Monthly Archives: Kwiecień 2007

CV i sens życia

Zwykły wpis

Temat dnia: aplikacja do CE.

Serce waliło mi jak młot, zapukałam, otworzyła mi młoda dziewusia, pewnie sekretarka. Rzuciłam jej aplikację z hasłem dla kogo ma być i już mnie nie było. I szłam sobie powoli żwirowanym podjazdem na którym zaparkowano samochody po 30 tys funtów….

Teraz pozostało tylko czekać.

Tymczasem w firmie przypomnieli o sobie i jutro mam rozmowę kwalifikacyjną na PI. Jak dostanę obie roboty będą jaja. 🙂


Pik to osoba głęboko płytka. Muszę to określenie wprowadzić na stałe do swojego slownika bo oddaje w pełni „piczne zjawisko”.

Rozmawiamy o pracy w zawodach. Pik wygłasza mowę:
„Mnie nie obchodzi czy będąc nauczycielem czegoklowiek nauczę. Ważne, żeby co miesiąc spływała na konto kasa a reszta mnie nie obchodzi. Przychodze, siadam za biurkiem, mówię 45 minut. Jak ktoś będzie chciał, nauczy się angielskiego,  jak nie, jego wola. Bachory mnie nie interesują. Ważne, żeby mnożyły się fundusze.”

Rozmawiamy o gotowaniu:
„Masz jakieś przepisy? Jakiekolwiek dobre, sprawdzone przepisy na żarcie, którym można się pochwalić przed znajomymi jak już przyjdą. Ale żeby było: tanio, szybko, maksymalnie efektownie. Ale przede wszystkim tanio!”

Rozmawiamy o przecenionej orchidei:
„-Chodzi o doniczkę. Całość kosztowała 10 funtów, przecenili na 4. Ale taka doniczka jest warta 3 funty? Bo funt za chabazia. Nie dam za doniczkę 3 funtów, nie ma mowy! Ile kosztuje taka doniczka w mieście?
-Co najmniej pięć funtów- odpowiadam.
-No to tym bardziej, już zarobiłam na niej 2 funty ale to za mało. Roślina jak odżyje to dobrze, jak nie psia jej kość. Gdzie jest ten facio od przecen?- rozgląda się. Zniknęła na 10 minut, wróciła z doniczką, na wpół uschniętym kwiatkiem i oznajmiła:
-Idiota nie wiedział o co mu chodzi. Trzy razy mu tłumaczyłam. Patrzył jak na kosmitę. Ale w końcu przecenił przecenione i dałam 1,4 za całość. Super, nie? Jak się dba o orchidee?”

Pod sufitem, na jednej lince buja się baner 2x2m. Jeśli spadnie komuś na łeb, zabije albo okaleczy. Przystaję i chcę zgłosić kiwaka managerowi. Pik na to:
-Po co mówisz?
-Jak to po co? Może zrobić komuś krzywdę.
-No to co? Będą płacić!
-Ale komuś stanie się krzywda! -dodaję lodowato.
-Nooo….i?

I to jest mili Państwo recepta na sukces w życiu: bierz jak dają albo rwij na siłe, nie dbaj o ludzi, miej świat w dupie i najlepiej, żeby całośc poszła jak najtaniej.

Po korepetycje: patrz Pik z duetu PikPok.

Tymczasem Pok kiwa głową, coś czasem powie, częściej przemilczy i nie chce się zgodzić na udziwnienia w mieszkaniu. Ale też ma być tanio.

Amnezja

Zwykły wpis

Wolnego dzień czwarty, choć zwykle mam ich tylko dwa. W środę odstawiłam sobie załamanie nerwowe i stwierdziłam, że nie pójde do ludzi z opuchniętym pyskiem, jakbym wsadziła łeb do ula. I zrobiłam sobie fajrant. Pierwsze offsick od 14 miesięcy.

Obudziłam sie rano, zawinęłam front, pozbierałam swoje rzeczy z różnych pokoi, jakbym zbierała misie i zaszyłam się w kąciku kiwając się jak ułom. Co było dalej- nie pamiętam.

