Monthly Archives: Sierpień 2008

Rodzicielskich zmagań początki i kilka zdjęć na dokładkę

Zwykły wpis

Dziś niedziela. Pada deszcz, jest zimno i paskudnie, młodzi rodzice polegują ze swoją Fasolką w łóżku do 13:30. Fasolka się przeciąga, stęka, sapie, przysypia, rozgląda się, pakuje całe rączki do dzioba, popluwa się, dojada i popierduje. Sama słodycz. Dziecko nie płacze. Kwęka tylko cichutko kiedy jest głodne i przeciągle kiedy je rozbieramy. Dziecko śpi jak anioł, zagapiona potrafi przespać 4-5 godzin bez budzenia się, ale ma sny. Z sekundy na sekundę buźkę potrafią wykrzywiać uśmiechy szelmowskie, uśmiechy słodkie, marsowe minki, zdziwione minki, małe zmartwienia i wielkie lęki. Z tymi lękami- aż serce boli. Tyle miesięcy nosi się dzidzię dbając o to, żeby nie cierpiała skutków maminych stresów, hałasów, wibracji i wstrząsów, dbamy o ich spokój a tuz po narodzeniu, podczas snu potrafią budzić się przestraszone i wić się jakby próbowały przed czymś uciec.  

Nocne eskapady z pieluchą do kubła idą nam już coraz sprawniej- na pierwsze budzenie wstaję ja, na drugie Suseł a potem już jest ranek. Kokainka podążając za swoją skłonnością porządnisi zorganizowała zestaw „Przewijak” (pielucha pod dupkę, chusteczki, czytsa pielucha i Sudokrem), zestaw „Karmnik” (pielucha do wycierania pyszczka, butelka i smok) oraz zestaw „Kąpielowy”, gdzie artefaktów więcej niż w salonie kosmetycznym. W kilka dni opanowaliśmy sztukę sypania mleka w proszku do butelki z jednym okiem zaklejonym śpiochem oraz zakładania skarpetek na stópki które na widok jakiegokolwiek ubranka rozczapierzają paluszki na wszystkie strony. 

Maja je tak dużo, że nie nadążam z powinnościami natury i zmuszeni jesteśmy doładowywać jej konto mlekiem z puszki. Na 2 dzień po urodzeniu jadła 30ml, teraz w dniu 12 wcina 100ml i jeszcze dopija. Urosły jej pućki i tylko czekam na wizytę pielęgniarki, która zważy Majcika i orzecze ile już przytyła? Utaczam więc ile się da za pomocą pompki, czytając przy tym gazetę- 40 minut 3x dziennie.

Odstawiłam Paracetamol zupełnie, wróciłam do malowania i szlifowania, układania na półkach…ale nie mam apetytu. Talerz zupy dziennie i to tylko dlatego, że wiem, że muszę. 😦 Czasem dopadnie mnie smuteczek i niz tego ni z owego puszczam wodospad łez i smarków, biedny Suseł pociesza a ja chwilę później rozpoczynam malowanie framugi w kuchni. Chlerne hormony. Co do hormonów- Teściowa przyjeżdża koło 20 września i już wiem, że będzie jak przewidywałam. Wizyta Rodziny w zeszłą niedzielę dała mi próbkę tego co mnie czeka kiedy już Teściowa zjedzie nam na salony.

Po 9 miesiącach milczenia i ani jednego telefonu usciskała mnie, wygratulowała, zachwyciła się Maleństwem i zakrzyknęła w zgrozie:
-Kocyk wełniany! Przecież to jej rujnuje biopole! Jak z taką szmatą do dziecka, nie wolno!
Tu Kokainka zawarczała wewnętrznie (a jeszcze Rodzina nie skończyła wchodzić z ulicy do domu) bo „szmata” to kaczuszkowo żółty kocyk w bąbelki, kóry udziergała moja Rodzicielka i podczas kiedy ona jest nadal w Polsce, kocyk służy jako tulak od Babci. Już chciałam protestować i odpalić, że rujnować biopole to można sobie złymi emocjami kiedy padła kwestia o komórkach i zgubnym wpływie telewizora na zdrowie dziecka. I o kłaczkach z ubranek, kótre nie są w pełni bawełniane. I o prezencie od Brata Susła (cudnych śpioszkach z haftami w Hefalumpy), kóre są z pluszopodobnego materiału i emitują formaldehydy. A Rodzina patrzyła na mnie, zza pleców Teściowej i kiwała głowami, powtarzając potem, że w tym roku Teściowa jest nieznośna i nawet Potworas w drodze do nas, kazał jej wracać do Polski. Uznali więc moje obawy, wyrazili współczucie i obiecali nie podesłać jej wcześniej niż 20, jak już wspomniałam.

***
Dni mijają tak powoli i leniwie, że pomyśleliśmy już nawet iż mieszkamy w jakimś uskoku czasowym. Coś pomalujemy, poprzestawiamy, poleżymy z Majkiem, mało jemy, dużo śpimy… jest bosko. 

I zdjęcia. Porzuciałam Photobucketa i przerzuciłam się na Flickra. Ważne, że działa.

Oto Majuśka w 6 dniu, tuż po powrocie do domu:

  

   

      

Na szpitalnym wikcie i opierunku

Zwykły wpis

Oddział na którym sobie rozkosznie polegiwałyśmy przez 4 dni to długi korytarz z salami dla pacjentek po prawej i pokojami midłajfek po lewej. Wszędzie dywaniki, kwiaty, gazetki naścienne promujące rzucanie palenia, karmienie piersią i Internet nad łóżkiem za 2,90 za dobę. (To ogłoszenie zobaczyłam niestety w ostatni dzień). W każdym pokoju cztery pacjentki, oddzielone od siebie zasłonami z cudnie kwiecistych materii rodem z spiżarni cioci Kloci. W zagródce łóżko jeżdżąco- wirujące na pilota, szafka nocna, jeździdełko na Ludzika,a nad głową telewizorek, który jak już wspomniałam, nie zajmował się tylko wyświetlaniem „Coronation Street”.

W pomieszczeniu w którym posapują cztery niemowlaki nie ma prawa byś spokojnie. Co chwila rozdzierało się któreś, potem dołączało się drugie i trzecie a kwękało czwarte. W rożnych kombinacjach kolejności, w ramach solidarności i współodczuwania. Ale, w końcu to Oddział Noworodków! Ludki mają swoje prawa tak jak mają prawo do jego naginania. Ale nie Mamy.

Po prawej na wprost- Pakunka. Wyświadczyła sobie przysługę wychodząc do domu na drugi dzień po południu bo jak znacie Kokainkę, już ostrzyła dzidę co leżała pod łóżkiem. Pakunka zamiast szpitalnego wdzianka, lub przynajmniej tradycyjnego nocnego stylu, przywdziała pomarańczowe sari, klapiące klap klap klap klapki i mnóstwo brzęczących bransolet. Za nic sobie miała swoją prywatność więc trzymała odsłonięte wszystkie swoje zasłony i polegiwała bokiem jak maharadża na starych hinduskich grafikach kamasutry. Czasem przesłaniała oko ramieniem i w takiej pozycji spędzała długie godziny na kiwaniu klapkiem, aż dziw, że sam Mahomet się nad nią nie zlitował i nie zaczęła lewitować. Dopóki był dzień- leż sobie Księżniczko Azji. Ale w nocy… koło 20:00 zaczęła dzwonić po koleżankach. I tu cała epopeja. Ten, który już powiedział na głos, że Kokainka jak zwykle się czepia niewinnej kobiety, niech sobie wyobrazi: 1,5 godzinna rozmowa, na cały regulator, w kha-kha-khaaa języku Himalajów, gdzie każde słowo, każde zdanie wymawiane jest z taką samą beznamiętną nutą, bez górek i dołków, zmiany tonacji, nic. KHA-KHA-KHA czyli „no, czuję się dobrze, jutro wychodzę” brzmiało dokładnie tak jak słynne KHA-KHA-KHA czyli „Mahomet jest moim przyjacielem, Mahomet i wąglik”. Te ostre słowa z palców Kokainki spływają już po tygodniu od tamtych wydarzeń a wciąż żywe jak to tętno 165… O 23:30 skończyła gaworzyć, zwlokła się z wyra i poklapała klapiącymi klapkami cztery razy tam i z powrotem, uwaliła się na łoże, sapnęła i włączyła TV. TV.! Wyścigi konne, uwierzycie?? Koło 2:00 w nocy wyłączyła TV, włączyła jarzeniówkę, która świeciła mi po oczach do rana i zległa. W nocy ze snu nijakiego zbudził mnie brzęk- dziąk, dziąk, dziąk i głośne kha-kha-kha. Pani Pakunka wyłożyła swoją pociechę na łóżko i o 4:00 nad ranem rozpoczęła naukę gry na bransoletkach, które „tak miłe uchu dźwięki wydają w tej porze nocnej”. Za nic miała sobie fakt, że gada całkiem na głos a obok śpią jeszcze trzy wykończone cesarkami matki i Ludki. Wykazała się kompletną ignorancją na zasady dobrego wychowania i współżycia z innymi.
Jak klnę się na Marcina Lutra Kinga- po takiej nocy można zostać rasistą.

