Oddział na którym sobie rozkosznie polegiwałyśmy przez 4 dni to długi korytarz z salami dla pacjentek po prawej i pokojami midłajfek po lewej. Wszędzie dywaniki, kwiaty, gazetki naścienne promujące rzucanie palenia, karmienie piersią i Internet nad łóżkiem za 2,90 za dobę. (To ogłoszenie zobaczyłam niestety w ostatni dzień). W każdym pokoju cztery pacjentki, oddzielone od siebie zasłonami z cudnie kwiecistych materii rodem z spiżarni cioci Kloci. W zagródce łóżko jeżdżąco- wirujące na pilota, szafka nocna, jeździdełko na Ludzika,a nad głową telewizorek, który jak już wspomniałam, nie zajmował się tylko wyświetlaniem „Coronation Street”.
W pomieszczeniu w którym posapują cztery niemowlaki nie ma prawa byś spokojnie. Co chwila rozdzierało się któreś, potem dołączało się drugie i trzecie a kwękało czwarte. W rożnych kombinacjach kolejności, w ramach solidarności i współodczuwania. Ale, w końcu to Oddział Noworodków! Ludki mają swoje prawa tak jak mają prawo do jego naginania. Ale nie Mamy.
Po prawej na wprost- Pakunka. Wyświadczyła sobie przysługę wychodząc do domu na drugi dzień po południu bo jak znacie Kokainkę, już ostrzyła dzidę co leżała pod łóżkiem. Pakunka zamiast szpitalnego wdzianka, lub przynajmniej tradycyjnego nocnego stylu, przywdziała pomarańczowe sari, klapiące klap klap klap klapki i mnóstwo brzęczących bransolet. Za nic sobie miała swoją prywatność więc trzymała odsłonięte wszystkie swoje zasłony i polegiwała bokiem jak maharadża na starych hinduskich grafikach kamasutry. Czasem przesłaniała oko ramieniem i w takiej pozycji spędzała długie godziny na kiwaniu klapkiem, aż dziw, że sam Mahomet się nad nią nie zlitował i nie zaczęła lewitować. Dopóki był dzień- leż sobie Księżniczko Azji. Ale w nocy… koło 20:00 zaczęła dzwonić po koleżankach. I tu cała epopeja. Ten, który już powiedział na głos, że Kokainka jak zwykle się czepia niewinnej kobiety, niech sobie wyobrazi: 1,5 godzinna rozmowa, na cały regulator, w kha-kha-khaaa języku Himalajów, gdzie każde słowo, każde zdanie wymawiane jest z taką samą beznamiętną nutą, bez górek i dołków, zmiany tonacji, nic. KHA-KHA-KHA czyli „no, czuję się dobrze, jutro wychodzę” brzmiało dokładnie tak jak słynne KHA-KHA-KHA czyli „Mahomet jest moim przyjacielem, Mahomet i wąglik”. Te ostre słowa z palców Kokainki spływają już po tygodniu od tamtych wydarzeń a wciąż żywe jak to tętno 165… O 23:30 skończyła gaworzyć, zwlokła się z wyra i poklapała klapiącymi klapkami cztery razy tam i z powrotem, uwaliła się na łoże, sapnęła i włączyła TV. TV.! Wyścigi konne, uwierzycie?? Koło 2:00 w nocy wyłączyła TV, włączyła jarzeniówkę, która świeciła mi po oczach do rana i zległa. W nocy ze snu nijakiego zbudził mnie brzęk- dziąk, dziąk, dziąk i głośne kha-kha-kha. Pani Pakunka wyłożyła swoją pociechę na łóżko i o 4:00 nad ranem rozpoczęła naukę gry na bransoletkach, które „tak miłe uchu dźwięki wydają w tej porze nocnej”. Za nic miała sobie fakt, że gada całkiem na głos a obok śpią jeszcze trzy wykończone cesarkami matki i Ludki. Wykazała się kompletną ignorancją na zasady dobrego wychowania i współżycia z innymi.
Jak klnę się na Marcina Lutra Kinga- po takiej nocy można zostać rasistą.
Na wprost- pacjentka, której fizys nie poznałam do jej wyjścia do domu ale przez dobre dwa dni zachodziłam w głowę co ona tam wyczynia za tą kotarą?? Przychodził Mąż, coś sobie po cichutku gaworzyli, zapadała cisza i po kilku minutach zza firanki dochodziło przejmujące, głębokie AAAACHHHHH!!!! Jezusie, po cesarce kobieta a Mąż spokoju nie daje, pomyślałam. W ciągu dnia takich achów wydawała ładnych kilka aż w końcu podsłuchałam, że wraz z Mężem ćwiczą karmienie piersią i kiedy przystawiają dziecko do cycka, ono gryzie tak mocno, że biedna mateczka aż płacze z bólu. Można się pomylić. Tak czy inaczej, błogie leżenie przerywało co rusz: klap klap kha kha aaach.