W czwartek…też nie bardzo pamiętam. Wiem, że łaziłam cały dzień w piżamie koloru truskawkowej pianki i chyba myłam naczynia…Chyba. Obejrzałam „Amelię”, podłamałam się jeszcze troszkę żałując, że w mojej dzielnicy nikt jakoś nie chce wygrzebywać zdjęć spod automatów fotograficznych. Wieczorem wróciło do mnie życie, kiedy Ziemniak, stary, dobry, z jednej studenckiej ławy, wysłał mi linka z ofertą pracy idealnie pasującą do mojego wykształcenia, z biurem 1,5 km od mojego  krzesełka. Wpadłam w szał pisania CV, skontaktowałam się z tłumaczem przysięgłym 
w Stolycy i powzięłam mocne postanowienie zdobycia tego stanowiska. 
Komputery, miękkie fotele, czyste biurka, pewnie będę mogła mieć swój własny 
kubek na herbatę i zdjęcie Chłopców z Kojca na biurku. Czasem wypuszczą mnie
 w pole gdzie będę obserwować zagrożone gatunki zwietrząt i roślin Wielkiej 
Brytanii. Czyli jak tak patrzę, wszystkiego co się rusza i oddycha tlenem.

Wczoraj- wyszłam z domu, wysłałam dokumenty, spotkałam Tatę z Dzieckiem, nie spotkalam FakiJapi (tu uff..), kupiłam na spółkę z Susłem telewizor z jakimś tam płaskim czymś i odtwarzacz DVD z jakimś tam multi regionem. Ale najfajniej było w sklepie z herbatami. Wszystko za pół ceny doprowadziło mnie do stanu euforii. Wybiegłam ze sklepu z trzema rodzajami prawdziwej, sypanej herbaty o fikuśnych, hipnotyzujących smakach (cynamon, goździki, mango, rooibos, cholera wie co…), wieeeelką filiżaną na wieeelkiej podstawce, ręcznie malowaną, takim fiubździu z koszyczkiem do zaparzania tych hipnotyków i wieeelkim kubkiem w paski, który wybrał sobie Suseł.

Dziś też tam idę. 🙂

Perła z lamusa

Zwykły wpis

Wpis stary jak świat ale wciąż żywy czyli rzut okiem na Paciutek.blox.pl:

Mój Park

Cholerne parki z tymi wózkami, dzieciarami i psami gotowymi do gwałtu innych psów…i te pety podeptane wszędzie i psie kupy porozsmarowywane obok butelek po piwie „Perła Bałtyku:…

Ciumcie Drumcie po trzydziestce spacerujace z wypakowanymi apsztyfikantami i znowu gwałcące się psy po prawej.

I rowerzyści dzwoniący dzwonkami, trąbiący trąbkami, że trzeba się na boki rozbiegać, bo On jedzie a z tyłu cała pieprzona rodzinka a na końcu leci pies-gwałciciel. I kubły pełne tlących sie odpadków…

I te pieprzone chore podkulawione gołębie, które łażą za tobą żebrząc o chlebka albo siedzące na tych podkulawionych girach na gałęziach i srające na głowy przechodniów…razem z tymi intelektualistkami które stoja pod drzewami i biadolą nad biednymi nóziami gołąbków, kiedy one kumulują kupy, żeby narobić intelektualistkom w oko…

I emeryci snujący się alejkami, niezważajacy na ruch, który blokują, z łapami założonymi za tyłkami i wnusie męczące psy albo wygrzebujące zgniłe żołędzie spomiędzy psich kup…ładujące je do kieszeni razem z kamieniami, szkłami i zużytymi prezerwatywami, które wnusio znalazł w altance, o, za tamtym drzewem… Pobliska górka obłażąca z trawnika spod którego wyłazi ziemia i potłuczone cegły pamiętające Goebelsa, jakieś pręty o które wywalają się gówniarze rozcinając sobie policzki aż do zębów, sprężyny od tapczanów, deski z zardzewiałymi gwoździami…Powykręcane drzewa podlewanem psim moczem, grożące gałeziami na przechodniów…

I właściciele psów chwalący się trzy razy dziennie tym, jaki kolor i konsystencje miała kupa pozostawiona w trawniku, jakim grzebieniem czeszą psy po jajkach, jak często robią siku i po czym mają „że tak powiem: sraczkę”…

Place zabaw z drącymi się, okładającymi się foremkami dzieciarami i opiekunki ciężko zajęte czytaniem gazetek promocyjnych Geanta lub Hitu, niezauważające, że w reklamówkach kisną odkręcone soczki dla dzieci Bobofrut. A potem dzieciar żyga w technikolorze a rodzice zastanawiają się czy opiekunka nie karmiła dzieciara strychniną…

Na ławkach przesiadują godzinami lokalne obszczymurki sączące odgazowane piwo z warzywniaka za rogiem, bekające, smarkające gęstym mętnym glutem na ścieżki. Wszędzie walają się przerdzewiałe kapsle od butelek i kluczyki do otwierania puszek, które dzieciary ładują do pysków przy najbliższej okazji…i żygają w technikolorze.