Na wprost- pacjentka, której fizys nie poznałam do jej wyjścia do domu ale przez dobre dwa dni zachodziłam w głowę co ona tam wyczynia za tą kotarą?? Przychodził Mąż, coś sobie po cichutku gaworzyli, zapadała cisza i po kilku minutach zza firanki dochodziło przejmujące, głębokie AAAACHHHHH!!!! Jezusie, po cesarce kobieta a Mąż spokoju nie daje, pomyślałam. W ciągu dnia takich achów wydawała ładnych kilka aż w końcu podsłuchałam, że wraz z Mężem ćwiczą karmienie piersią i kiedy przystawiają dziecko do cycka, ono gryzie tak mocno, że biedna mateczka aż płacze z bólu. Można się pomylić. Tak czy inaczej, błogie leżenie przerywało co rusz: klap klap kha kha aaach.

Po mojej prawej- druga Angielka. Przyszłam, już była, poszłam, jeszcze była. Ta kobieta, niech jej bóg da zlitowanie męczy się sama ze sobą w życiu i jako niemy świadek zza kotarki aż mi się serce krajało. Otóż: miała już pierwsze objawy depresji poporodowej, które objawiały się cichutkim chlipaniem kilka razy dziennie. Pytana- czuła się zajedwabiście, jak niemiecka sportsmenka a 10 minut po wyjściu obchodu- znowu chlipała w serwetki z kantyny. Przychodził do niej partner. Zalegał całymi dniami i słuchał: że matką złą jest, że nie urodziła naturalnie, że nie umie karmić, że gorąco, że wszystko naraz. Urodziła przez cesarkę po 20 godzinach bo chłopczyk ważył 5 kilo i zlitowali się nad kobietą. Po południu partner szedł do pracy i koło 17:00 zaczynały się zloty rodziny i znajomych Królika (o tym szerze zaraz). Każdy pytał:
-Jak się czujesz kochanieńka?
-Cudownie, cudownie! (Zaraz po waszym wyjściu planuję otworzyć nieotwieralne okno i zrobić sobie sepuku klamką)
-Karmisz?
-I to jak? Strugami! (Trzy krople na krzyż)
-A dziecko, ładnie się chowa? Płacze?
-Gdzie tam, cichutki, mocny chłopak. (5 kilo i przez to nie mogę być Matką Naturą)
-Masz tu prezent.
-Jaki CUDNY (kolejny, kurewski, niebieski miś)!! Dziękujemy!

I tak do 20:00. Po wyjściu gości, z zegarkiem w ręku- telefon do partnera a w nim histeria, płacz i rwanie kłaków.

Po drugim dniu w pępuszku pojawiła się infekcja. HISTERIA. Chłopczyk dostał antybiotyk i już rano było o wiele lepiej. Partner dowiedział się, że to jej wina i żeby on zmieniał pieluszki.

Po trzecim dniu chłopczyk zakwitł jak mlecz, na żółciutko i orzeczono żółtaczkę fizjologiczną. Nie wiem czy owa paniusia w życiu czytała jakąś książkę, która przygotowałaby ją na to co się może przydarzyć noworodkowi a le na wieść o żółtaczce, przyjęła wszystko ze stoickim spokojem a chwilę później zadzwoniła do matki wyjąc jakby miał kiłę, że zapadł na żółtaczkę i jest źle (chyba).

Kompletny brak asertywności, kompletny teatrzyk dla widzów, zero szczerości i autentyczności. Spięta, wykończona graną rolą i spanikowana własnym życiem. Powiedziałby im wszystkim, że to czego dokonała to nie żadna nomen omen „magia z dupy”, tylko ciężki wysiłek- tu ją boli, tak strzyka, jest wykończona, dzieciak ma atrakcyjny kolor sewilskiej pomarańczy i zaczerwieniony pępek do kompletu a was jest tu za dużo i idźcie już. I już byłoby jej lepiej.

W pewnym sensie się jej nie dziwię. Gdyby zasady funkcjonowania Oddziału były inne, miałaby szanse się wyciszyć i wypocząć a tak… no, dochodzimy do wizyt rodziny i znajomych.

Godziny wizyt 9:00-17:00 i 18:00-20:00, plus cały dzień dla Tatów okazał się koszmarnie koszmarnym koszmarem i był to jedyny powód dla którego tak szybko zebrałam swoją skibkę chleba i zawiniątko i wróciłam do domu po 4 dniu. A było mi dobrze, bo w tym czasie Suseł ze Szwagierką kończyli nam meblowanie i malowanie, pielęgniarki przychodziły na guzik, donosili mi posiłki do łóżka, przewijali i karmili Majcię nocami a ja miałam dużo czasu na oglądanie małego cudziku i wypoczywanie. Wypoczywanie…

Zwalali się wielopokoleniowymi hordami, po 4-6 osób, do Asertywnej przyszło raz 9. I stali. Wyobraźcie sobie- trzy łóżka, przy każdym średnio po 4 osoby, plus pacjentki, dzieci i my dwie- 20 osób w pomieszczeniu 8x8m, bez możliwości otwarcia okien, w sierpniu. Godzinami stali za tymi parawanami lub obsiadywali łóżka, gęgali, śmiali się, przekrzykiwali latające w kółko bachory, wrzask niemowlaków, nam trzaskali co rusz metalową pokrywą kubła, tuż za Majkowym łóżeczkiem, za kotarką. Szeleścili niekończący
m się wodospadem reklamówek i papierów z prezentami i piali nad urodą misiów i baloników. I wnosili bakterie. Nie jestem maniaczką septyki, ale taki bukiet oparów i wyziewów za cholerę mi nie pasował. Dzieciary mogą wnosić tam różyczki, wiatrówki, kiły, mogiły i nie można nic na to poradzić. Wokół śpią jednodniowe niemowlaki a tam kłębi się tłum całkiem obcych osób, nie wiadomo skąd. Może nawet z obory przy wylocie na autostradę.

A z mojej strony wyglądało to groteskowo- wysoki sufit, z trzech stron jednolicie kwieciste wiuwały poruszające się z każdym przechodzącym gościem, rzucającym cień jak zmora jakaś. Dźwięki dochodzące z każdej z możliwych stron, kompletna niemożność dopasowania głosów do osób, zlewająca się w jeden jazgot. Jak zamknięta w pudle do którego wszyscy buczą.

Maja reagowała nerwowo przez dwa dni, potem przyzwyczaiła się, choć ostatnią rzeczą, której chcesz, żeby uczyło się twoje nowo narodzone dziecko jest: „Jak nie rozrzucać rączek i nóżek na wszystkie strony na dźwięk kubła na śmieci?

Personel. W 90% bardzo miły, pomocny i profesjonalny. Ale rozrzut sięgał od pielęgniarek, które puchaciły poduszki i dolewały herbaty po agentki typu:
-Przepraszam, że wołam ale moje dziecko płacze i nic nie mogę poradzić. To już kilka godzin i nie wiem co się dzieje. Powinno być najedzone, ma sucho i ciepło. Uspokaja się tylko przy tuleniu a i to działa tylko chwilę. Już się krztusi.
-Tul więcej, każdy tego potrzebuje, czyż nie?
A Asertywna matka po prostu nie miała czym nakarmić Ludka. To jakby usłyszeć, że skoro dziadek już wisi na powale to pobujamy go! Każdy lubi husianie!!
Cóż, debile zdarzają się w każdej materii.

