Sama sobie to robię. Zamiast otworzyć Worda jak przystało na nieufnego usera, za każdym razem siadam do tego pieprzonego okieneczka onetu, smaruję, smaruję, wybleblowuje się jak dewotka u konfesjonała, a tu psztryk! i wszystko znika. I żadne ControleZety nie działają.
A na pytanie dlaczego nie otwieram tego Worda odpowiem, że pisanie w okienku bloga (nawet pieprzoniutkiego Onetu) ma się tak do edytora tekstu jak prowadzenie prawdziwego samochodu a autka z kartonu. Nijak się wczuć nie mogę w edytorze. I pod gardło podjeżdża mi moja praca magisterska chyba.
Czyli… Kokainka się wyblebliła ale już tego nie przeczytacie. 😦
Było o niekończącej się długości gilkach, którymi Majucha przez tydzień manifestowała solidarność przeziębieniową z Mamą, o seksownej chrypie, która powoduje, że ludzie mimowolnie nadstawią ucha w mojej obecności, usiłując podsłuchać najnowsze plotki. A ja tylko oszczędzam gardło swoje i uszy słuchaczy bo trzy razy na zdanie pieję jak łysiejący kogut. Było też o babie-gumie czyli o tym, że świat myśli że skoro „jestem” to i znaczy, że „mogę”.
A potem już miałam przechodzić do sedna, kiedy mi się przydarzyło powyższe.
Więc, napisałam, że nie lubię swojej pracy, zimna i mojego pracowniczego outfitu, który zdjęty po pracy wygląda jak bezdomny leżący pod kupą szmat. Dwie pary skarpet pod kolano, zimowe rajstopy, podkoszulka bez rękawów ale za to za półdupki, podkoszulka z długim rękawem, bluza na zamek zapinana pod grzywkę i gruby polar. Do zegarka nie mogę się dostać jak potrzebuję, nie wspominając już nawet o tym co sobie myślą współtowarzyszki toaletowych czynności, kiedy słyszą jak w kabinie obok ktoś szeleści halkami w nieskończoność zamiast po prostu spuścić galoty i dać sie ponieść naturze.
W tym mundurku ludzika Michelin spędzam dziennie do 12 godzin a już po wszystkim siedzę i dygoczę z zimna jeszcze dwie godziny.
I docierając do tematu przewodniego, postanowiłam opisać jak wygląda praca Team Leadera załogi ludzików Michelin w takim sklepie jak nasz. Zaznaczam jednak, że wizja ta może wzburzyć co poniektórych, zarabiających najniższą krajową lub składających fotele samochodowe aż osiągną ideał urody Nike z Samotraki. Bo jest to wizja lenia patentowanego i trutnia biorącego kasę za nic. W ogóle i w szczególe.
Ostatnie 12 miesięcy na macierzyńskim nauczyły mnie bowiem, że niezależnie od tego do jakich dureństw się posunę (podnoszenie papierków z podłogi, zbieranie pustych pudełek z półek tam gdzie mnie nie proszą czy plecenie końskich ogonów pod linijkę) i tak nikt ich nie zauważy a już na pewno nie doceni. Bo jak to tak, pracować jak pershing w otoczeniu moich angielskich podwładnych. którzy ruszają się jak dżdżownice w kałuży? A widzieliście ostatnio jakieś neutrino? Właśnie, pewnie dla połowy mojej załogi rozmywałam się zwykle w pędzącą chmurkę.
Postanowiłam więc podzielić swoją zwykłą prędkość przez 10 i odjąć jeszcze troszkę, żeby dorównać reszcie i przestać się wychylać za nic.