Wyliniałe kaczki stroszą resztki piór stercząc w bezruchu na brzegu zzieleniałego, zagnojonego stawu śmierdzącego prztwórnią rybną na wybrzeżu. W wodzie unoszą się napompowane stęchłym powietrzem reklamówki, oblepione zielonym glutem, przy brzegach gniją brzuchami do góry ryby, których martwe truchła odgryzają inne ryby, które niedługo same będą się tak unosić…i ta chora fontanna na samym środku tego syfu, plująca zieloną wodą, udająca fontanne di Trevi a ksztusząca się gnijącymi liścmi…

Na obrzeżach parku w zaparkowanych samochodach przesiaduje kwiat lokalnej młodzieży drażniąc łupaniem hiphopowej szmiry, świecący złotymi łańcuchami i odblaskowymi paskami na markowych dresach kupionych w niedzielę na placu Świebodzkim, rwących tlenione bździągwy z chudymi pyskami i adidasami zakładanymi na gołe spocone giry…

Na kocach wylegują się studentki, które same nie wiedzą czy czytają jakies opasłe tomiszcza o trybie życia chomarów czy podrywaja przechodniów na wypięte tyłki. Wokół lataja muchy, siadają na psich kupach, potem na słodkich bułkach trzymanych w ubłoconych łapach jakichś bachorów a potem przysiaduja na książkach studentek gdzie same robią kupę, które potem studentki rozmazują chusteczką higieniczna bo książka z biblioteki i trzeba oddać….

I ten szalet miejski z którego nikt nie korzysta, stojący na rogu ulicy, tuż przy parku… cuchnący lizolem i WC Kaczką z Biedronki a z okienka przy pisuarach wylatuja stada otępiałych smrodem much, które włażą do oczu i ust pobożnych przechodniów wracających ze mszy… robiących siku ukradkiem, pod szaletem bo w środku drogo, złotówka za papier a po co on? I ten bilboard tuz przy capiącym szalecie z plakatem wykupionym przez Geata reklamującym wielką pięciometrową szynkę po 9,99 za kg na której siadaja te muchy co siadaja na bułkach…

I te pięćdziesięcioletnie matrony w puchatych różowych skarpetach naciąganych na napięte do granic wytrzymałości legginsy, biegające wokół parku i sapiące jak dieslowska lokomotywa .. i te wałki tłuszczu wysuwające się w akcie samowolki spod gumki od majtek, dyndające, przykryte obwisłymi cycami, które też dyndają w okolicy gumki od majtek…w wielkich spoconych koszulkach rozmiary XXL mimo, że Cindy Crawford na kasecie wideło twierdzi, że już niedługo będą nosić staniki w rozmiarze „małe B” na lateksowch ramiączkach. A w reklamówce podskakuje bułka z budyniem kupiona w pobliskiej cukierni w której na półkach roi sie od pszczół… tak na wszelki wypadek, w drodze do domu…żeby mąż nie zobaczył, że się odchudza… Przystające przed billboardem z szynką i wlepiające gały w tłuszczyk wystający spod gumkowej siatki, jakby przypomina im odbicie w lustrze… ale co tam, truchtają dalej alejkami najeżonymi rzadkimi psimi kupami … a w krzakach pies gwałci psa….

paciutek, wtorek, 23 sierpnia 2005 Archiwalny

20.04

Zwykły wpis

 
 

Druga wycieczka do Oxfordu

Jeśli ktoś kiedyś zapyta mnie jak mi sie podoba Oxford, zawsze odpowiem: nie wiem, rowery zasłaniają cały widok. Rowery sa wszędzie, kupkami, grupkami, szpalerami, rzędami, przypięte do wszystkiego co nie ucieka. Nie zrobisz zdjęcia budynku, żeby nie sfotografowac przy okazji 30 rowerow, nie zrobisz zdjecia sobie, bo między tobą a aparatem co chwila śmiga rowerzysta. Zostają po nich tylko maziuki. :/ Zeby wejc do sklepu, trzeba przeczekac, aż miną cię piesi z rowerami.

