Weszłyśmy do sklepu z używanymi ciuchami. W drzwiach minęłyśmy starszą parę ale jakoś tak wiatr zapodawał, że nic nie wyczułam. Dopiero po wejściu do sklepu zderzyłam się ze ścianą smrodu niewyobrażalej magii.
Ekspedientka trzymałą się za nos i usta, klienci ropierzchli się po wieszakach ze spodniami…. ekspediantka wyjęła spod lady lawendowy odświeżacz do powietrza i …..
/jak w zwolnionym tempie/
-Nnnnnniiiieeeeeee…..!!!!
Zanim się wyartykułowałam, całe wnętrze sklepu zostałe wypełnione rozpyloną lawendą od której moje oczy błyskawicznie zamieniły się w tryskające łzami, piekące piekielną siarką otwory w ciele przez które jeszcze chwila a wypłynęły by inne płyny ustrojowe. Pani przepraszała, tłumaczyła się smrodem…. a ja okropnie chciałm kupić Mai apaszkę w tęczową kratkę i zostałam tam o jakieś 95% za długo.
To była 10:30. O 12 stałam w Aldim wybierając z Gabim lody z szuflad.
-Gabi, patrz. Tu są cztery truskawkowe ale w tym pudełku są czekoladowe i jest ich 12. Wybieraj- ilość albo smak.
-/Wszystko w porządku śliczna panienko?/- zapytało mnie zmartwione spojrzenie jakiejś starszej pani, kukającej na mnie ukradkiem.
Otarłam mokrym rękawem swetra łzy kapiące mi z brody i nadal wybierałam lody, jakbym była jakąś młodą matką, która przełamała cieżką, kliniczną depresję i wyszła z domu gotowa KUPIĆ TE LODY nawet za cenę śmierci w męczarniach.
Kasjer nie podnosił wzroku, więc nie zauważył tęczowych błysków moich oczu.
O 12:30 wpadłam do Boots’a:
-Ratuj mnie kobieto!
Kobieta spojrzała, zasyczałą we współczuciu i postawiła na ladzie jakiś chromoglikat. Zapłaciłam, rozszarpałam pudełko, i wycisnęłam w ślepia pół butelesi. Klienci patrzyli jak na narkomankę której dali litrową butelkę zomorfu.
O 13:00 weszłam do pracy po omacku. Wokół oczu pokrzywka jakby mnie ktoś sieknął po mordzie bukietem z pokrzyw.
O 18:30 oczy nadal były gorące, piekące, wrażliwe na światło i dupa z tym wszystkim.
Kto ma szczeznąć w piekle- smrodliwa para, fanka lawendy czy ten geniusz co wymyślił alergię?