Przez ostatnie 4 lata namnożyło się trochę polskich rodzin mieszkających w Koziej Wólce. Kiedy urodziła się Maja, była jedynym polskim dzieckiem w przychodni. Dziś mamy:
-nas
-Komputerowców
-Samotną na benefitach
-Rudą
-Blond
-Tajemniczych
-Znajomych
-Agresywną
… pewnie po uliczkach kryje się ktoś jeszcze. Z tego tłumu wyłoniła się grupa pań, które zapragnęły uczyć się angielskiego. Moja Rodzicielka, Babcia Komputerowców, Ruda, Blonynka i Samotna przez kilka miesięcy starały się o zorganizowanie kursu językowego w ramach programu ESOL zorganizowanego przez Oxford College ale bez konieczności jeżdżenia w tym celu do Miasteczka. Każda ma jakiegoś berbecia pod opieką, niektóre nawet po dwoje, nie każda jeździ autem więc koniec końców udało się zorganizować salę, godziny a OCollge zorganizował nauczycielkę.
Na pierwsze zajęcia poszła Rodzicielka ze swoją psiapsiółką- Babcią Komputerowców, która będę nazywać „J”, podekscytowane, przejęte, pełne obaw, jak nastolatki przed klasówką. Od kilku miesięcy już przerabiają razem kurs SKK, więc podstawy były. Nie mają jednak odwagi mówić więc nauka idzie w las.
Wsiadły w auto, w plecakach ołówki, gumki i zeszyty do notatek i pojechały do Centrum Dziecięcego na 2,5h kursu.
Wróciły na tarczy. 😦 Po pierwsze, okazało się, że kurs przewiduje zaledwie 6 spotkań po 2,5h, każda z kursantek ma inny poziom, więc jedne się nudzą a inne nie wiedzą o co komon…
Ale nie to okazało się problemem. Znające się już wcześniej panie (i dziewczyny) weszły do sali, rozsiadły się, kiedy otworzyły się drzwi i weszła zajmując jedno z miejsc wielka dziołcha, między 20 a 30tką i od razu oparła się na łapie jak w barze z pierogami i zaczęła wzdychać zniesmaczona. Co któraś z zebranych zabierała głos i próbowała dac odpowiedź na zadane pytanie, ta wywijała oczami hopsasy w niebo, fuczała i kpiła pod nosem. Zapytana stwierdziła, że uczyła się 3 lata w angielskim collegu ale nie określiła po co właściwie przyszła na kurs podstaw angielskiego.
Po kolejnym razie, kiedy prowadząca nic nie rozumiejąc z języka polskiego nie zwróciła uwagi na dziołszne fukania, moja Rodzicielka po raz kolejny została wyśmiana z ławki na wprost za swoje błedy w Present Simple, pochyliła się do „J” i wyszeptała:
-Ta baba mnie wpienia.
-CO WPIENIA! CO, STARA KROWO, MYŚLISZ, ŻE SIĘ CZEGOŚ NAUCZYSZ? ZA STARA JESTEŚ NA SZKOŁE! SPIERDALAĆ, OT CO!
Kon-ster-na-cja.
Panie pochowały głowy w szaliczki, Rodzicielka dostała wylewu zupy do zlewu, prowadząca nic nie zauważyła, posypały się słowa nieparlamentarne. Do końca lekcji wszystkie jak jeden bały się odezwać a Agresywna dziołcha brylowała- ach, co to ona nie wiedziała i jakich to odzpowiedzi nie znała!
Kiedy Rodzicielka wróciła do domu i o wszystkim opowiedziała, spytała mnie czy mogę zadzwonić do prowadzącej i powiedzieć co się zdarzyło. Jaki sens przychodzić na zajęciach, skoro taka toto będzie bombardowac każde ich słowo i wyzywać od starych krów? Pomyślałam chwilę i wymysłiłam podstęp.
-W przyszłym tygodniu, wezmę Gabiego w kurteczkę, pojedziemy razem, wysadzisz mnie na rogu, wejdziecie na kurs same, ja przyjdę za chwilę i powiem, że jestem ja, umiem „litlebit” i usiądę jak gdyby nigdy nic, czekając tylko na Agresywną i jej fiki miki. Kiedy tylko podniesie rurę i zacznie swoje harce, poprosze ją ładnie i po angielsku, żeby wstała i głośno, po angielsku powtórzyła to co właśnie powiedziała. Wy będziecie ją prowokować w czasie zajęć, żeby się wpieniła a kiedy wyskoczy- wtedy wkroczę ja- Szpieg Szoguna!