 

Mówią, że Wrocław jest miastem studentów. Owszem. Można ich spotkac głownie w trzech miejscach, gdzie spędzają ok. 90% czasu z pięciu lat studiów: w ogródku piwnym, w punkcie ksero lub oblegających gabinety asystentów i magistrzyków w wiecznym oczekiwaniu na Godota lub po zwykły wpis do indeksu. Okres studiów rozmywa się gdzieś w kolejkach do dziekanatów, w tramwajach/autobusach w drodze z sali do sali wykładowej, ma zapach baru mlecznego „Miś” lub wspólnej lodówki w akademiku, w której miejsce na ser jest, ale tylko w plasterkach.

Oxfordzcy studenci mają targają ze sobą prawdziwe podręczniki- takie w okładkach. Sączą kawę w przyulicznych kawiarenkach, wystają w zwartych grupkach pod budynkami wyglądającymi jak Hogwart. Socjalizują się aż im para idzie z uszu. Co krok boiska do polo, baseballla, dla leniwych kocyki na hektarowych trawnikach, gdzie można chodzic boso bo nie ma szkieł i psich kup, dla romantycznych- snucie się łódką po kanałach przecinających miasto. Grają w co popadnie, uprawiaja jogging w grupkach, podskakują, klaszczą w łapska, śmieją się a przeciętnemu magistrowi Uniwersytetu robi się jakoś tak…tak od miski.

  

Każdy student nosi dumnie na piersi herb swojego collegu, przywdziewa bluzy wrzeszczące wielkim napisem OXFORD UNIVERSITY lub paradują półnadzy po szerokich deptakach wabiąc więcej ko-studentów niż kiełbasa much.

  

Nie jestem zazdrosna ale nagle zdaję sobie sprawę, że krążenie między mikroskopijnymi gabinecikami Placu Uniwersyteckiego 1 miało się nijak do tego, co mozna zobaczyc na ulicach Oxfordu czy Cambridge. Zamiast godzin spędzonych na trawnikach, graliśmy w badmintona (to gorzej niz gra w podstawówce na wiolonczeli) na sali gimnastycznej śmierdzącej potem i gumą. Z wywalonym jęzorem łapaliśmy przesiadki w drodze na zajęcia na drugim końcu miasta, gdzie raki mówiły dobranoc i zimą, o 20:00 wracaliśmy przez ciemne, nieoświetlone parki. W domu grzebaliśmy sie w tonach kserówek próbując ustalic która strona następuje po której, co ma sznur do wiatraka, dlaczego Jaś nie może pisac wyraźniej i dlaczego pani w ksero oszczędza na tuszu? W uniwersyteckiej kantynie można było zjeśc obiad za 6 złotych (pierogi i kapusta kiszona), lub wyjśc bez kurtki na druga stronę ulicy do „Misia”, gdzie na wprost bezdomny obywatel łypał chciwie na twoje kluski śląskie. Na zajęciach sama teoria, żadnej praktyki bo:

a) sprzęt jest ale w postaci muzealnego okazu, którego nie można dotykac bo sie rozleci lub

b) sprzętu nie ma, bo Uczelni na niego nie stac, („ale widziałem kiedyś zdjecie w gazecie, to mogę wam przynieśc i pokazac jak to wygląda.”).

Nauczyciele akademiccy jacy są, każdy wie. Uczą jakby chcieli a nie mogli, często nie znają się na tym co wykładają i zerkają do notatek, lub po popełnionym błędzie, wciskają, że to 100 osób na sali źle zanotowało. „Pani tego nie przyciska, bo nie wiadomo co to?” na informatyce, „Taki szmyrgielek, jak to nazwac…no…eee…szmyrgielek taki” na hydrografii itp, itd…

Nasza wiedza jest jednak o wiele szersza niż niejednego studenta Oxfordu. Tyle tylko, że mój dyplom na nic mi sie nie przyda a przynajmniej mogłabym miec fajne wspomnienia.