Po mojej prawej- druga Angielka. Przyszłam, już była, poszłam, jeszcze była. Ta kobieta, niech jej bóg da zlitowanie męczy się sama ze sobą w życiu i jako niemy świadek zza kotarki aż mi się serce krajało. Otóż: miała już pierwsze objawy depresji poporodowej, które objawiały się cichutkim chlipaniem kilka razy dziennie. Pytana- czuła się zajedwabiście, jak niemiecka sportsmenka a 10 minut po wyjściu obchodu- znowu chlipała w serwetki z kantyny. Przychodził do niej partner. Zalegał całymi dniami i słuchał: że matką złą jest, że nie urodziła naturalnie, że nie umie karmić, że gorąco, że wszystko naraz. Urodziła przez cesarkę po 20 godzinach bo chłopczyk ważył 5 kilo i zlitowali się nad kobietą. Po południu partner szedł do pracy i koło 17:00 zaczynały się zloty rodziny i znajomych Królika (o tym szerze zaraz). Każdy pytał:
-Jak się czujesz kochanieńka?
-Cudownie, cudownie! (Zaraz po waszym wyjściu planuję otworzyć nieotwieralne okno i zrobić sobie sepuku klamką)
-Karmisz?
-I to jak? Strugami! (Trzy krople na krzyż)
-A dziecko, ładnie się chowa? Płacze?
-Gdzie tam, cichutki, mocny chłopak. (5 kilo i przez to nie mogę być Matką Naturą)
-Masz tu prezent.
-Jaki CUDNY (kolejny, kurewski, niebieski miś)!! Dziękujemy!
I tak do 20:00. Po wyjściu gości, z zegarkiem w ręku- telefon do partnera a w nim histeria, płacz i rwanie kłaków.
Po drugim dniu w pępuszku pojawiła się infekcja. HISTERIA. Chłopczyk dostał antybiotyk i już rano było o wiele lepiej. Partner dowiedział się, że to jej wina i żeby on zmieniał pieluszki.
Po trzecim dniu chłopczyk zakwitł jak mlecz, na żółciutko i orzeczono żółtaczkę fizjologiczną. Nie wiem czy owa paniusia w życiu czytała jakąś książkę, która przygotowałaby ją na to co się może przydarzyć noworodkowi a le na wieść o żółtaczce, przyjęła wszystko ze stoickim spokojem a chwilę później zadzwoniła do matki wyjąc jakby miał kiłę, że zapadł na żółtaczkę i jest źle (chyba).
Kompletny brak asertywności, kompletny teatrzyk dla widzów, zero szczerości i autentyczności. Spięta, wykończona graną rolą i spanikowana własnym życiem. Powiedziałby im wszystkim, że to czego dokonała to nie żadna nomen omen „magia z dupy”, tylko ciężki wysiłek- tu ją boli, tak strzyka, jest wykończona, dzieciak ma atrakcyjny kolor sewilskiej pomarańczy i zaczerwieniony pępek do kompletu a was jest tu za dużo i idźcie już. I już byłoby jej lepiej.
W pewnym sensie się jej nie dziwię. Gdyby zasady funkcjonowania Oddziału były inne, miałaby szanse się wyciszyć i wypocząć a tak… no, dochodzimy do wizyt rodziny i znajomych.
Godziny wizyt 9:00-17:00 i 18:00-20:00, plus cały dzień dla Tatów okazał się koszmarnie koszmarnym koszmarem i był to jedyny powód dla którego tak szybko zebrałam swoją skibkę chleba i zawiniątko i wróciłam do domu po 4 dniu. A było mi dobrze, bo w tym czasie Suseł ze Szwagierką kończyli nam meblowanie i malowanie, pielęgniarki przychodziły na guzik, donosili mi posiłki do łóżka, przewijali i karmili Majcię nocami a ja miałam dużo czasu na oglądanie małego cudziku i wypoczywanie. Wypoczywanie…
Zwalali się wielopokoleniowymi hordami, po 4-6 osób, do Asertywnej przyszło raz 9. I stali. Wyobraźcie sobie- trzy łóżka, przy każdym średnio po 4 osoby, plus pacjentki, dzieci i my dwie- 20 osób w pomieszczeniu 8x8m, bez możliwości otwarcia okien, w sierpniu. Godzinami stali za tymi parawanami lub obsiadywali łóżka, gęgali, śmiali się, przekrzykiwali latające w kółko bachory, wrzask niemowlaków, nam trzaskali co rusz metalową pokrywą kubła, tuż za Majkowym łóżeczkiem, za kotarką. Szeleścili niekończący
m się wodospadem reklamówek i papierów z prezentami i piali nad urodą misiów i baloników. I wnosili bakterie. Nie jestem maniaczką septyki, ale taki bukiet oparów i wyziewów za cholerę mi nie pasował. Dzieciary mogą wnosić tam różyczki, wiatrówki, kiły, mogiły i nie można nic na to poradzić. Wokół śpią jednodniowe niemowlaki a tam kłębi się tłum całkiem obcych osób, nie wiadomo skąd. Może nawet z obory przy wylocie na autostradę.