Z przyjemnych rzeczy:
-Maja
-Suseł
-posiłki do łóżka
-sok pomarańczowy w nieograniczonych ilościach i desery z custardem
-mnóstwo czasu na oglądanie, głaskanie, tulenie i wąchanie swojego Pączka

Z przyjemnych niespodzianek:
-rana po zdjęciu opatrunku
-nocny zastrzyk w brzuch, na krzepliwość- nie bolał
-sprzęt medyczny zarówno ten dla midłajfek jak i ten dostępny dla pacjentek
-fachowa pomoc pediatry i specjalistki od karmienia na zawołanie
-torby próbek i pełnych produktów takich jak proszki, zmiękczacze, maści, kremy, szampony, pieluchy, kupony na zakupy, zniżki 20 funtowe itp.
-a po powrocie do domu, już na drugi dzień- wizyta midłajfki, badanie Majki, pobieranie krwi na miejscu, poradnictwo i odmowa wyjścia bo tak pachnie pieczonym przez Szwagierkę kurczakiem.
Z nieprzyjemnych
-goście
-zasłony
-zdejmowanie opatrunku pod prysznicem, gdzie kręci się w głowie na myśl, że jelita wkręcą się w odpływ
-pięlęgniarka od husiania
-szelest foliowych prześcieradeł po tyłkiem
-kubeł na śmieci tuż po lewej

Podobało mi się. Dużo wrażeń i nawet dzida mi nie zardzewiała. Ale w domu najlepiej. Majka doznała szoku kiedy tylko wnieśliśmy ją do sypialni- karmelowe ściany, żółte framugi, czerwona pościel… wodziła wzrokiem po wszystkim jak zahipnotyzowana, przekonana pewnie, że świat kończy się na kwiecistej zasłonie za którą gadają smoki.

I toczymy się dalej, moi Drodzy. 😀

Na razie dni upływają mi na decydowaniu w której szufladzie trzymać jakie łaszki, którą ręką wygodniej jest mi sięgać po gąbkę do mycia. Na przygotowywaniu baterii narzędzi potrzebnych na noc, żeby nie łazić i przekonywaniu Susła że to „hjup”, „bffrr”, „pprrpff” to dźwięki najedzonego i szczęśliwego dziecka. Niby sam to wie ale i tak przyłożyć ucha do serduszka nie zawadzi.

No, to lecę kręcić wsada z brudkami bo dziecię „pjukliwe” bardzo jest a „pjuk” ma to do siebie, że niezależnie od języka capi jak żyguśki tak samo na całym świecie.

Z wsadem w ręku więc pozdrawia Kokainka
Z nowymi przyjaciółmi: Pjukiem, Purkiem i Bekiem, macha Majuśka
i Suseł, który walczy dziś z anteną satelitarną, żaluzją i cieknącym syfonem.

…i majcikowe stópki…obiecywałam, że nie będzie różowo, ale taki róż musicie mi wybaczyć 😀

  

Dzisiaj w Betelejem… nowinaaaaa! :D

Zwykły wpis

Ile się tu działo!!! 😀 Mam wrażenie, że ostatni wpis wrzuciłam miesiące temu.

Ale od początku, czy raczej od końca:

JEST

Malutka, mięciutka, pachnąca, popiskująca i popierdziująca w niemożliwie rozbrajający sposób. Nie muszę pewnie wspominać, że jak zahipnotyzowani wpatrujemy się w te wszystkie malutkie części ciałka i pyszczka i w każdej sekundzie odkrywamy coś nowego. Ma moją „myszkę miki” czyli zakola ze srebrnych włosków na czole, ma moje zagniecione uszko, tyle tylko, że po lewej stronie zamiast po prawej, ma stópki Susła i jego dolną wargę w miniaturce…

Ma też niesamowicie długie nogi, siedmiocentymetrowe stopy, długie, wąskie paluszki i pazurki o jakich marzy każda laska. Już się umówiłyśmy, że ja pożyczę od niej paznokcie i oddam za 20 lat, kiedy zaczną jej być potrzebne. Tipsiary, chowajcie się, oto natura chwali się prawdziwą sztuką! 😀

Ale od początku…

W Dzień Zero, czyli 20 sierpnia, wstaliśmy o 6:00 rano, zapiłam tabletkę niedozwolonym łyczkiem wody, poryczałam się razy trzy i pół, wsiedliśmy w samochód i wiu. Nie raz czytałam lub słyszałam o dziwnych rzeczach, które robią pary w drodze do szpitali, w środku akcji porodowej- tatusiowie nie wyjdą z domu bez umytej głowy, mamusie zarządzając skok na bok do supermarketu po czekoladki, dzwonią do urzędów po jakieś pierdoły… ja wlazłam na strych i szukałam po kartonach CD Rammsteina a potem siedziałam jeszcze 10 minut zastanawiając się czy odpowiednie tak doniosłej chwili jest bardziej „Reise, Reise” czy „Mutter”. Stanęło na „Live aus Berlin” i cała drogę do szpitala odkrywałam na nowo tajniki spieprzonych solówek Ryszarda. Wysiadłam z auta bez pomocy sanitariuszy z kaftanem gotowym do użycia, sama przeszłam przez parking, weszłam w korytarz ze szklanymi drzwiami …ale dzwonka już nie wcisnęłam. Para zeszła. Wzięli moją kartę, kazali się rozsiąść w sofie ze sztucznej skóry i czekać „soon’a”. Czyli 30 minut. Podczas których wymiękałam całkowicie, odgryzłam sobie kciuka do łokcia i żądałam żeby Suseł robił zdjęcia mnie, takiej rozklapanej, na przyszłość… na wypadek gdybym się zapomniała i następnym razem wybrała naturalne metody stresogenne.

I przyszła pielęgniarka, podreptaliśmy za nią na salę pooperacyjną na której narzędzi tortur więcej było niż na dnie piekieł- a co najstraszniejsze- madejowe łoże, z tymi takimi podnośnikami na nogi. Dzięki. Kazali się rozebrać, przywdziać koszulkę gołotyłeczną i rajstopy kosmiczne. Okazało się że to zgrabne, białe podkolanówki z dziurami na stopach przez które wieje wiatr i fruwają gazety, ale cóż, technologia kosmiczna to jest jakby nie patrzeć. Przyszedł anestezjolog- mocno pastowany pan w okularach i od wejścia przybrał ten charakterystyczny wyraz twarzy, który miała każda pelęgniarka w moim życiu dokonująca na mnie morderczych zabiegów: „Jeszcze jej nic nie wkłułem a ona już płacze”. Mów tu człowieku, odpowiadaj na pytania w obcym języku kiedy paniczny strach odbiera ci władzę na wszystkimi częściami ciała prócz wyrostka robaczkowego… Potem przychodzili jeszcze jacyś, witali się i opowiadali co będą mi robić- zielona mgła personelu.

I kazali wejść na salę operacyjną. W podkolanówkach jak baletnica, z gołym tyłkiem na wierzchu. Usiadłam na stole, opletli mnie kabelkami przemawiając łagodnym tonem jak do niebezpiecznego debila…aż z maszyny, która robi PING dobiegło wszytkich moje tentno -165 na minutę. Tutaj chyba personel się przekonał, że o ile nie nasmarowałam ślepi cebulą i nie wyżłopłałam dzbanka espresso- chyba naprawdę jestem zdenerwowana!

Wkłuł mi wenflon. 170 na minutę. Kazali usiąść, pochylić się do przodu i kolejne 10 minut spędzili na gmeraniu w sprzęcie w poszukiwaniu igiełki do znieczulenia. 160 na minutę, 140… No i zaczęli kłuć. Ja wspinałam się na wyżyny hiperwentylacji, 170 na minutę, Suseł coś opowiadał, facet kłuł, ja zaczęłam powtarzać w kółko: raz, dwa, trzy, nie ma mnie tu, Suseł coś opowiadał, facet znowu kłuł. Cztery razy w sumie mnie dziubnął, na szczęście na znieczuleniu miejscowym ale czułam ciśnienie, gmeranie, uczucie przepełnienia gdzieś w plecach. Potem mnie ułożyli na plecach i usłyszałam jak jeden Zdzisio mówi do drugiego, że jak się będę tak dalej denerwować to mnie znokautują dokumentnie. W zamian za to daaaali mi coooooś miłeeeego, w ruuuuurkę i uszta mi się żrobiły fantasztycznie szumnie szałowe. Coś sobie bredziłam Susłowi i malowaniu obrazów, Suseł co jakiś czas zerkał za parawanik, gdzie nadal ni było ani chirurga ani Fasoli. Okazało się że asystent się zgubił i szukają nowego. Gdzieś oczyma wyobraźni widziałam szafkę w której trzymają septycznych, popakowanych w folię asystentów. Jak strzykawki.