I to daje zwykły dzień pracy Team Leadera bardzo podobny tego:
O 8:00 rano, nieprzytomnym krokiem podchodzę do tablicy ogłoszeniowej z której każdego dnia straszą dziury w grafiku. Przez minut nawet 15 stoję z troską w oku i flamastrem w zębach, prawie gotowa dwoma pociągnięciami wyczarować dodatkowe 5 osób na pełnych etatach niczym chłopczyk od Zaczarowanego Ołówka. Więc stoję i patrzę, patrzę i dumam i przysięgam, że z daleka wygląda na to, że myślę. W rzeczywistości nawet Zaczarowany Ołówek Pana Boga nie jest w stanie zmienić żenady grafiku, więc zamiast dumać nad nim, dumam nad tym co porobię jak już wrócę do domu albo co zjem na lunch… Potem, natchniona chwilą maluję na tablicy zwierzątko dnia (dziś był to mrówkojad schematyczny z dowodem na to, że tutka mu się rusza różnie) lub przedmiot przewodni dnia (ściana z cegieł w ostatnią sobotę) i wychodzę z korytarza na salony. Na salonach leniwym krokiem snują się pierwsi klienci, z zapluszczonymi ślepiami, rozczochrani, ze śniętymi dziećmi w wózkach. I robię „obchód”. Obchodzę włości, choć sama nie wiem po co, bo półki jak półki, żarcie jak żarcie, ale mówią, że trzeba , więc się szczególnie nie kłócę. Musnę pudełko, trącę i pójdę sobie obejrzeć mleko. Mleko trzyma się dobrze bo przecież dopiero co hołota wpłynęła na sklepu przestwór, więc idę „obejść” kanapki, które też świetnie się mają i bez mojej obecności. Po drodze złapię jakiś nietypowy dla nabiału prezencik półkowy typu: pianka do golenia, magazyn dla gejów czy maść na hemoroidy ) i robię sobie dłuugie wycieczki, żeby upchać znaleziska po innych działach. I tak mija godzinka.
Kwadrans potem- Entree Dnia, czyli poranny meeting.
Śmietanka sklepu zbiera się, żeby publicznie manifestować swoje zaangażowanie w życie załogi i orientację w temacie. Stają sobie w kółeczku (kiedyś na sklepie, dziś w magazynie) i wszyscy jak jeden mąż patrzą na Kierownica. Kierownic wita, gratuluje i zagrzewa, Śmietanka reaguje spontanicznie, Kierownic traci humor i zaczyna opierdalać, Śmietanka drąży wzrokiem dziury w betonie a załoga mija kółeczko adoracyjne szerokim łukiem, bo jeśli jest na świecie coś co podobnie jak Hindukusz nie ma najmniejszego zamiaru ruszyć się z miejsca- to jest to Śmietanka. Można jechać z tonowym ładunkiem a managerowie nie ruszą się nawet o centymetr. Można im wjechać wózkiem w kolana od tyłu a nie usiądą. Mendy takie trochę. Po tym jak zdenerwują uczciwie pracujących ludzi i podzielą się tym co kogo boli, przedstawicielka działu Bardzo Ważnego rozdaje zgromadzonym Bardzo Ważny Raport, który za dwie godziny odegra Bardzo Ważną rolę w życiu każdego Managera i Team Leadera. I walnym zgromadzeniem ładują się na pięterko, gdzie kupą dwudziestu osób wtłaczają się do małego pokoiku gdzie na ścianie wisi tablica 2×3 metry na której nazwisko po nazwisku wylistowane wiszą wszystkie osoby, które tego dnia nie zaszczyciły działów swoją obecnością. Każdy Manager spogląda na ptaki za oknem kub paprochy na wykładzinie bo co kogo obchodzi historia gupiej Helen z kas, której znowu odnowiły się skrofuły? Natomiast dla łowców sensacji, spotkanie dotyczące obecności może być źródłem plotki nieograniczonej. Bo na spotkaniu takim nie obowiązuje tajemnica lekarska. Każdy Manager ma swobodnie opowiedzieć o wszystkich objawach chorych Czopków i Mondziołów wliczając w to częstotliwości i konsystencje przeterminowanych marynowanych pieczareczek. Żadnej żenady, żadnej tajemnicy.
Z Bardzo Ważnym Raportem w garści wracam więc do swojej piaskownicy, gdzie już zaczyna być widać skutki dziurawego grafiku. Mleko topnieje, pudełka zaczynają walać się gdzie popadnie, co chwila jakiś klient prosi o produkt, którego nie ma. Idę więc na tyły, postać chwile przed tablicą i wracam twierdząc, że nie mamy tego akurat żarcia, chociaż innego bardzo dużo. Bo szukanie czegokolwiek na tyłach mija się z celem. Więc idę sobie do chłodni i zaczynam „kondensować”. Graliście kiedyś w Sokobana? Sokoban to taka starożytna gierka na IBMa w ktorej ludzik widziany z góry popycha kwadraciki po podziwnionym pokoiku tak, żeby nie zapchać żadnego w kąt. No, to tak to właśnie wygląda. Przepycham, popycham, przerzucam i upycham aż pojawi się w chłodni wąska dróżka do wyjścia. Policzę kejdże, na tablicy namaluję odpowiednią ilość ptaszków i jestem gotowa do przyjrzenia się Bardzo Ważnemu Raportowi (dalej BWR).
