Druga wycieczka do Oxfordu
Jeśli ktoś kiedyś zapyta mnie jak mi sie podoba Oxford, zawsze odpowiem: nie wiem, rowery zasłaniają cały widok. Rowery sa wszędzie, kupkami, grupkami, szpalerami, rzędami, przypięte do wszystkiego co nie ucieka. Nie zrobisz zdjęcia budynku, żeby nie sfotografowac przy okazji 30 rowerow, nie zrobisz zdjecia sobie, bo między tobą a aparatem co chwila śmiga rowerzysta. Zostają po nich tylko maziuki. Zeby wejc do sklepu, trzeba przeczekac, aż miną cię piesi z rowerami.
Mówią, że Wrocław jest miastem studentów. Owszem. Można ich spotkac głownie w trzech miejscach, gdzie spędzają ok. 90% czasu z pięciu lat studiów: w ogródku piwnym, w punkcie ksero lub oblegających gabinety asystentów i magistrzyków w wiecznym oczekiwaniu na Godota lub po zwykły wpis do indeksu. Okres studiów rozmywa się gdzieś w kolejkach do dziekanatów, w tramwajach/autobusach w drodze z sali do sali wykładowej, ma zapach baru mlecznego „Miś” lub wspólnej lodówki w akademiku, w której miejsce na ser jest, ale tylko w plasterkach.
Oxfordzcy studenci mają targają ze sobą prawdziwe podręczniki- takie w okładkach. Sączą kawę w przyulicznych kawiarenkach, wystają w zwartych grupkach pod budynkami wyglądającymi jak Hogwart. Socjalizują się aż im para idzie z uszu. Co krok boiska do polo, baseballla, dla leniwych kocyki na hektarowych trawnikach, gdzie można chodzic boso bo nie ma szkieł i psich kup, dla romantycznych- snucie się łódką po kanałach przecinających miasto. Grają w co popadnie, uprawiaja jogging w grupkach, podskakują, klaszczą w łapska, śmieją się a przeciętnemu magistrowi Uniwersytetu robi się jakoś tak…tak od miski.
Każdy student nosi dumnie na piersi herb swojego collegu, przywdziewa bluzy wrzeszczące wielkim napisem OXFORD UNIVERSITY lub paradują półnadzy po szerokich deptakach wabiąc więcej ko-studentów niż kiełbasa much.
Nie jestem zazdrosna ale nagle zdaję sobie sprawę, że krążenie między mikroskopijnymi gabinecikami Placu Uniwersyteckiego 1 miało się nijak do tego, co mozna zobaczyc na ulicach Oxfordu czy Cambridge. Zamiast godzin spędzonych na trawnikach, graliśmy w badmintona (to gorzej niz gra w podstawówce na wiolonczeli) na sali gimnastycznej śmierdzącej potem i gumą. Z wywalonym jęzorem łapaliśmy przesiadki w drodze na zajęcia na drugim końcu miasta, gdzie raki mówiły dobranoc i zimą, o 20:00 wracaliśmy przez ciemne, nieoświetlone parki. W domu grzebaliśmy sie w tonach kserówek próbując ustalic która strona następuje po której, co ma sznur do wiatraka, dlaczego Jaś nie może pisac wyraźniej i dlaczego pani w ksero oszczędza na tuszu? W uniwersyteckiej kantynie można było zjeśc obiad za 6 złotych (pierogi i kapusta kiszona), lub wyjśc bez kurtki na druga stronę ulicy do „Misia”, gdzie na wprost bezdomny obywatel łypał chciwie na twoje kluski śląskie. Na zajęciach sama teoria, żadnej praktyki bo:
a) sprzęt jest ale w postaci muzealnego okazu, którego nie można dotykac bo sie rozleci lub
b) sprzętu nie ma, bo Uczelni na niego nie stac, („ale widziałem kiedyś zdjecie w gazecie, to mogę wam przynieśc i pokazac jak to wygląda.”).