Wzięli zimny psikacz i zaczęłi mi jechać od kostek, bokiem wzdłuż ciała pytając kiedy poczuję cokolwiek, kiedy poczuję dotyk a kiedy zimno? Poczułam pod pachą. No i zaczęłi. Znalazł się asystent i pani chirurg, mała Pakuneczka w wielkich okularesach, stanęła na taborecie chyba i rozpoczęło się smyranie, głaskanie, mrowienie, pukanie i przejeżdżanie. Nic więcej bardziej konkretnego, przy czym to co poszło mi w żyłę z rureczki całkiem odkleiło mnie od sytuacji i miałam to gdzieś. Potem, bez uprzedzenia tuż ponad głową pojawił mi się jakiś biały półdupek, i biała cześć niesforna, Suseł pisnął :”Już jest!” i wskazał na plecy pielęgniarki, która włożyła Coś do akwarium i zaczęła machać ręcznikami i narzędziami. Suseł stał i nagrywał film, ja prześwietlałam wzrokiem plecy pielęgniarki słuchając od czasu do czasu jak coś kwękało z akwarium. W pewnym momencie dali mi zwiniątko w różowej czapusi małe, białe, zaciapane, opuchnięte…taki mały pędrak wyjęty z grudki ziemi. 😀

Głaskaliśmy po wystających częściach tak intensywnie, że aż nam ją zabrali i powieźli na salę pooperacyjną, kradnąc mi Susła. Potem minęło trochę czasu na wpatrywanie się w nudny sufit i przysypianie, przerzucili mnie na inne łóżko i ściany zaczęły jechać wokół mnie. Zaparkowałam w sali pooperacyjnej na kolejne 30 minut, gdzie dali mi Coś golutkiego, ciepłego i wytartego co w końcu zaczęło przypominać Majcika.

Chwilę-nie chwilę potem ściany znowu zaczęły jeździć, była winda i korytarze, potem zasłonki ze wszystkich stron, ktoś wsadził mi do ręki pilota i kazał naciskać jakby co.

A reszta utonęła we wspólnym tuleniu i całowaniu zawiniątka, które wyglądało jak ofiara katastrofy budowlanej- z siniakiem na czole, krewką na policzku i posypane tynkiem.

Ponieważ nie było rozpoczętej akcji porodowej, Majcik od trzech dni cichł planowo, jak podali w książkach przygotowując się na wielki show, po wyjęciu nie miała najmniejszej ochoty wrzeszczeć ani majtać nóziami. Na filmie nakręonym przez Susła, wycierają ją więc ręcznikami, klepią po piętakch, rozcierają poczki, podają tlen a Majka krzywi się tylko i kwęka. W 1 minucie dostała przez to 7 w skali Apgar, ale już w 5 i 10 minucie po 10 punktów.
O przyjazdu do szpitala minęło 70 minut do wejścia na salę operacyjną, kolejne 40 minut na czterokrotną celebrację wkłcia w kręgosłup przeprowadzane przez młodego lekarza z mnóstwem samozaparcia i wiarą w samego siebie oraz oczekiwanie na nokaut, 6 minut od cięcia do wyjęcia i tak o 9:58 Majuś zaświeciła mi gołym tyłkiem na powitanie.

Tak to było. Pomijając te 40 minut, cała reszta była absolutną przyjemnością. Żadne tam 10,16, 20 godzin stękania i szrapania przechodniów za kieszenie w poszukiwaniu strzykawki ze znieczuleniem, żadnego wyzywania Tatusia od z
boczonych faunów i zarzekania się, że od dziś do końca życia śpi w komórce, wygrażania lekarzom za masaż relaksacyjny ujścia szyjki macicy, skakania po jakichś cholernych balonach, pławienia się w basenach i czekania kiedy zrobi się jeszcze przyjemniej. Nic z tego.

A ból pooperacyjny? Rana! Szwy! Krwawienia! „Nie będziesz się mogła zwlec z łóżka przez tydzień!”. „Babeczki naturalne biegają po 6 godzianch a ty będziesz się zwijać jeszcze po powrocie do domu!”.

Trele morele, moje panie! Ponieważ nikt mnie nie zmuszał ani nie jest to uznawane za poważne, żeby wstawać po operacji np. jelit czy wyrostka po 6 godzinach tylko po to, żeby udowodnić dziewuchom z łóżek obok, że się jest bohaterka wybiegu, wstałam sama, nastęnego dnia rano, po zdjęciu cewnika, poszłam do kibelka, wróciłam jeszcze tego samego dnia, zmieniłam pieluszkę… na czym? Na Tramalu? Na morfinie? Nie, moje panie, na 500 paracetamolu, którą dawali na żądanie w dzień i 1000 na noc. Miałam wołać kiedy pojawi się jakikolwiek ból po operacji, więc kiedy się pojawił, 15 godzin później, pielęgniarka była bardzo ciężko zdziwiona. A Ból miał się nijak do np. bólu depilowanych łydek.

I tak jest do dzisiaj. Rana zamknęła się, szwy rozpuściły i na 3 dzień pozostała tylko wąska kreseczka bez zaczerwienienia. Nie muszę siadać na kółku do pływania, nie muszę bać się, że coś mi wypadnie i takie tam te babskie problemiki.

To tyle jeśli chodzi o relację z Dnia 0

Dziś mamy Dzień 6, właśnie pojechali Goście, zostaliśmy sami i w końcu jest tak jak ma być.
Nie zdradzam jeszcze wszystkich tajemnic :D, więc zdjęcia Majcika (coraz piękniejszej w miarę parowania płynów ustrojowych) będę wrzucać stopniowo.

Mamy zdrową, piękną, spokojną dziewczynkę śpiącą w kocyku na tapczanie, jak piszę te słowa i nic innego nie jest ważne.

Dziękujemy za tyle pozdrowień i życzeń powodzenia, czytałam wszystkie na bieżąco z komórki (tu słowo dla sponsora- 3G) i tylko czekałam, żeby w końcu opisać wydarzenia, na pamiątkę, póki świeże i rozemocjonowane.

Wasza Kokainka z tetrą przerzuconą prze ramię,
Suseł z pełną pieluchą w garści i
Maja- najedzona, przewinięta, z lateksowym Pocieszaczem w dziobku.

Mamy córeczke

Zwykły wpis

      Kokainka leży na porodówce, z pociętym bębenkiem i z fasolką na piersiach.
Wszystko przeszło gładko, Majcik urodził się o 9.15, waży 3,45 kg, jest śliczna jak każdy noworodek i zdrowa. Kokainka czuje się dobrze, dzisiaj już nawet wstała z łóżka.
 Taki lakoniczny ten wpis, bo nie chcę robić Kokainie konkurencji. W sobotę jadę zabrać moje dziewczyny do domu.
 A Majcik je jak smok, jest duża, silna i rozgląda się tak jakoś dość świadomie, i głowę podnosi, i ciągle chce jeść. Płetewki będzie miała duże chyba, bo teraz już są spore, nożyska też długie i mało podkurczone. Długa dość jest no i nasza oczywiście.
Starczy tego pisania o bobasie bo na tym blogu nie o to chodzi żeby rodziną się chwalić, bo każdy jakąś ma.
Kokainka mnie prosiła to dziergam niezdarnie te parę zdań ku zaspokojeniu ciekawości tych co lubią czytać mojej Kokainki tego świata interpretacje.
Mam nadzieję że nie polukrowałem mocno co by sie dziatki przy kompach nie pożygały z owej słodkości.
Kokainka wróci na łono bloga i z rozkoszą opisze wszystko czego doświadczyła i czego oko nie widziało ani ucho nie słyszało. Może wam Kokaina nie zamuśkowacieje za bardzo czego sobie i wszyskim czytaczom życzę.

Suseł w osobie własnej.

Jutro WIelki Dzień, matko boska, wcale mnie nie częsie!

Zwykły wpis

Ok, to ten tego…

Na badaniach byliśmy, pokłuli :(, podpisałam ewentualną chęć oddania swoich zbędnych części inkubacyjnych dla studentów (niech mają coś do oglądania), pokiwałam główką nad ewentualnymi zagrożeniami, plusami i minusami, poznałam Doktórkę (lub asystentkę), małą Chineczką i anestezjologa, rosłego Pakistańczyka o arystokratycznym akcencie rodem z Royal Medical College. 