Echh…

W większym mieście- większa tandeta. Już przyzwyczaiłyśmy się do bezmiaru bezguścia, które kłuje w oczy aż płakac się chce, ale to co widziałyśmy w oxfordzkich sklepach…stanie na całonocne opowieści dla wnuków. Anglicy zakładają na siebie wszystko co popadnie, bez znaczenia jest kolor, krój, ile sadła wystaje i skąd? Wszystko jest obcisłe, pofałdowane, obsuwa się w dół wypuszczając na słońce zwały tłuszczu, lub podnosi się w góre z takim samym skutkiem. Przy cztym wszystko jest różowe, haftowane, wyszywane cekinami, koralikami, bursztynkami…Uech! Albo całkiem odwrotnie- smętne brązy, kolory ziemi doniczkowej, pleśniejącej pomarańczy lub paznokci grabarza.

  

Raz na 20 dziewczyn, mozna spotkac taką, która wygląda jak kobieta a nie tania podróbka taniej Posh Beckham. Raz na 10 facetów można spotka takiego, któremu spodnie nie zjeżdżają z tyłka wraz z majtkami i nie odsłaniają wlosów rosnących na denku. O azjatyckich studentach nie wspomnę- mówi sie tu o nich Fruits i rzeczywiście, coś w tym jest- kolorowi do bólu, obwieszeni łańcuszkami, świecidełkami, paskami, paseczkami, fluorescencyjnymi naszywkami a na głowie, co tylko fantazja podpowie.

Ale w sumie- przynajmniej jest kolorowo. 🙂 I jest się na co polampic. Przeciętny wrocławski student występuje w czterech odmianach:

a) Gik -smutny, szary, w smutnej, szarej kurtce, ze sztywnym plecaczkiem na plecach, stojący szaro, smutno i sztywno pod salą w oczekiwaniu aż ktoś go do niej wpuści. W przerwach opowiada co wczoraj zrobiła jego siostra albo jaki biznes prowadzi jego wujek ze Zgierza.

b) Byłem Metalem- czarne, obcisłe ubrania, za małe, bo czasy Metalu umarły, kiedy był w liceum, długie, związane czarną gumką włosy, kręcące się w loki tuż przy baczkach (łech!), znoszony zielony, płócienny plecak, również z czasów liceum, dziś wyblakły. Ale da się jeszcze przeczytac: Nirvana, Matallica lub jeśli plecak jest po bracie: HALOWEEN i dyńka dla ozdoby. W przerwach znikają na fajkę lub bucha, często w ogóle nie wracają.

c) Pakernia- przy czym ta odmiana występuje z róznym natężeniam w miarę zbliżania sie do Akademi Wychowania Fizycznego. Dresy, koszulki z za wąskim rękawem, łańcuchy, sztuczna opalenizna, żelowane włosy i guma do żucia. Przerwy spędzają w samochodach, włączonym stereo i otwartymi drzwiami.

oraz rzadko spotykana odmiana d) Ja i mój Tata-Prawnik- gajerek, teczka z klamerką, pomadowane włosy, szeleszczący zegarek, podręczniki z drukarni, mało talentu, dużo pary-mały wentyl i zwolnienia od Rodziców, że nie musi chodzic na WF. Przerwy rezerwują na rozmowy z magistrami lub asytstentami, żeby zaznaczyc swoją obecnośc „na Zakładzie”.

Ulewa mi się optymizm. Dośc.

/W tle nic nie gra, bo komputer czysty niczym dziewica orleańska, czeka na instalację czegokolwiek do odtwarzania muzyki. Niedopsze./

 

Minutki z bicykla

Zwykły wpis

19.04

Zaplanowana całodzienna wycieczka rowerowa rozpoczęła sie o 16:00. Po godzinach spędzonych przy stole, rozważaniach za i przeciw, kontrowersjach i burzliwych dyskusjach stanęło na tym, że skoczymy obejrzec kwitnący rzepak, tuż za rogiem. Skończyło się na 20 kilometrach, Solnym Szlaku i owcach. Cóż, nigdy nie jest za późno, żeby łyknąc trochę zdrowia. Inne zdanie na ten temat miał Suseł- jadąc na rowerze z fajkiem w pysku.

