Monthly Archives: Luty 2009

It’s alive!!

Zwykły wpis

Wychowaliśmy potwora. 😀

Gdzieś po drodze, w gączszu pocałunków, miziania, tulenia, głaskania i trykania się noskami, wkradło się nam warczenie podczas „pogryzania” majkowej szyjki. Majka znosiła bohatersko te zabiegi i najwyraźniej uznała, że gryzienie szyjki i warczenie należy do sposobów okazywania miłości najwyższego sortu… i zaczęła warczeć.

Najpierw po cichutku, na drugi dzień kończyła warknięcim każde radośniejsze piśnięcie, wieczorem nauczyła się wydawać warknięcia same z siebie- dziś calusieńki dzień waRRRRRRRczy jak młody wampir przy skradaniu się do dziewiczego ciałka. Marszczy przy tym nosem, mruży oczka i wygląda jak mały nietoperek z bogatą przeszłością. Ale nie warczy przez język, tylko głęboko z gardła przez co dźwięk jest o wiele bardziej powalający niz jakieś tam wr!.

I woła tym warczeniem: Mamo, patrz na mnie! Tato tu jestem! Babcia, Babcia a kuku, to ja!

Grrrrrr…..wrr……..ghraaaaa…..aaaa…..

  

Mokasyny do krótkich spodni, pelargonie i plastikowe korale

Zwykły wpis

Każdego ranka, zanim Majek zacznie drążyć mi dziurkę w boku, po cichu odpalam laptopa i korzystając z dobrodziejstw Stumble! przeglądam dziesiątki stron w poszukiwaniu czegoś dla siebie. Jak już wspominałam- babieję okropnie, pewnie przez te rewolucje hormonalne i tkliwie oglądam ręcznie robione kartki, czapeczki dla niemowlaków, notesiki, magnesy na lodówki, ozdoby okienne, narzuty na łóżka, scrapbooki i rękawki do sukni ślubnej ze srebrnych drucików, ręcznie robione świece, mydełka, esencje waniliowe, lampiony z pudełek po jajkach i domki z piernika

     

      
  
      

 

Wszystkie te projekty piękne, zachwycające prostotą i dokładnością wykonania oraz pomysłowością spowodowały, że pełna chęci, zapału, z nożyczkami w rękach, wsparta kolorowym papierem, klejem, drutem, nitką i szmatką postanowiłam w końcu zrealizować marzenia i wykorzystać czas jaki został mi w ramach urlopy macierzyńskiego.

      W pogoni za pomysłami zaczęłam oczywiście od stron polskich. Na krótko, bo tu okazało się, że o ile młode Polki nauczyły się czegoś od swoich babć, zamiast połączyć stare z nowym, nadal powtarzają stare schematy dziergając koronkowe aniołki, wełniane szale z których można sadzić kartofle i workowate spódnice. Kamizelki, kaftaniki, bolerka-balerony oraz cosie w których nawet strach wyjść na ulicę w wieczór Halloween, czapy i rozchwytywane ostatnio berety.

 
 

W absolutnej modzie są oczywiście koronkowe stringi oraz pazurasy o ile można je zaliczyć do domowego rękodzieła, oczywiście. Wszystko albo szaro-bure albo jarmarczno kolorowusieńskie, z cekinami i diamencikami wszędzie tam gdzie akurat nie pasują.

I nie chodzi tylko o to jak wykonane są te dziełka ale również jak są prezentowane. Fotografie przypominają często fociszki z wakacji- przekrzywione, niedoświetlone lub oślepiające odbiciami fleszy od szaf lakierowanych na wysoki połysk, na których wiesza się szacowne ubrania, niewykadrowane fotografowane na pstrokatych tłach przez co gubi się i produkt i sens zdjęcia. A blogi i stronki z których sprzedaje się rękodzieło straszą amatorszczyzną od ogółu do szczegółu. I wszystko jest płatne. Na jednej ze stron znalazłam PŁATNY wzór na kulę śniegu z białej wełenki. Wzór na kulę. Za 5zł!

Niczym na kwiatka na śmietnisku, raz na 30 stron można trafić na blogi oryginalne i nie ziejące tandetą już od tytułu (jak np. „Moje ciuchy”, „Drut” itp.) Są absolutnie wyjątkowe wyjątki ale widać wyraźnie, że autorki szusują intensywnie po blogach swoich koleżankach po fachu zza oceanu i z powodzeniem tworzą blogi piękne i bogate w treść. Czarują kolorami, delikatnością wykonywanych prac, oryginalnym wzornictwem i otwartością autorek do dzielenia się swoimi umiejętnościami i doświadczeniami. Można z nich wiele skorzystać i nie trzeba płacić za łaskę spozierania na zdjęcia. Spędzają czas na tworzeniu czegoś nowego i coś mi się zdaje, że w tle nie leci wtedy ani „Klan” ani „Plebania”.