Dali mi: skarpety kosmiczne przeciwzakrzepowe, golarkę, dwie tabletki Ranigastu na okolicznośc postu i plik opowieści o tym czego mam się spodziewać? Mamy zgłosić się na miejscu o 8:00, do 9:30 powinno być po wszystkim, do 10:00 polecą mi stebnówką i przed południem będziemy Mamu i Tatu pełną gębą.

Posłuchaliśmy serduszka, Suseł w cichym kątku swojego fotela nagrał serduszko na komórkę, więc jeśli tylko mi się uda, postaram się wrzucić plik do bloga.

Czyli gdzieś w okolicy poniedziałku lub wtorku, bo nie wypuszczą mnie do soboty. Postaram się jednak namówić Susła do pojawienia się i wrzucenia fotki Kluski w Beciku. 🙂

Obiecuję.

Wy wiecie co macie robić- dać na tacę, zadzwonić do Radia w intencji, jak ktoś chętny to nawet poklęczeć na grochu i zapisać emeryturę komu trzeba. Kwiaty, ofiary z owiec i owoce (w jednym koszu) mile widziane, podobnie jak młode niewolnice z wachlarzami, mirra, kadzidło i sukna.

No, to buziaki…

…jeszcze tu jestem…

…dobra już idę…

Wasza Kokainka, Suseł i Nasionko

…tamten wpis jak się łatwo domyślić był dłuższy :)

Zwykły wpis

…miałam wpis i już nie mam… wsiunk.

Czyli od nowa, w skrócie:

Blaszka, jak już dowiedzieliście się od Susła jest do uratowania. Pojedzie tam gdzie leczą niepokorne samochody lubiące wjeżdżać pod inne, większe.

NatWest to banda partaczy, będziemy teraz prosić managera.

Miałam nocne koszmary o których już nie chce mi się pisać drugi raz, ripley wystarczył.

Znalazłam dysk kokainkowy z muzyką i grafikami, więc posłuchując sobie EBMów i 30 Second to Mars i mam coś z życia

Miałam dobry dzień, mam pralkę i zlew z odpływem nawet. Zrobiłam obiad w czystych talerzach a jutro zrobię ciacho. ktoś reflektuje?

PS. Zmiana planów- Blaszka nie będzie klepana, znaleźli jakieś Volvo i jutro jedziemy obejrzeć. Pogrążam się w bólu motoryzacyjnym i dla zasady nastawiam się na nie.

***

Pozostały 3 dni. :*

 

Gdyby nie hormonalny zwis, pewnie bym się zmartwiła

Zwykły wpis

Dzień, kolejny, nijaki taki.

Nocą niedospany, bolący kręgosłupem, piekący zgagą i goniący sikaniem jak strażak Sam. Śpię lepiej od 8:00 rano ale to pewnie z wykończenia nocnym wałkowaniem się z prawej na lewą. I w ten sposób Suseł dzwoniąc z przerwy koło 11:00-12:00 budzi swoją królewnę, która dopiero co oczko zmrużyła.

Dziś nie zadzwonił. Kokainka wysyłała dłuugie smsy, pikała- cisza. 😦 Koło 15:00 zadzwonił z numeru Szwagra, pogadał chwilunię, spytał o chlebek…Niby nic ale jak Suseł kłamie kurzy mu się zza kołnierza, jak nie mówi prawdy (a to różnica) ma „ton” głosu, który po rozmowie zostawia to coś… 🙂

No i zostawił. Jakoś tak krótko gadał, nie poradził co zrobić z rwącym się internetem… Pomyślałam, pewnie pojechał na długą przerwę do Szwagra i łazi po nim Dzieciak.

O 20:00, 3 godziny przed czasem otworzyły się drzwi na dole i usłyszałam Susła i Szwagra pnących się w górę po schodach. ??? I już wiedziała, że coś przeskrobali.

-Puknęliśmy autko. Puknęliśmy autko… tak. – spojrzałam na Szwagra, koszmar z ulicy wiązów w oczach.
-Bardzo?
-Bardzo puknęliśmy.
-…
-Bo jechaliśmy single trackiem, było mokro i wtedy z naprzeciwka wyjechał ten Land Rover Defender i się puknęliśmy. Zjechaliśmy w sensie. Na niego znaczy się
-Mocno?
-No…- Suseł użył gestu jakim możnaby opisać szuflowanie węgla do piwnicy. 

Co było dalej… moja Blaszka, mój aucik…

Jechali właśnie odebrać Picasso Szwagra, które kupił wczoraj. Teraz Szwagier nie ma Picassa, my mamy. Ze względu na naszą obecną sytuację, kiedy auto MUSI być sprawne, będziemy jeździć nim aż:
a) ktoś wyklepie Blaszkę za rozsądną cenę
b) ktoś kupi Blaszkę wyklepaną
c) ktoś kupi Blaszkę niewyklepaną i potnie na żyletki (NIE!)
d)…
e)…

Szwagier już wszystko policzył, ponieważ to on prowadził (13 lat bez wypadku) chce oddać resztę kredytu, wykafelkować dodatkowe pomieszczenie, po drodze nie wiadomo co a generalnie zabić się na miejscu.

Suseł znowu nie był w pracy, ma papier, jak tydzień temu, że mu Blaszka odmówiła posłuszeństwa co nie oznacza jednak, że manager zmiany nie szantażował go tonem głosu i nie robił mu wyrzutów jak to zostawia magazyn bez obsady. Tak jakby Suseł specjalnie dał się pomiażdżyć Defenderowi, żeby zrobić sobie wolne!

A ja? Ja się cieszę, że nic się nikomu nie stało a reszta… zwisa mi i kompletnie nie wiem co o tym myśleć. Blaszka miała pojeździć do przyszłego roku kiedy to planowaliśmy ją zmienić na ten sam, ale nowszy model. Teraz trzeba będzie coś wymyśleć i kupić inne kółka. 😦 A tak chciałam się uczyć na nim szusować po okolicy. Taki był…starodawny i kochany. I możnabyło nim przewieźć kuchenkę, kosiarkę i antenę satelitarną jednym kursem i mieć jeszcze miesce dla jednej osoby…

kurwa

/przepraszam/

I to teraz? Szczęście w nieszczęściu, że napatoczyło się to Picasso bo odpadłabym ze stresu kompletnie. W dzień Zero, do szpitala co, autobusem 30 minut? A Suseł musiałby rozbić namiot na parkingu i piec marszmellowy przy blasku księżyca. A jego praca? A zakupy jakiekolwiek??

A potem, kiedy już ochłonęliśmy SUseł dodał:
-A rano Dzieciak zrobił „chipa” na przedniej szybie. Zanim wyjechaliśmy. Piłką do golfa.

Wymiękłam.

W moim magiczym domku…

Zwykły wpis

Ooooooooo….. boli wszędzie, kłuje wszędzie! 😀

W niedzielę wstaliśmy skoro świt o 12:00 i pojechaliśmy skosić ten cholerny trawnik w Wólce przez którego nadal nie mamy depozytu. Miły Pan z Dzieckiem na ręku już się zadomowił, ustawił w salonie gipsowego tygrysa i poczęstował nas kawą i herbatą. Podłączyliśmy się do gniazdka, spuściliśmy kabel do ogródka i poszliśmy kosić. W połowie drogi- a co to? Koło kubła stoi kuchenka.
-Co on zgłupiał? Ta kuchenka ma 3 miesiące, dostaliśmy nową, ofoliowaną!
Okazało się, że owszem, kuchenka nowa jest ale nie ta należąca do właścicieli ale inna. Suseł popukał w blaszkę, stwierdził, że nie starsza niż rok… a ja już wyrwałam się pierwsza do odpowiedzi:
-Czy ta kuchenka działa?
-Nie wiem, nie sprawdzałem, dostałem ją od kuzynki szwagra macochy mojej byłej partnerki… nie chciało mi się jej targać na górę skoro tamta działa. Chcecie ją?
-Pewnie!
-No to ja tylko zadzwonię do kuzynki…, powiem że sprawdziłem, nie działa i wywalam. OK?
No i dostaliśmy, z grillem i piekarnikiem, całym tym wewnętrznym osprzętem , kleszczami jakimiś itp. Mało się upuściłam swojego Dziecka z radości. Nasza kuchenka bowiem, po rozmontowaniu zamieniła się tylko w płytę z palnikami i już już planowaliśmy kolejny zakup.