A z mojej strony wyglądało to groteskowo- wysoki sufit, z trzech stron jednolicie kwieciste wiuwały poruszające się z każdym przechodzącym gościem, rzucającym cień jak zmora jakaś. Dźwięki dochodzące z każdej z możliwych stron, kompletna niemożność dopasowania głosów do osób, zlewająca się w jeden jazgot. Jak zamknięta w pudle do którego wszyscy buczą.
Maja reagowała nerwowo przez dwa dni, potem przyzwyczaiła się, choć ostatnią rzeczą, której chcesz, żeby uczyło się twoje nowo narodzone dziecko jest: „Jak nie rozrzucać rączek i nóżek na wszystkie strony na dźwięk kubła na śmieci?
Personel. W 90% bardzo miły, pomocny i profesjonalny. Ale rozrzut sięgał od pielęgniarek, które puchaciły poduszki i dolewały herbaty po agentki typu:
-Przepraszam, że wołam ale moje dziecko płacze i nic nie mogę poradzić. To już kilka godzin i nie wiem co się dzieje. Powinno być najedzone, ma sucho i ciepło. Uspokaja się tylko przy tuleniu a i to działa tylko chwilę. Już się krztusi.
-Tul więcej, każdy tego potrzebuje, czyż nie?
A Asertywna matka po prostu nie miała czym nakarmić Ludka. To jakby usłyszeć, że skoro dziadek już wisi na powale to pobujamy go! Każdy lubi husianie!!
Cóż, debile zdarzają się w każdej materii.
Z przyjemnych rzeczy:
-Maja
-Suseł
-posiłki do łóżka
-sok pomarańczowy w nieograniczonych ilościach i desery z custardem
-mnóstwo czasu na oglądanie, głaskanie, tulenie i wąchanie swojego Pączka
Z przyjemnych niespodzianek:
-rana po zdjęciu opatrunku
-nocny zastrzyk w brzuch, na krzepliwość- nie bolał
-sprzęt medyczny zarówno ten dla midłajfek jak i ten dostępny dla pacjentek
-fachowa pomoc pediatry i specjalistki od karmienia na zawołanie
-torby próbek i pełnych produktów takich jak proszki, zmiękczacze, maści, kremy, szampony, pieluchy, kupony na zakupy, zniżki 20 funtowe itp.
-a po powrocie do domu, już na drugi dzień- wizyta midłajfki, badanie Majki, pobieranie krwi na miejscu, poradnictwo i odmowa wyjścia bo tak pachnie pieczonym przez Szwagierkę kurczakiem.
Z nieprzyjemnych
-goście
-zasłony
-zdejmowanie opatrunku pod prysznicem, gdzie kręci się w głowie na myśl, że jelita wkręcą się w odpływ
-pięlęgniarka od husiania
-szelest foliowych prześcieradeł po tyłkiem
-kubeł na śmieci tuż po lewej
Podobało mi się. Dużo wrażeń i nawet dzida mi nie zardzewiała. Ale w domu najlepiej. Majka doznała szoku kiedy tylko wnieśliśmy ją do sypialni- karmelowe ściany, żółte framugi, czerwona pościel… wodziła wzrokiem po wszystkim jak zahipnotyzowana, przekonana pewnie, że świat kończy się na kwiecistej zasłonie za którą gadają smoki.
I toczymy się dalej, moi Drodzy. 😀
Na razie dni upływają mi na decydowaniu w której szufladzie trzymać jakie łaszki, którą ręką wygodniej jest mi sięgać po gąbkę do mycia. Na przygotowywaniu baterii narzędzi potrzebnych na noc, żeby nie łazić i przekonywaniu Susła że to „hjup”, „bffrr”, „pprrpff” to dźwięki najedzonego i szczęśliwego dziecka. Niby sam to wie ale i tak przyłożyć ucha do serduszka nie zawadzi.
No, to lecę kręcić wsada z brudkami bo dziecię „pjukliwe” bardzo jest a „pjuk” ma to do siebie, że niezależnie od języka capi jak żyguśki tak samo na całym świecie.
Z wsadem w ręku więc pozdrawia Kokainka
Z nowymi przyjaciółmi: Pjukiem, Purkiem i Bekiem, macha Majuśka
i Suseł, który walczy dziś z anteną satelitarną, żaluzją i cieknącym syfonem.
…i majcikowe stópki…obiecywałam, że nie będzie różowo, ale taki róż musicie mi wybaczyć 😀