BWR to 15-20 stron produktów, które od 6:00 rano nie zostały sprzedane z powodu: brak towaru, towar na tyłach zamiast na półce, towar w złej lokalizacji, towar niezadowalający jakościowo itp. Mnie interesuje naj
wyżej pół strony z tego wydruku. Mam sprawdzić w systemie status produktu i jeśli zdarzy się, że jakiejś szyneczki lub masełko po prostu nie ma, muszę narysować zero, jeśli jest – znaleźć i wyłożyć na półkę. Na te pół strony mam góra 2 lub 3 produkty, które zmuszają mnie do otworzenia chłodni, ale i tak okazuje się, że ich nie mamy.
Po wszytskim idę na śniadanie, jedyny moment, kiedy mozna złapać jeszcze ciepłe żarcie. Po 13:00 frytka stuka o talerz a ryba, jedyna ocalała nie przypomina już istoty z morza wyjętej.
Do tego czasu, na Sklepie mleko zaczyna straszyć pustymi kejdżami. Ale samotny Team Leader w walce o biurokratyczne procedury nie ma czasu na takie pierdoły jak praca. MUSI się przygotować do spotkania o 11:15! Wtedy to Śmietanka złazi się w jedno miejsce jak zdychające biedronki i publicznie ogłasza reszcie skutki swoich poszukiwać produktów z BWRa. Nikt nie słucha, nikt nic nie notuje, Team Leaderka BWDziału ma za zadanie przerysować zera i patyczki na swoją kopię BWR’a a wydruki reszty idą natychmiast w śmieci. Jej kopia idzie natomiast na biureczko po to, żeby za godzinę kiedy przyjdzie manager można było… wyrzucić ją do śmieci.
Do tego czasu na dziale pojawiają się moi pracownicy i zaczynają doprowadzać alejki do porządku.
A ja idę na śniadanie. Po 30 minutach wracam i pytam co kto robi (zawsze z troską w oku) poprzestawiam, poplanuję i idę sobie wydrukować koleny raport, tym razem ze strat. Żeby z nim podreptać na spotkanie o 14:00. Do tego muszę zasiąść ponownie do komputera IBM, z brązową już ze starości klawiaturą i zielono-zielonym ekranikiem. Z komputera wypluwam cztery sążniste raporty w których kolorowym pisadełkiem zaznaczam co większe straty. A tu pudełko masełka (25 sztuk), a tu przeterminowane mięsko, a tu pogniecione eklerki. Poza tym pytam D. o powody dla których straciliśmy tyle a tyle funtów, on mi odpowiada ale ponieważ jego górne jedynki zachodzą na siebie, i tak nic nie rozumiem. (Spośród wszystkim Anglików jakich znam, a znam bardzo wielu- nie rozumiem tylko jego i panny R. O tym może kiedyś). I idę. Zanim się Smietanka zbierze mieszają herbatę, leją mleko, łażą aż w końcu Senior siada i nastawia uszu. I znowu- każdy manager „chwali się” na ile poprzedniego dnia wystawił TESCO na straty. Oczywiście nie z własnej winy ale i tak zbiera joby zupełnie tak jakby sam ręcznie przerzucał magazyn do góry nogami i niszczył co popadnie. Półtora roku temu mieliśmy na dziale starszą panią (pod pięćdziesiątkę, którą oczywiście każdy traktował jak młódkę), która to młóką się nie okazała, kiedy po miesiącach kosmicznych wprost strat przyznała się, że ma słaby wzrok, nie widzi dokładnie dat, więc zmyśla co się jej zdaje. Dziś mamy 11 dzień miesiąca, Ania widziała w tym 17, więc odkładała na półkę na kolejne sześć dni pewna, że mięsku nie zaszkodzi tydzień więcej. Mięsku szkodził już następny poranek a ponieważ kosztowało 8 funtów, JA miałam przesrane już od progu. Na nic więc nie zdało się zaklinanie, że Ania zaklina się, że sprawdziła każdą sztukę towaru jak zawleczki od granatów.
I tak upływa kolejna godzina na żenującym przysłuchiwaniu się jak Senior opierdala Bogu ducha winnych managerów, którzy nie mają czasu uczyć pracowników czytania, pisania i myślenia bez wsparcia rodziny. Senior pewien, że zna rozwiązania wszystkich problemów tryskał entuzjazmem i pomysłami z palca wyssanymi, po których spodziewał się, że zamienią Sklep w finansowe perpetum mobile. Nie to, że nie działały to jeszcze ładowały nas w większe problemy.