Uzupełnienie: http://www.flickr.com/groups/polish_craft/
czyli dziewczyny się zrzeszają i chwała Panu!

Ale do rzeczy. Porównanie rękodzieła polskiego i zagranicznego to jedynie ilustracja takiej myśli, która nie daje mi spokoju za każdym razem kiedy jedziemy do miasta na zakupy. Jeszcze 3 lata temu byłam pod większym wrażeniem ale pomimo upływu czasu nadal z zapartym tchem wchodzę do wielu sklepów w Miasteczku. Do sklepu z artykułami malarskimi, do sklepu z pamiątkami, to bożonarodzeniowego Nutcrackera w Stratford-Upon-Avon… W tych sklepach KAŻDY szczegół jest przemyślany i dopracowany. Meble wystawowe są jednolite, czyste, towar ustawiony ze smakiem, ściany pomalowane na ciepłe, przyjemne kolory, nad drzwiami dzwoneczek, w środku zapach perfum lub cynamonu, cicha muzyczka w tle.

A po drugiej stronie tej barykady- Polski Sklep, tuz za rogiem. Bułki stoją w kartonie na podłodze, obrzucone foliowymi workami Wsadź Se Sam, kiełbasy i mięso nałożone na jedną kupę, tuż obok żółtego sera, żółtego ze starości. Słoiki z przetworami w pojedynczym rzędzie- wystarczy wyjąć fasolkę po bretońsku a już widać chropowatą, wapnowaną ścianę i „telefony” z pajęczyny nad najwyższą półką. Za Miłym Sprzedawcą schodni na pięterko zamaskowane wiszącą ceratą, nad jego głową dwa telewizorki: jeden z ViVą umilającą zakupy widokami czekoladowych półdupków, drugi z CCTV i czuprynami klientów grzebiących w kisielach. Zagraniczna uliczka, zagraniczny budynek a w nim całkiem polski kawałek tortu- ciemna, zimna, smutna
nora ze słoikami oklejonymi metkami z ręcznie wybazgranymi flamakiem cenami z kosmosu.

Pytanie ciśnie się samo: naprawdę nie umiemy wyjść ze starej stylistyki i odciążyć się z tych szaroburych palt, czerwonych beretów, brązowych misiów i broszek z perłami? Szarych sklepów i kolorowych billboardów przykrywających co większe plamy szarości w miejskiej rzeczywistości, pelargonii na balkonach i puchatych sof z beżowym rzucikiem w róże kupowanych na niedzielnym bazarze? Czy nasz, narodowy handmade to koniecznie siermiężne kształty, niewykończone pomysły i złe oświetlenie? Czemu Paniusię w Prochowcu zastąpiła tzw. Bimbo of Nowa Huta ze złotym pasem i podartą, różową koszulką na uprażonym na solarium ciele? Jeśli zdarzy się piękno- czy to ręcznie zrobione kolczyki czy ładna dziewczyna na przystanku- kolczyki drapią źle dogiętym drutem a dziewczyna pali fajkę. Przystojny gość ma może żel na fryzie prosto z salonu ale błoto na bokach butów Ryłki a sąsiadka oprócz gustownych zasłon z Ikei trzyma na parapecie sadzonki pomidorów, poduszkę do wyglądania i wątłego fikusa z trzema liścmi.

Czy ktoś w Was mając okazję zaglądał kiedyś przez okna do salonów swoich angielskich sąsiadów? Pomijając jeden z domów, kilka drzwi na lewo, gdzie na środku salonu trzymają motor Suzuki, każdy przykuwa oko czymś oryginalnym i przemyślanym. A tu czerwone ściany i pięknie skomponowana kolekcja obrazów, tam drewniany kredens ze starymi książkami, tu palący się kominek i złote wykończenia paleniska, gdzieś w oczy rzuca się piękna lampa i rzeźba na stoliku. Zauważyłam też, że Anglicy nie lubią zasłon i firanek, być może dlatego, że ich dbałość o wystrój wnętrza mogłaby umknąć uwadze przechodniów? Co ciekawe, stylistyka promowana przez Argosa czy TESCO czyli organiczne zawijasy na zielonkawych tłach nigdy nie są tym co mają w pokojach tutejsi obywatele. Najwidoczniej potrafią oddzielić ziarno od plew.