Skosiliśmy mu trawę jak na mistrzostwa świata w piłce nożnej. Zdjęliśmy naszą antenę ze ściany, chłop pomógł wtachać kuchenkę do autka, pożyczył „fśiśkiego dobzie” po polsku, kazał dać znać jak się urodzi Dzidzi, żeby to oblać i długo machał z krawężnika.

Pomyślałam, dobrzy ludzie jeszcze są na świecie. 😀

Dojechaliśmy do domu i pojawił się kolejny problem logistyczny. Kuchenkę trzeba wtachać do domu, ja jestem bezużyteczna, Szwagier będzie u nas za dwa dni- do tego czasu Suseł ma ją wozić ze sobą do pracy? Usiedliśmy więc na pace i myślimy. Ulica pusta, środek dnia, znikąd pomocy. Tylko jakieś dwie dziewczynki pokrzykują 20 metrów dalej w dół ulicy. Siedzimy i myślimy. Nagle z jednego z domów wychodzi drobna kobietka, niższa ode mnie i wraz z dziewczynkami podchodzi z pytaniem czy mogłaby w czymś pomóc bo dziewczynki zauważyły…? A my dalej siedzimy i patrzymy w nią, jakby film się zatrzymał. Ona na nas, my na nią, coś tam klika w trybikach.:D Pomyślałam:
„Kocham ten kraj, jego obywateli, do serca przytul psa, takie rzeczy się nie zdarzają”.

Drobna pani wzięła kuchenkę za boczek, Suseł za drugi, wnieśli do kuchni postawili, ja przytrzasnęłam Pani rękę piekarnikiem. Spytała o Dzidzię, życzyła najlepszego, powodzenia, siły, spytała czy dajemy sobie radę z urządzaniem. Poradziła, że sąsiad spod któregoś tam mam długą drabinę do wieszania anteny. My tylko: dziękujemy, ja : przepraszam za rękę.

Usiedliśmy w kuchni i długo nic nie mówiliśmy. Takie chwile trzeba smakować jak czekoladkę z wisienką.

W mojej dzielnicy ukochanej Śródmieście, za zaniesienie zakupów staruszce na poniemieckie 4 piętro, szczyle biorą piątaka.

Pracowaliśmy do 24:00. Znowu sprzątanie, malowanie, mycie, klejenie. Padliśmy jak gumowe lale bez ciśnienia.

Wczoraj, ze Szwagrem u boku do 1:00, może 2:00 w nocy, nie pamiętam. Szlifowałam właśnie z mozołem kolejną framugę przy schodach i zmęczona oparłam głowę o stopień. Obudził mnie Suseł, zabrał papier ścierny i wygnał do łóżka.
Rano, kredens na swoim miejscu, zamontowany zlew, podłączona pralka… jakieś krasnoludki chyba! 😀 A więc przyszedł czas na kartony kuchenne. Wszystko białe zapaskudzone pyłem ceglanym, gipsem, do mycia. Urządziłam sobie szafki, szuflady, koszyczki wiklinowe, jestem nieprzytomna z tego szczęścia. Po 20 dniach znalazłam deskę do krojenia, duże talerze i pieprz! Wyprowadzka w wykonaniu pomagających członków rodziny to świetna rzecz ale nie dla gruszek. Po 20 dniach znalazłam więc gruszki, banana i jabłko. Całą miskę, jak stała ktoś wsadził na dno kartonu a potem przykrył wszystko plastikowymi pojemnikami kuchennymi, miskami na sałatki itp. Już nie mam owocków. Mam wino bananowo- gruszkowe a w domu jedzie samogonem. Ale poświęcenia muszą być.

Z pamiętnika młodej matki:

Poszłam wprosić się na wizytę u midłajfki. Coś o mnie zapomnieli i zorientowałam się, że nie miałam spotkania w 32 ani w 36 tygodniu a już leci 37. Okazało się, że z wyznaczonym terminem na CCC (Cięcie Czyniące Cuda), o ile nie dzieje się nic niepokojącego ani CCC nie ma wskazań medycznych, zrobią mi cały zestaw obdukcji cielesnych dzień przed terminem. Może być i tak.

Znalazłam wagę łazienkową. Weszłam. Zeszłam, wyregulowałam, weszłam… pomyślałam, że pomyliłam funty z kilogramami… Zmarszczyłam brewkę. Obmacałam moje matczyne ciałko, stwierdziłam, że domowe spodnie od dresu pasują jak zwykle, pomyślałam o innych ubraniach i znowu weszłam na wagę. Straszna prawda… W 9 miesięcy przytyłam… 30 kilogramów. Pobiłam tym swoją Rodzicielkę i jej 25 kilo. Nie wiem, nie pytajcie gdzie się to wszystko podziewa? Fakt, że brakuje mi tylko reklamówki z zakupami, żeby dobić do 100kg wagi załamał mnie tak czy inaczej.

Pytanie tylko, jak tam Majcik i jej gabarytki? Bo jak na razie, mam wrażenie, że połowa z tych 30 to jej kilogramiki a jak spróbuję zlokalizować gdzie ma czuprynkę a gdzie piętki, wychodzi na to, że szybko zdezaktualizuje mi się jej garderoba. Razem z Susłem macamy ją po paluszkach od nóżek (groch w woreczku, z czasów gimanstyki korekcyjnej w podstawówce) i piętkach, Suseł urządza sobie nasłuch głebinowy. Przykłada ucho do Arbuza i leży słuchając dwóch serc naraz. Też tak chcę! 😦

Robię pranie do torby szpitalnej, przepakowuję ją 3x dziennie i słucham jak mi kręgi chrupią w kręgosłupie. Teraz już się nie dziwię, że jakoś tak wolę leżeć niż stać czy siedzieć.
Nadal nic mi nie puchnie, nie zatrzymują mi się żadne magiczne płyny, Arbuzek jak dumnie się wypinał tak wypina i nigdzie nie opada. Nocami, kiedy kręcę swoim gibkim cielskiem na wszystkie strony, żeby znaleźć pozycję do spania, budzę Majcika, co obwieszcza atakami czkawki i bierze mnie na litość.

Zostało 6 dni. Z jednej strony już się nie mogę doczekać, z drugiej- co oni mi tam będą robili? Pokłują mnie, powsadzją szprycki w żywotne części ciała, podłączą do maszyny, która robi PING! I jeszcze każą się rozluźnić!

Ale ważne co na końcu, cała reszta to jakieś zamieszanie w sprawie, tak sobie tłumaczę.

6 dni.

Woda we wiedrze i kinomatograficzny paw

Zwykły wpis

Urządziłam sobie Ognisko Filmowe. Od trzech dni oglądam wszystko to co ściągało się miesiącami (w dobrych czasach kiedy internet nie wisiał na klamce za oknem) i czego jak dotąd nie miałam okazji obejrzeć.

Z nudów oczywiście. Moja fizyczna wydolność spadła do zera i od dwóch dni wstaję na siusiu i po jeściu i żeby przejść się po domu i sprawdzić czy stoi. Resztę czasu, uczciwie się przyznaję- spędzam w łóżku. No bo wstaję do pionu wciągając się tam po kaloryferze, po schodach idę powoli i ostrożnie, mam kosmiczną zadyszkę w drodze powrotnej a salon nadal nie nadaje się do wejścia. Na szczęście podłoga jest skończona i Suseł od kilku dni, po powrocie z pracy próbuje nadać jej pożądany kolor- fabryczny, nie gipsowo- klejowy. Co wyschnie, można zaczynać od początku. Ale już w niedzielę (mam nadzieję) wniosą mi meble do kuchni i rozpocznie się normalne życie.

Jak wygląda teraz, zapytacie? Oj, nie chcecie wiedzieć. Jest tak: podłoga jak wyżej, kuchenkowy blat stoi na dwóch zdjętych ze ściany szafkach, które na nic mi się nie zdadzą i tam sobie „gotuję”. Zlew kuchenny zaparty o ścianę stoi na drzwiczkach od tych szafek a odpływ ma w wiadrze. Wiadro szybko się przepełnia, ja nie mogę go podnieść więc od kilku dni nie mogę nadążyć z myciem kubeczków po herbacie. Przez jeden dzień miałam w kuchni pralkę, ale potem mi zabrali. :(. Czajnik stoi póki się go nie podniesie, krótki kabel powoduje, że podstawka od razu ląduje na ziemi i szura do salonu, gdzie jest podłączona. Na stole mamy wszystko czego do szczęścia potrzeba: majonez i keczup. Biwak przy tym to pięciogwiazdkowy hotel z lokajem w liberii.