Przestał kiedy w Święta Bożego Narodzenia podkasał rękawy i zabrał się za ładowanie śmietany w póły. Ładował tak dni trzy a kolejne cztery tygodnie nie mogliśmy wyjść ze starań na 200-300 funtów dziennie. Tylko na śmietanie. Senior zwyczajnie ładował w póły co popadło, z każdą dostawą pogrzebując głęboko pod ścianą najstarszy towar. Z oczywistych względów, kiedy zorientowaliśmy się co ten dżentelmen wyrabia zaczęliśmy sprzedawać „krótką” śmietanę, „długą” chowając na zapleczu. Ale, jak się trudno domyślić, wkrótce „długa” śmietana robiła się „krótka” i tak aż do połowy stycznia.
I pewnego dnia spytał z przysłowiowym „ryjem” co my wyrabiamy skoro jak pracuje w Firmie lat Strasznie dużo, nie widział strat na śmietanie na łaczną sumę 2000 funtów w cztery tygodnie. Odebrało mi mowę ale wyrwana do odpowiedzi, musiałam wybąkać, że mamy te problemy w wyniku nieudolnej rotacji.
-Czyjej? To się kwalifikuje na upomnienie z wpisem do akt!
-… mmm..twojej.
Po 40 minutach kaźni, idę zwykle na obiad. I tak schodzi czas do 15:00. O 15:00 nadchodzi czas na pospolite ruszenie czyli Rumble Hour, która jak sama nazwa wskazuje, potrafi przeciągnąć się w Two Fucking Rumble Hours. O co chodzi, zapytacie? Każdy kto żyw wyłazi ze swoich działów i idzie porządkować. Wygarniać z półek puste kartony, klękać na podłodze, wypinać pupę wysoko w niebo i sięgać tam gdzie oko klienta nie sięga wysuwając towar na przód półki. Stanowi to niepowtarzalną okazję do integracji międzydziałowej, czyli nieograniczonego paplania i plotkowania w czasie tego rozpasanego wygarniania. Po 30 minutach rumblowania- odpadają ręce. Po 40 kolana, po 50 managerowie zaczynają rozpędzać zatory z pracowników, którzy kłębią się przy jednej butelce ketchupu. Rumble Hour działa na ludzi jak balsam. Pracownicy odkrywają, że na innych działach też żyją ludzie, managerowie zaczynają odzywać się do zwykłych śmiertelników udając, że boscy wysłannicy zstąpili w motłoch. O dziecko popytają, o futbol, rzucą żarcikiem…
Po rumblu, Smietanka znowu wędruje na pięterko i powtarza smutki z rana. Kto jest chory, kto żyga w technikolorze, komu powypadały hemoroidy a kogo rzuciała żona i dzwonił z mostu, że dziś musi wpaść gdzieś indziej niż do pracy.
Ale mnie to już nie interesuje. Przed wyjściem jeszcze wstępnie przyjrzę się żenadzie jutrzejszego grafiku, dziubnę palcem stłuczone jajka, żeby nie było, że nie dbam o straty i już mnie nie ma.
Ktoś powie- dziewczyno, płacą ci za nic, jesteś leń i łyżwiarka!
Tylko, że pomiędzy tymi wszystkimi spotkaniami na wysokim szczeblu, traceniem ton papieru i udawaniem zaangażowania Team Leader przeciąga z chłodni na Sklep jakieś 50 kejdży z mlekiem (każdy załadowany ok 64X 2,5kg), tysiące razy schyla się podnieść z podłogi pudełko, klęka w poszukiwaniu dnia wczorajszego na tyłach półki i przyjmuje dostawę czyli przeciąga zawartość ciężarówki typu lorry do chłodni. Każdy kejdż ok 500 kg a imię ich Legion.
Leam Leader ma przesrane. Odpowiada za coś do czego nie przykłada ręki, robi najgorszą robotę, łazi tam i z powrotem całymi godzinami, stoi jak kołek na niekończących się zebraniach, sprawdza, odbiera, dźwiga i świeci przykładem.
Nie płacą mu za nadgodziny, często tną przerwę o połowę i spodziewają się aplauzu i zaakceptowania.
A po pracy bolą giry, plery i łapy, człowiek czuje się jak Lamignat z Leśnej Poręby, jest zmarznięty na kość, ma czerwony nos i mokre trampki.
Z pokładu Sklepu, gdzie, jak zauważył ostatnio jakiś czuły Czytelnik, daję się coś tam w dupę…
Twarda i nieugięta
Kokaina