Dotarliśmy do pobliskiego NorthN., gdzie zabłądziliśmy za prostej szosie. W drodze powrotnej zasiedliśmy w pępku mista, zjedliśmy frytki z papiura, zagryźliśmy hamburgercem i popilismy odrdzewiaczem, żeby nie stracic zbyt wielu kalorii.

Ministerstwo Magii i kwestia metanu czyli co dalej?

Zwykły wpis

Dostep do sieci chwilowo odzyskany dzieki komputerowi Adriano. Adriano podrzucil nam jakiegos dnia plecak ze swoim sperzetem i prosba zeby zrobic Cos-Cokolwiek z tym zlomem zanim go szlag trafi i wyrzuci skrzynke przez okno. A wiec plecak stal sobie w przedpokoju miesiac, drugi miesiag Susel instalowal na nim Windowsa, teraz czeka go trzeci miesiac w przedpokoju. A dopoki nie wysla mi nowych czesci do komputera- bedzie mi sluzyl za maszyne do pisania.

 

Problem: Adriano jest Brazylijczykiem i jego komputer nie przewiduje polskich znakow diakrytycznych. Trudno sie mowi, lepsze to, niz golab pocztowy. Poprawie oonki, kiedy odzyskam swoja maszynke.

 

W Oxforshire nastala Pozna-Wiosna-Wczesne-Lato. Caly dzien przelezalam na dachu zlomowni, wystawialam sie na dzialanie promieniowania UVa i UVb, sluchajac uwaznie co Pik w mojej glowie ma do powiedzenia na temat „szkodliwych promieni, co ze slonca leca”.

 

Od czasu, kiedy wrocili Panowie stosuje „Technike Zamrozenia”. Polega ona na tym, ze na widok Dodatkowego Lokatora zamieniam sie w sopel lodu, ociekajacy plynnym azotem i udaje ze Pan wcale nie kreci sie po mojej swiezo wywietrzonej kuchni. Pan poczuwa sie nieswojo i wychodzi a ja zabieram sie do ponownego wietrzenia kuchni/lazienki/salonu. Bo okazalo sie, ze to nie obaj Panowie rozsiewaja zapachy ale Dodatkowy Lokator! Dawca czynszu kapie sie co 2,3 dni, zalewa lazienke woda tak dokumentnie, ze nie trzeba prac dywanikow przykibelkowych. Swieci bialymi koszulami tak ze trzeba mruzyc oczy i wyciera wode z blatow kuchennych jak mu sie uleje. Natomiast Dodatek nie kapal sie jeszcze ani razu, zostawia podniesiona deske klozetowa, opciapana muszle (bog jeden wie czym i ktorego otworu), nie myje rak, zebow (dwoch) i lampi sie, co nieustannie zauwazam w szybie szafki w kuchni. Kiedys zagrzeje duuuzo wody, ugotuje w niej lyzke do makaronu az bedzie syczec i siekne go ta lyzka przez ten rudy leb. Albo sprzedam mu liscia, co poradzil mi Temat, kiedy skarzylam sie, ze mam „lampiona” w domu.

Anglicy. Zasciankowi, prosci do bolu, powolni, bez cienia inwencji tworczej, leniwi i wygodniccy. Ale i tak ich uwielbiam.

Naszlo mnie z Trufflem, zeby zejsc do „ogrodu” i posprzatac tam chlew, ktory poprzedni lokatorzy domu zostawili tu miesiace temu. Pod naszym oknem pietrza sie worki ze smieciami, potrzaskane meble, pudelka po pizzy, podpaski (sic!) i butelki po coli. Robi sie cieplo i przez tydzien myslalysmy, ze gdzies z rurki ulatuje gaz, bo smierdzialo nam przy jedzeniu. Okazalo sie, ze z gory smieci pod oknem unosi sie metan i zatruwa sniadanio-kolacje.

Zaopatrzone w worki na smieci, rekawice, rozpuszczalnik i zapalki, postanowilysmy zrobic porzadek z wroclawskimi Maslicami. Zdazylysmy zebrac jeden worek puszek po piwie, kiedy z okna pod nami wychynela tatuowana, lysa glowa sasiada z pytaniem, czy ktos nam za to placi?

 

-Nie.

-To po co to robicie?

-Bo nam smierdzi.

-To nie otwierajcie okien. Nie bedzie smierdzialo. Ja tak robie.