A Szwagierka dzwoni i krzyczy:
-Co dziś robiłaś??
-Nic, w sumie zupełnie nic.
-A wczoraj??
-Też nic
-A ściany???

No dobra, pomalowałam jedną ścianę. Jakiż to był wysiłek! Zaraz po śniadaniu przewidziałam, że odbierze mi chęci do malowania jeszcze przed południem, w szlafroku rozstawiłam więc komplecik emulsyjny i pojechałam ścianę. Kuń by się uśmiał. 30 cm^2 malowania, 10 minut siedzenia i gapienia się jak schnie. I tak w kółko. Potem musiałam sięgnąć cokolików więc rozłożyłam sobie kocyk i na pół leżąco naciapałam jak leciało, zapominając o środku ściany. Bo tam stał stolik z farbą i nie chciało mi się go przesunąć. Taki ze mnie malarz.
I za to nakrzyczała na mnie Szwagierka- że się oszczędzać mam, nic nie robić i wypoczywać. Ile można? Już torbę sobie spakowałam, tysiąc razy wymieniłam składniki na pierwsze ubranko dla Majcika… leżę i czekam. Tik tak, tik tak…

No i te filmy. Bosze. W skrócie:

*”Złoty kompas”- nawet nie bajeczka dla dzieci. Jedyne co mi się podobało to pomysł z tymi zwierzakami- totemami. Reszta to jakaś desperacka próba zrobienia czegoś czego jeszcze nie było przy użyciu Nicole Kidman (wcale nie oryginalnej), rudej, chudej dziewusi w czapce z Zakopanego i problemów z geografią. Pancerne niedźwiedzie, centrum Wszelkiego Zła, Samojedzi (!) i jacyś Ruscy, wszystko przypadkiem razem na jednej wysepce, pośrodku skutego lodem morza. Ten wąsaty kałboj z „Ghost Ridera” w blaszanym statku powietrznym i niedźwiedź, któremu akurat udało się wyskoczyć wieczorkiem i zostać królem, skoro już była okazja.

*”Americam Psycho”- kultowa książka, która niejednego przyprawiła o skręt kiszek i womity niekontrolowane, kompletnie ale to kompletnie straciła rozpęd w adaptacji filmowej. Cały jej urok to 80% tekstu poświęconego albo zimnemu referowaniu kto z bohaterów miał co na sobie, po ile i z jakiego salonu mody, kto z kim uprawiał co i opisy samego uprawiania. W filmie- pffff…. Jared Leto w roli Paula Allena wyglądał jak dwunastolatek w ojcowskim garniuturze i za długich spodniach (gdzie mój idol, gdzie?) a Christian Bale… w przeciwieństwie do „Equilibrium” zapomniał, że sepleni i zmusił mnie do doczytywania napisów.
Potem- „Bastion” Kinga, czy raczej pierwsza z czterech części. Jeśli w „American…” scenarzysta postanowił zrealizować film metodą nożyczkową, w „Bastionie” rozwinął skrzydła i postanowił nie szczędzić widzowi dłużyzn, powtórzeń i płycizn akcji. Utknęłam po pierwszej części.

*”Me, You And Everyone We Know”- bez komentarza. Żenują mnie performace w stylu pocierania schabem od koła od roweru i to było coś w tym guście. Główna bohaterka, niewyżyta seksualnie (?), emocjonalnie (?), artystka nurtu współczesnego (…widzę kwiaty, słońce, zdechłego komara, jestem głodna…) zapatrzyła się na sprzedawcę butów, któremu też do szczęścia niewiele potrzeba, np. polać rękę płynem do zapalniczek i podpalić. Jego dwaj synowie, pięciolatek i piętnastolatek, mieszkając we wspólnym pokoju odkrywają tajniki płci- starszy jako tester umiejętności… ehm, oralnych swoich koleżanek ze szkoły, młodszy (pięciolatek, powtarzam) umawia się z czterdziestoletnią kobietą na „robienie sobie kupy do pupy, nawzajem, tam i z powrotem”. No czy ktoś jest to w stanie nazwać kinem na wysokim poziomie?

*”Złe wychowanie” Almodovara. Wszystko Pedra, co widziałam dotychczas było w jakimś sensie piękne. Ten film natomiast miał chyba posłużyć za robaka na haczyku dla przeciwników Kościoła, szkół dla chłopców i homoseksualizmu oraz, dla zainteresowanych- dać trochę pożywki dla oka spragnionego w oglądaniu scen męsko-męskich. Wrażenie żadne.

*”Duma i uprzedzenie” Z Keirą w roli głównej. Ostatni jej film, w którym wyglądała jeszcze jak półkobietą nie jak szkielet obciągnięty skórą. Mr Darcy miał za długi nos i żaaałość taką w oczach, że na płacz się brało. Przyjemnie natomiast oglądało się angielskie widoki i architekturę, którą można tu spotkać na każdym kroku. Rodzina Bennetów mieszkała w domu, który do złudzenia przypomina nasze stare, dobre Zamczysko. 🙂

*”Stealing Beauty”. Jedyna przyjemność to umierający Jeremy Irons. Reszta to opowieść pt. „Straciłabym dziewictwo ale nie mam z kim, a przy okazji który was jest moim ojcem, bo mama miała ten sam problem?”.

*”Troje”- jezu… 😀 Zazdrosna kapłana voo-doo postanawia zemścić się na hiszpańskojęzycznym kochanku, zsyła same plagi, łódź tonie, wszyscy giną, na plażę wyrzuca owego Banderasa, Amerykankę i jej psychotycznego męża, który z każdą chwilą staje się coraz bardziej psychotyczny, kierowany wolą wuduczki. Jest dużo o łapaniu ryb i zdradzaniu męża na samym środku plaży, kiedy on sam nic nie widzi bo na pysku ma gogle do pływania. Święci Pańscy! 😀

*”Sweeney Todd”- tylko jedno pytanie: ja wiem, że to musical ale czy ktoś wyłapał w tym jakąkolwiek melodię czy aktorzy po prostu ciągną nutę po Jasiu Dipie, który nie ma pojęcia co śpiewa ale daje z siebie wszystko?

I ostatni film z tego trzydniowego maratonu. Długi jak dobrze odżywiony tasiemiec ale nie uśpił mnie nawet na chwilę. 😀 „Wyznania gejszy”. Puszczasz play i w sumie wiesz czego się spodziewać ale po wszystkim, jesteś miło zaskoczony. Film piękny, plastyczny, ciepły, prawie pachnący ryżem i tytoniem. Położyłam go na jednej półce z moimi kochanymi „Indochinami”. Żadnej oblechy zastosowanej ku czczej zgrywie, film stonowany, delikatny, czasem prawie czarodziejski…całkiem jak gejsza. I tak poproszę jeszcze.

Więc jak widać- wypoczywanie z przymusu naraża na wiele niepotrzebnych stresów i estetycznych torsji. Przede mną jeszcze z 10 takich podziwiajek do obejrzenia.

Przeczytawszy dziś porcję jadu dla emigrantów, zatęskniłam rozpaczliwe za normalnymi ludźmi. Odkurzyłam dawno nieużywanego lin
ka do historycznego już forum Rammstein. Żeby zobaczyć czy ktoś tam jeszcze dycha? Częstotliwość wpisów powala, jeden w zeszłym tygodniu, dugi miesiąc temu, urwana w pół rozmowa z marca. Kilku starych bywalców siada jeszcze czasem przy ognisku i czeka aż z krzaków wyjdzie stary znajomy ale próżno czekać. Ino wilcy i ghoule. Od czasu do czasu, po tematach przeleci się jakiś czternastoletni fan, rozsiewając w około pytanie o to ile albumów wydał Rammstein bo on ma jeden, ściągnięty i nie wie czy jeszcze szukać? A było tak pięknie. Mieliśmy dwóch trolli, to w czasach kiedy ta instytucja forowego podżegacza była w powijakach. Był Biała Pięść- cholera wie co- neonazista, komunista, socjopata, homofob i analfabeta oraz mój pupil 3bożek- czytał rozprawy filozoficzne, dzieła Lenina i Bravo, łączył co przeczytał w teorię spiskowe, zakładał nowy temat i czekał aż rzucą mu się do gardła. Kochał ludzi i zwierzęta, nienawidził homoseksualistów i nie przyjmował do siebie żadnej krytyki. Taki troll, teraz tak myślę, na wagę złota był. Nie powtarzał się, nie bluzgał, nie miał problemów z defekacją, więc nie wspominał o tym, że chciałby nam wszystkim nasrać na głowy z tej pogardy dla naszym kółkiem malutkich umysłów. Skarb! Ciekawe na jakich forach teraz się jeży?