I tak uradziłyśmy i tak się stało. Rodzicielka i J napchały się na następny tydzień tabletkami uspokajającymi a ja spokojna jak wspomniany ostatnio lotos poszłam sobie z Gabim za łapkę nauczyć się z czegoś z angielskiego.
Agresywna nie przyszła.
Ale zrobiły się dwa kurczaki na jednym patyku bo kiedy powiedziałam prowadzącej po co przyszłam i kim jestem, okazało się, że Agresywna nie jest tak wielkim problemem jak… sama prowadząca.
Starsza pani, po 60tce, blond tortownica na głowie, cyc klasyczny i egzotyczny…. Rosjanka czystej krwi. O dziwnym akcencie prowadzącej Rodzicielka wspomniała ale AGresywna przesłoniła treśc pierwszych zajęć więc gdzieć umknęło w tłumie, że college wysłał Rosjankę uczyć Polski angielskiego….
Ja wyjechałam ze zdaniem wielkrotnie złożonym opisującym incydent zeszłego tygodnia, wyprodukowałąm się w obronie pań a prowadząca zamrugała oczętami o firaniastych rzęsach… i nie zrozumiała. Powtórzyłam. Powoli. Czasem po dwa razy, konstruując zdania na okrętkę. Zrozumiała.
-Łot ju want mi tu du wiz ziz?
Aaaaaa!!!
I ucieszyła się, że mogę pomóc w tłumaczeniu jej kursu, usiadłam i zostałam. To było STRASZNE.
ZIZ zamiast „this”, ZAT zamiast „that”, TEJBEL zamiast „table”, FOREGZAMPL zamiast „for example”……… jakiś blady, rozyzjki koszmar z przytupem. I ta gramatyka!
-I waz teaching ruzzian litriczer in Sankt Petersburg. I lof big sitis, jes? Big, noizi, jes?
No i zaczęłam tłumaczyć, cóż było robić. Dostałam jednocześnie glejt na kolejne spotkania bo panie zgromadzone patrzyły na mnie z nadzieją jak na Wiedźmina, który przybył do wioski zarżnąć strzygę co koniom pęciny podgryza.
W nastęny poniedziałek- zjawiła się Agresywna. Od razu ucichła kiedy zobaczyła, że jej angielski zjechał odrobinę w dół po grabinie ego. Nawet próbowała się uśmiechać ale żadna z pań nie zaszczyciła jej spojrzeniem. Na kolejne zajęcia już nie przyszła. Okazało się, że żaliła się w sklepie „J”, że z jakiegos powodu atmosfera jest dziwna i nikt z nią nie rozmawia, więc czuje się nieswojo…
Ale tym czasem zajęcia, prawie dobiegły końca, pozostało ostatnie spotkanie, kiedy panie zapytały- I CO DALEJ?
Nic się nie nauczyły, namieszało się im w głowach od tych wszystkich zisów i jesów… Pani stwierdziła, że nie ważne czy ktoś czyta z błedami czy nie, czytamy wszyscy razem na głos. Bez poprawiania wymowy, nieważne jak, prawą ręką do lewego ucha- marnujemy czas i podpisujemy kartki dla Councila, który zapłaci za kurs jak za zboże, SPASIBA.
I padła odpowiedź z moich ust, zanim jeszcze zastanowiłam się co na siebie biorę:
-Ja was mogę uczyć. Przynajmniej coś zrozumiecie.
I mam- lekcje angielskiego we własnej kuchni, w każdy poniedziałek, z tablica suchościeralną i falamstrem. Maja w szkole, Gabi maże drugim pisakiem po lodówce a ja mam uczeniice- 5 funtów os osoby za spotkanie. Od początku, do bólu, aż załapią. W kółko, jak dzieciom w podstawówce, plus ksero „Essential English Grammar in Use” i lecimy. 🙂
I tak to było. Ktosik chętny bo mam jeszcze krzesła a taborek też niezgorsza. 🙂 W Indiach uczą się na żużlu pod mostem 🙂