 

Konsternacja. My na siebie, my na niego, on na nas. Facio mieszka na poziomie trawnika, smieci leza dokladnie na wprost jego tatuowanego pyska, kiedy oglada telewizje. I MU NIE PRZESZKADZAJA! Woli trzymac okna zamkniete cale lato, tlamsic sie we wlasnym smrodku niz wyjsc przed dom i w 15 minut posprzatac chlew.

Opowiedzial nam, ze wieczorami widuje na kupie smiecia taaakie szczury (reczna demonstracja), i ze czeka kiedy nasz landlord postanowi sprowadzic specjalna ekipe do sprzatania. A w oczekiwaniu na cud, porobil zdjecia wysypiska oraz… studzienki odplywowej z drugiej strony jego mieszkania, ktora tryska sikami (sic!) i wyslal je do Wydzialu Czegostam Srodowiska w oczekiwaniu na ich reakcje.

Ze zwieszonymi woreczkami na smieci stalysmy na kupie odpadkow i nie wiedzialysmy co robic. Smiac sie czy plakac? Pokiwalysmy grzecznie glowkami i zgodzilysmy sie zostawic smierdzisko w stanie nienaruszonym i naturalnym. Nie zapytalam sie od jak dawna czeka na cud z Ministerstwa Magii, jeszcze dowiedzialabym sie ze pol roku.

Mieszkamy w Zamczysku 7 miesiecy. Jak dotad czekamy na:

*szybe do kuchni bo mamy deche pazdzioche;

*oczyszczenie rynny, bo latem kwitnie w niej bez, a Truffel ma mokra sciane;

*naprawienie lodowki, ktora wiszczy tak ze pozostaje tylko rwac wlosy z glowy

*pozbycie sie myszy z przestrzeni miedzysciennych (You can by a cat, if You want)

*uszczelnienie okien (zima sie konczy)

i jeszcze by sie cos znalazlo ale nasz Landlord, Tariq! (ten wykrzyknik sugeruje prawidlowa wymowe jego imienia) udaje ze zostal zabity i porzucony przy drodze. I dlatego po czynsz wysyla Karaibczyka, z ktorym za cholere nie da sie dogadac.

 

A my mamy okno w kuchni uszczelnione spodniami dresowymi i zadnej nadziei na szybe.

 

/Ramms+ein- „Reise, Reise” i az mnie za serce chwyta ten patos, sciska gardlo i lzy cisna sie do oczu, kiedy slucham tem pieknej piesnioly…/

„Ahhhh…Hoiiii…..”

 

W temacie Tematu brak ruchu, Firma nie sprzyja poglebianiu kontaktow miedzyludzkich. W tym tygodniu widzielismy sie tylko raz, ale bylo na co czekac. 😀 Pan-Faar przy tym to dziecinna igraszka. Bylo upalne przedpoludnie, praca meczy, buzia sie poci….jeee…dobra, dosc tego!

 

/Ramms+ein- „Spring”, czyli trzy minuty o tym, czym sie moze skonczyc paletanie sie po dachach budynkow czy innych mostach. Bardzo pouczajace. Lzy cisna sie do oczu we fragmencie, kiedy ryszardowa gitarka udaje, ze leci z 40 pietra. o, teraz!…/

 

Jestem z siebie dumna. Przeczytalam „Rage” Richarda Bachmana alias Stephen King. Zajelo mi to cztery dni, ani razu nie skorzystalam ze slownika i zrozumialam 98% tekstu. A to ciezka przeprawa, bo King zwykle najezony jest odniesieniami do amerykanskiej kultury i posluguje sie slangiem od ktorego paruje czapeczka. Teraz czytam „Long Walk”.

 

TECHNICAL MALFUNCTION

Zwykły wpis

Ogłaszam żałobę. Poszedł mi z dymem zasilacz i coś jeszcze w trzewiach komputera i do odwołania dostęp do sieci mam tylko wtedy, kiedy odważę się wsadzić sobie kabel od telefonu w …


Lato w rozkwicie, na stadionie po drugiej stronie drogi trwa zakończenie sezonu rugby, Temat szaleje na trybunie, Panowie wrócili z „roboty”, nasmrodzili, umyłam okna, wycięłam winorośl pchającą się do pokoju każdym otworem, nauczyłam Malucha co to liczba parzysta i nieparzysta.


Pan gada do megafonu, tłum ryczy, jeszcze więcej basów!