Szkoda, że takie czasy odchodzą a nadchodzą gorsze. Krążę i drążę po blogach .gazety i nic. Nadal królują pazurki i różowe dzidzie oraz polityka papieru toaletowego, niekończące się ciągi komentarzy do wydarzeń politycznych, wypluwane regularnie przez bloggerów-dziennikarzy, którzy zamiast pisać o domowym wypieku chleba, próbują zabłysnąć elokwencją posta. Im więcej powołań na nazwiska i numery ustaw tym bardziej przypominają książkę telefoniczną. W cholerę z tym.

Jak spędzić kolejny dzień nie widząc już własnych kolan, coś o niezrealizowanych marzeniach, co i tak na końcu wychodzi na jedno.

Zwykły wpis

Zgadnijcie do czego się nadaję? Do niczego. I robię to świetnie, z każdym dniem nabieram wprawy i jeszcze trochę będę robić Nic z prawdziwą wirtuozerią.

To chyba jakaś nowa odsłona zmyślnych zakusów Natury, żeby ochronić Dzidzi i dać matce po łapach. Budzę się, 2 godziny leżę z zamkniętymi oczami, potem wstaję, lezę na dół jak ta stara raszpla, siadam i zaczynam myśleć: co by tu dziś porobić? I przez ten czas Suseł śniadanie zrobi i kawkę poranną, obdzwoni rodzinę, ubierze się, odwiedzi auto…a ja siedzę i planuję. A w głowie- TOTALNA ABSOLUTNA PUSTKA. Nic, jakby się zapytać jak to jest kiedy się nie myśli to ja już wiem jak to jest.

Ale w końcu zbieram się i planuję np. oskrobać z zaprawy gniazdko elektryczne. Informuję o tym Susła z pompą jak wielką cyrkumstancyję i biorę w łapkę (spuchniętą) szpachelkę. Tymczasem Suseł wychodzi do pracy, ja poskrobię minut 10, potem siadam odsapnąć i stwierdzam, że czas na leżakowanie. A to trwa 2 godziny. Potem postanawiam poprzekładać rzeczy które leżą na innych rzeczach ale mózg się buntuje: co będziesz na poddasze szła, tam schody są, spadniesz, leż. Się nie kłócę.

I tak mija mi dzień za dniem. Suseł dzwoni z pracy i pyta co robię?
-Nic Susełku nie robię, nie mam siłki.
-Ty nic nie rób, nie masz siłki.
-No właśnie wiem, nie robię.
-To dobrze. I żebyś mi nic nie robiła!

W normanych okolicznościach dostałabym kociokwiku z nudów ale mózg operuje na całkiem innych obrotach i potrafię godzinami wpatrywać się w firnakę, co sobie faluje wielce ciekawie. Puszczam pięć tysięcy MP3 i gdyby ktoś mnie zapytał jak tam lista przebojów, zdziwiłabym się, że coś leci. Mogłabym słuchać nawet Warszawskich Jesieni, wsio rawno.

W nocy mam ręce na butelce. Dosłownie. Nie mam ich z czego zwieszać w dół bo łóżko osiągneło przecież poziom gruntu, więc stawim sobie przy materacyku butelkę 2l wody i na korku układam ramionko. Dziwne, nie? Ale kiedy zwieszam rękę od łokcia w dół, nagle ból przechodzi i zasypiam. Do momentu kiedy zsuwam się z butelki. Świra można dostać.

Mało jem bo żołądek ściśnięty moim Potomstwem kochanym osiąga powoli promień Schwarzhilda i niedługo kolapsnie w osobliwość. Na cały dzień: dwie kromki chlebka z pomidorkiem, kukurydza może z puszki, wieczorem to co Suseł zostawi, bo nie ma sensu robić dla mnie. Wypiję kubek herbaty i mam wrażenie, że ktoś chce mnie utopić przez zapicie.

Jeszcze trochę.

Dziś leżałam, robiła co powyższe i czytałam. Przeczytałam od deski do deski dwa blogi medyczne- jeden Lekarza, drugi Adeptki Sztuk Medycznych i po raz tysięczny w życiu stwierdziłam, że gdybym dziś poszła jeszcze raz do liceum, wołem nikt nie oderwałby mnie od książek. Bo całe życie marzyłam, żeby zostać lekarzem. Do poduszki czytywałam Internę w 7 tomach, słownik medyczny i wszystko w temacie co popadło. Dziś, czytając bloga natrafiłam na ciekawe zagadki medyczne (co widzimy na zdjęciu?) podsuwane przez Lekarza dla swoich czytelników, studentów. Bez studiów rozpoznałam bezoara, próżnociąg, kleszcze porodowe i coś tam jeszcze. A podobno niejedna studentka na widok próżnociągu stwierdziła, że to: radio, jakiś stary ekspres do kawy, EKG.

Ale nie, w pierwszej klasie Liceum miałam okres burzy i naporu. Bez buntu, cięcia się i ucieczek z domu. Cierpiałam w cichości duszy i zrobiłam sobie na złość- po pierwszym semestrze „zagroziłam się” sama, bez bicia z 13 przedmiotów. Z WFu się nie dało. Wracałam do domu, kładłam plecak w przedpokoju i oglądałam „Linie życia”, czekając aż lekarzem stanę się sama. rano brałam plecak, który leżał tak jak go zostawiłam i szłam przed siebie.

Jako że mam głęboki szacunek do własnego ciała i traktuję je jak hotelową inwestycję w Dubaju, darowałam sobie picie, palenie, żarcie halunków, cięcie się żelkiem haribo i farbowanie włosów pod pachami. Dziwna taka uczennica, przywędrowała z elitarnej podstawówki z 4 czerwonymi paskami w teczce, zrobiła sobie edukacyjne hara kiri a potem mozolnie postanowiła udowodnić wszystkim, że coś im się przywidziało. 🙂 Nomen omen, Liceum skończyłam jako 13 w szkole.

Co bym dziś robiła? Pracowała w jakiejś przychodni? Jeżdziła „trupowozem”? Chlastała kiszki tępą puszką za marne 2000 miesięcznie czy dorabiała się na Wyspach? Pewnie przysypiałabym na starej kanapce w pokoiku lekarskim, żłopała kawę, ścierała z okularów denaturowe pawie i od czasu do czasu ratowała komuś śledzionę. Też bym narzekała. 😀

***

Pozostało 14 dni. Pokoik Majcika przemeblowany już siedem razy, znowu przeszedł rewolucję. I firankę powiesiłam, jej! 😀

***

W sprawie raty za dom o której pisałam… zadzwoniłam do NatWestu i opowiedziałam historię, poinformowałam, że po raz kolejny pieniądze z konta nie spłynęły… posłuchałam muzyczki…odebrała ina pani, której trzeba było opowiadać wszystko od nowa… stwierdziła, że nie wie co poradzić. Nie wie! Bank nie wie co poradzić w sytuacji kiedy ja całym sercem chcę im zapłacić a oni wyciągają łapy po moja kasę. I ona nie wie. Nawet nie może sprawdzić, czy doszło do transakcji. Ma tam szklaną kulę czy coś? Wróży z fusów? Z dymu marihuanowego?? To po co mnie do niej przełączają i w ogóle- po co im Customer Service?

Dzwonimy do agencji wynajmującej nam Kozią Wólkę, poinformować ich, że przez przypadek zakosiliśmy nie swoją szafkę (o czym dowiedziałam się kiedy już przejechała 20 km a van wrócił do Miasteczka). Agencja już zrobiła inwentaryzację w mieszkaniu… i nie zuważyła. A to ci niespodzianka! My podpierniczamy komuś mebel, agencja której właściciele mieszkania płacą za opiekę nad lokalem nic o tym nie wiedzą a zapytani co dalej odpowiadają, żebyśmy sobie ją zostawili. No kuń by się uśmiał!!

***

Z łóżka miłego mego, wasza wiecznie stękająca
Kokainka