Więc poszłam z Majkiem do Centrum Dziecięcego.
Albo jestem nadopiekuńcza (choć nie wydaje mi się bo nie drżymy nad nią na każdym kroku i pozwalamy się obijać, dziubać i bawić śrubokrętem) albo zaborcza (też nie, bo z radością popycham ją do kontaktu ze wszystkim i wszystkimi, żeby mogła doświadczać jak najwięcej). Albo…
Przyszłyśmy o 10:00 ale w Centrum nie było żadnych dzieci. Spędziłyśmy więc godzinę na eksplorowaniu wszystkich możliwych koszyków z zabawkami jakie udało nam się wyciągnąć na podłogę- zwierzątkami, układankami, zestawami do parzenia herbatki, sztucznym jedzeniem i garnuszkami z wielką drewnianą kuchenką. Maja upatrzyła sobie drewnianą marchewkę i tamburyno za pomocą których testowała akustykę sali, podnosiła kółka z wielokolorowych dywaników i zmieniała im miejsce, wspinała się na sofy i przynosiła wszystkie możliwie jak największe pluszaki, żebym naśladowała nimi głosy.
A potem przyszła pierwsza dziewczynka. I już się zjeżyłam, bo Maja wystartowała do niej jak z procy, podbiegła, podała drewnianą pomarańczę i zapytała:
-Hejooo, a neka ne kaka?
Na co dziewczynka, również dwuletnia, zaczęła kaszleć na nią z oskrzeli niczym gruźlik na przepustce. No nie po to biorę dziecko do Centrum, żeby mi złapało jakiegoś bakcyla. Wspominałam, że na dworze akurat wiało szkwałem a mamusia przyprowadziła pociechę w krótkim rękawku?
Na szczęście po przydługiej salwie kaszlenia i charczenia, dziewczynka jak nakazuje dziecięca natura- zaczęła bawić się sama i nie reagowała na majkowe zaczepki. Maja biegała i przynosiła coraz to nowe skarby z koszyków, a dziewczynka nic.
Chwilę potem weszły dwie kolejne mamy z dwuletnimi dziewczynkami i pani ciągnąca długaśny wieszak z kostiumami dla maluchów. Do tego na salę zajechały drewniane koszyki supermarketowe, łóżeczko dla lali, drewniany rowerek z napędem per pedes i wielki kosz kapeluszy.
Maja powitała dziewczynki już przy drzwiach… i została olana klasycznie ciepłym sikiem pieluszanym. Dziewczynki rzuciły się razem do łóżeczka dla lalki i na siłę próbowały wepchnąć swoje lale, które przyniosły po d pachami. Naraz rozległ się wrzask i wycie, obie zaczęły szarpać łóżeczkiem i wyrzucać sobie na wzajem lalki na podłogę krzycząc:
-MINE! MINE!! MINE!!!
Mamy jakoś bezskutecznie próbowały im przypomnieć zasadę dzielenia się ale coś nie bardzo im wychodziło. W tym czasie Maja wybrała sobie z kosza żółty hełm strażacki, wsadziła na głowę, do tego kazała mi założyć sobie szyję niebieskie korale i popchała wózek sklepowy w stronę stolika na którym zostawiła drewniane warzywa i owoce. Poszła robić zakupy. Dziewczynki przywlokły mamom naręcza kostiumów i po chwili już wyglądały jak małe princeski w samym środku załamania nerwowego. Rozczochrane i czerwone na buziach od targania zabawek dla siebie.
Maja nie za bardzo zakumała o co chodzi w szarpaninie o lalkę. Lalki są nudne.
Wtedy wszedł chłopczyk. Maja…. podbiegła, przywitała, została olana, wsiadła więc na drewniany rowerek…a chłopczyk postanowił zepchnąć ją z niego. Mama tłumaczyła mu, że to nie jego rowerek, choć ma taki sam i ma się dzielić ale i tak się pchał. Maja spojrzała na niego tak jakoś dziwnie…. Kokain nie ma na to spojrzenie określenia, choć to rzadko się zdarza. Zsiadła z rowerka, oddała bez walki i również bez przykrości odeszła bawić się klockami. Kompletnie jej to nie obeszło. W otoczeniu równieśników bijących się o prawo do panowania nad zabawkami, zupełnie nie rozumiała na czym polega ta głupia zabawa. Bo i my, w domu, nigdy chyba nie zauważyliśmy żeby Maja była zazdrosna, zaborcza albo walczyła o cokolwiek. Dzielimy się absolutnie wszytskim, nawet jeśli jest to prawo do gmerania w mamy torbie czy taty plecaku, przekładania kart w portfelu, zabierania zabawek kiedy przychodzi pora na coś innego niż zabawa. Wszystko należy do wszystkich.
