które już pracowały kiedyś z nami, jeszcze nie miały tej przyjemności i tymi, którzy przylecieli Ryanairem do chłopaka/dziewczyny. Było też dziecko, sztuk raz.

Krzesła się znalazły, nasz pokój pomieściłby spokojnie kolejne 25 osób i ze trzy stoliki więcej, skompletowaliśmy sztućce, każdy miał talerz z innej parafii, wino w kubkach, szklankach i czym popadło. Znawcy i smakosze siorbali z butelki. I każdy zniósł co się dało. Gospodynie na emigracji polepiły hurtowe ilości pierogów z grzybami, nagniotły zakalców, nagotowały klusek, ponatykały na wykałaczki niezliczone ilości koreczków. Był barszcz czerwony, ostry jak przykazano w naszym domu, była zupa grzybowa, sałatki, sosy, ciasta, trochę ryb- od śledzia po łososia, jakieś roladki, czekoladki, zawijasy z koperkiem i reklamówka opłatka z katolickiego kościoła. Były obrusy (niektóre z poświęconych na ten cel prześcieradeł), świąteczne serwetki, świece powtykane w butelki i korki, po parapetach porozstawiano dwie paczki płonących podgrzewaczy do lampek olejowych (każda paczka po 100 stuk), czyli przez okna wyglądało jak czarna msza. Panowie otwierali wina i drzwi, Panie wykładały z reklamówek co się dało a nasz oswojony Anglik siedział w kuchni, z wypiekami na twarzy i czekał na kulminację, mamrocząc pod nosem coś zawzięcie.

Ja latałam z kąta w kąt i obsługiwałam GG na końcu którego siedziała moja Rodzicielka popłakująca nad losem dziecka na obczyźnie.

No i była też choinka i kartki, które wszyscy poznosili, łącznie z tymi które dostali tu i ówdzie.

Życzenia składaliśmy sobie…1,5 godziny. Każdy łaził i szukał ofiary do „pocałowania i połamania” a nasz Anglik najpierw spłoszony i zawstydzony, po kilku osobach nabrał animuszu i pod koniec życzył wszystkim wszystkiego najlepszego jak prawdziwy sarmata: popitku, pojadku i innych przyjemności rok cały. Obcałowywał panny i strzelał misia z każdym kto wyciągał łapę. To była jego kulminacja, jak się okazało. Naopowiadałyśmy mu o składaniu życzeń i nie spał przez to dwa dni.

Potem wszyscy jedli, jedli, jedli i odgrzewali co się dało aż jadło się skończyło. Ktoś pokazywał jak gra na gitarze, było o sporcie i o kolczykach i nawet nie zostawili syfu do sprzątania. Nikt nie był smutny, nikt nie siedział w toalecie, nikt nie chlipał nad domem i wygnaniem.

Na drugi dzień, o ekscesach poprzedniego wieczora świadczyły tylko choinkowe łańcuchy rozniesione po całym domu i zapach kopcia- jak po czarnej mszy.

Taka Wigilia zdarza się raz w życiu. Na taką Wigilię znosi się co się da, od serca, żeby wyszło jak najlepiej. Po takiej Wigilii, jest jakoś inaczej. Ale rok później każdy wie, że czas emigracji się skończył a przez 12 miesięcy dużo się zmieniło i ci co dotrwają do kolejnej i kolejnej nie muszą już gotować w pożyczonych garnkach- powoli, robią Wigilię we własnych Domach, własnych czy wynajętych. A wspomnieniem tej pierwszej i niezapomnianej są kartki, które angielskim zwyczajem rozsyłają sobie pocztą lub wręczają osobiście- o ile nadal jeszcze pracują w tej samej Firmie, oczywiście.