Nauczyciele akademiccy jacy są, każdy wie. Uczą jakby chcieli a nie mogli, często nie znają się na tym co wykładają i zerkają do notatek, lub po popełnionym błędzie, wciskają, że to 100 osób na sali źle zanotowało. „Pani tego nie przyciska, bo nie wiadomo co to?” na informatyce, „Taki szmyrgielek, jak to nazwac…no…eee…szmyrgielek taki” na hydrografii itp, itd…
Nasza wiedza jest jednak o wiele szersza niż niejednego studenta Oxfordu. Tyle tylko, że mój dyplom na nic mi sie nie przyda a przynajmniej mogłabym miec fajne wspomnienia.
Echh…
W większym mieście- większa tandeta. Już przyzwyczaiłyśmy się do bezmiaru bezguścia, które kłuje w oczy aż płakac się chce, ale to co widziałyśmy w oxfordzkich sklepach…stanie na całonocne opowieści dla wnuków. Anglicy zakładają na siebie wszystko co popadnie, bez znaczenia jest kolor, krój, ile sadła wystaje i skąd? Wszystko jest obcisłe, pofałdowane, obsuwa się w dół wypuszczając na słońce zwały tłuszczu, lub podnosi się w góre z takim samym skutkiem. Przy cztym wszystko jest różowe, haftowane, wyszywane cekinami, koralikami, bursztynkami…Uech! Albo całkiem odwrotnie- smętne brązy, kolory ziemi doniczkowej, pleśniejącej pomarańczy lub paznokci grabarza.
Raz na 20 dziewczyn, mozna spotkac taką, która wygląda jak kobieta a nie tania podróbka taniej Posh Beckham. Raz na 10 facetów można spotka takiego, któremu spodnie nie zjeżdżają z tyłka wraz z majtkami i nie odsłaniają wlosów rosnących na denku. O azjatyckich studentach nie wspomnę- mówi sie tu o nich Fruits i rzeczywiście, coś w tym jest- kolorowi do bólu, obwieszeni łańcuszkami, świecidełkami, paskami, paseczkami, fluorescencyjnymi naszywkami a na głowie, co tylko fantazja podpowie.
Ale w sumie- przynajmniej jest kolorowo. 🙂 I jest się na co polampic. Przeciętny wrocławski student występuje w czterech odmianach:
a) Gik -smutny, szary, w smutnej, szarej kurtce, ze sztywnym plecaczkiem na plecach, stojący szaro, smutno i sztywno pod salą w oczekiwaniu aż ktoś go do niej wpuści. W przerwach opowiada co wczoraj zrobiła jego siostra albo jaki biznes prowadzi jego wujek ze Zgierza.
b) Byłem Metalem- czarne, obcisłe ubrania, za małe, bo czasy Metalu umarły, kiedy był w liceum, długie, związane czarną gumką włosy, kręcące się w loki tuż przy baczkach (łech!), znoszony zielony, płócienny plecak, również z czasów liceum, dziś wyblakły. Ale da się jeszcze przeczytac: Nirvana, Matallica lub jeśli plecak jest po bracie: HALOWEEN i dyńka dla ozdoby. W przerwach znikają na fajkę lub bucha, często w ogóle nie wracają.
c) Pakernia- przy czym ta odmiana występuje z róznym natężeniam w miarę zbliżania sie do Akademi Wychowania Fizycznego. Dresy, koszulki z za wąskim rękawem, łańcuchy, sztuczna opalenizna, żelowane włosy i guma do żucia. Przerwy spędzają w samochodach, włączonym stereo i otwartymi drzwiami.
oraz rzadko spotykana odmiana d) Ja i mój Tata-Prawnik- gajerek, teczka z klamerką, pomadowane włosy, szeleszczący zegarek, podręczniki z drukarni, mało talentu, dużo pary-mały wentyl i zwolnienia od Rodziców, że nie musi chodzic na WF. Przerwy rezerwują na rozmowy z magistrami lub asytstentami, żeby zaznaczyc swoją obecnośc „na Zakładzie”.
Ulewa mi się optymizm. Dośc.
/W tle nic nie gra, bo komputer czysty niczym dziewica orleańska, czeka na instalację czegokolwiek do odtwarzania muzyki. Niedopsze./