Więc Maja nie odczuła przykrości z konieczności oddania praw do zabawek.
Dałam jej jeszcze 10 minut z klockami, których Maja nie znała i stwierdziłam, że oddawanie jej czasu na popołudniowe spanie na rzecz obserwowania jak czwórka dwulatków rujnuje wieszaki z kostiumami jakoś się nam nie uśmiecha. Rozrzucały wszystko gdzie popadnie i po godzinie sala wyglądała jak plaża w Normandii. Pozbierałyśmy więc z Mają klocki i warzywka, dokończyłyśmy picie, Maja dała się ubrać i pomachałyśmy łapką.
W drodze powrotnej po głowie tłukło mi się pytanie: czy moje dziecko jest Inne czy Dziwne? Bo to zasadnicza różnica. NIe chcę żeby wystawiana była na kontakt z dziećmi, które nie reagują na najprostsze sygnały ze strony osób trzecich bo cała ta spontaniczna zabawa jaką znajduje Maja w nawijaniu do każdego i uśmiechaniu się jak słoneczko szybko może uschnąć jak kwiatek. W świecie w którym nikt tego nie odwzajemnia. Starsze pokolenie Anglików owszem ale młodsze a w szczególności najmłodsze ma jakiś emocjonalny defekt. Dzieci zasłaniają się kocykami, odwracają wzrok, są nieufne lub w najlepszym wypadku kompletnie nie reagują na próby kontaktu.
Maja jest poukładana, skupiona, systematyczna, lubi zabawy sensowne, szczególnie w układanie i konstruowanie. Jeśli jeszcze może poznać jak coś dźwięczy, szumi, grzechocze, jak się klei, jak kruszy, jest w w siódmym niebie. Nie lubi lalek, misie są dobre do pogłaskania. Ale szyszka, kijek, liść, kamienie, Taty klucze imbusowe, kredki, farbki, puree z ziemniaków- tyle możliwości! A papier, jak on się fascynująco drze!
Jak uchronić szkraba przez zatratą tych cech, nad którymi nawet nie musimy pracować? Żeby nie wpadła w wir zaborczości, chęci posiadania, odbierania, udowadniania co czyje i gdzie kogo miejsce? Jak wypuścić ją za rok do przedszkola jeśli jej ulubionym zajęciem jest rozmawianie z innymi we własnym języku, mruganie oczkami, robienie minek i gestów dzięki którym komunikuje się z nami na poziomie na którym nikt spoza domu nie reaguje?
Policzyliśmy ostatnio jej najczęściej używane słowa i jest ich 50. Z dźwiękami „jak robi zwierzątko” ok 60. Do tego łaczy już słowa wedle naszej, dorosłej logiki w zdania np. „Nie chce.”, „Nie jeszcze” (czyli „Już nie”), „Daj picie” lub jej wielki wyczyn ” A co to to jest tam?”. Ale wachlarz gestów i min, którymi przekazuje wszystko jest nieprzebrany. Jest minka „Tatusiu, wiem, że zrobiłam źle ale kocham cię bardzo, bardzo”, „Tatusiu zrób mi tango”, „Mamusiu, otwórz buzię to cię nakarmię tym czego nie będę jadła”, „Babciu, ubieraj mi szybciej te portki bo kamyczki czekają”.
Czy to normalna obawa młodego rodzica, że świat zewnętrzny nie zrozumie dziecka i skrzywdzi go w jakiś sposób? Lub, że wymagania i zasady świata zewnętrznego będą tak dalekie od tego jak wychowujemy dziecko, że ze zgrozą będziemy obserwować każdego dnia jak nasza Maja staje się zinstytucjalizowana? Urobiona i docięta do wzorca cywilizowanego świata, którym nie ma się co chwalić?
Czy straci to co w nią wkładamy i to co sama w sobie odkrywa czy nie da się i znajdzie w sobie odwagę być Inna? Tak jak Mama i Tata w czasach szkolnych? Było o bardzo trudno ale opłaciło się, czego jesteśmy świadomi dopiero teraz.
Suseł powtarza, że nie da się napełnić naczynia, które jest już pełne. Żeby to zrobić trzeba je opróżnić i nalać czegoś innego. Co oznacza, że jeśli Maja pójdzie do ludzi jako ukształtowana jednostka, niełatwo będzie światu ją przekabacić. Jeśli natomiast zaniedbamy jej wychowanie już teraz, łatwo będzie każdemu namącić i dodać coś od siebie.
Oj niełatwo Kokaince, niełatwo. I smutno na duszy.