Czy nasze narodowe tandeciarstwo codzienne wynika z braku gustu, niedbałości, braku pieniędzy czy braku chęci, nieistotne. Nie liczy się kindersztuba, którą promują w TV specjaliści od image’u, z dyplomami szkół europejskich w butonierkach próbują nam przemycać w reklamach stylistyki tak obce jak słoik naturalnego miodu na pokładzie lotniskowca, przekonując, że jesteśmy bardziej cywilizowani. Publika łapie wyrywkowo co łatwiejsze, miesza i tworzy… drzwi do lasu. Liczy się wniosek końcowy: nie wiemy co piękne, nie umiemy tego wydobyć, docenić ani stworzyć czegoś naprawdę wartego uwagi. Na nowe patrzymy krzywo, stare i jare pozostaje bliskie sercu, nawet jeśli ma kartofla na metce.

O pewnym Eskimosie słów kilka i nawet link jest i działa! (chyba)

Zwykły wpis

Słucham ostatnio czegoś ładnego i Czytelnik Rajmons przypomniał mi, że czasem warto podzielić się słuchankami z innymi.

  

Rzecz nazywa się One Eskimo, jest to grupa z Londynu, która za nic ma sobie tradycyjne metody docierania do słuchaczy i istnieje w sumie tylko w sieci. I na koncertach. Od zeszłego roku obiecują wydanie e-albumu ale coś im nie idzie więc jak na razie można cieszyć się ich piosneczkami tylko dzięki stronie www oraz uTubce.

Maja bardzo lubi One Eskimo bo Pan Śpiewający ma miły, spokojny głos i niczym nie kłuje ją w małe uszka. Piosenki są spokojne ale lubią brzmieć niecodziennie, Maja przy porannym tuleniu się z Mamą słucha plumkań na gitarkę i trąbkę i zerka na głośnik.

Żeby zakochać się w Eskimosie trzeba zacząć od tego:

 http://www.dailymotion.com

Na stronie, wyszukiwarce trzeba wpisać: HOMETIME ONE ESKIMO
…a potem na stronie
http://www.oneeskimo.co.uk

posłuchać dostępnej reszty, czyli „Kandi”, „Simple Life”, „Amazing”, „UFO” oraz „Astronauts”.

Oczywiście skoro przypadło do gustu sześciomiesięcznego Pumpla nie spodziewajcie się tam na wpół nagich barbarzyńców szarpiących gryfy gitar, plujących płomieniami i wykonujących posuwiste ruchy. Rammstein by się z nimi nie zakolegował ale i tak polecam a sama lecę kopać ogródek, wygrzebywać kamienie i korzenie….

… pitum pitum…all night long…

 

Od iskierki do pożaru kontynentu oraz cała reszta

Zwykły wpis

Puścilismy z dymem pół ogrodu. W sensie bardzo dosłowynym bo od lipca, kiedy ścięliśmy jedno z drzewców zasłaniających widok na okolice, kupa gałęzi i pni zalegała na środku ogrodu jak wyrzut sumienia. Na dokładkę, miesiąc temu ścięłam drugiego drzewca i odtąd do ogrodu wejść już się nie dało. Niestety, Council nie przewiduje pozbywania się drewna w ilościach hurtowych, więc nie pozostało nam nic innego jak zbudować ognisko, podłożyć pod spód katalog Argosa Jesień/Zima, polać rozpuszczalnikiem i podpalić.

Ale się hajcowało! (Ha ha!!- zaśmiał się Czesio.)

Puśliliśmy więc z dymem dwa drzewa, katalog, dwie butelki rozpuszczalnika a potem z rozpędu resztki po remoncie- drewnianą deskę klozetową, której brzydzili się śmieciarze, stare szafki kuchenne, „faktury za środki czystości” czyli PINy, PUKi, rachunki, bank statementy i nawet nie pytajcie co jeszcze bo pewnie by się i to znalazło.

  

Ognisko paliło się radośnie, strzelało plastikiem i skorupkami po ślimakach do 22:00. WSZYSTKO wokół do tej pory śmierdzi mi spalenizną, zaczynając od moich włosów a kończąc na Suśle, który pachniał jak stary troll śpiący pod liściem. Żaden sąsiad nie nasłał na nas Straży Pożarnej, choć raz wystraszyłam się helikoptera lecącego nisko nad Marchewkowem. Pomyślałam, że wysłali specjalną lotną brygadę i zaraz ześlą mi na głowę 800 litrów jakiegoś gasidełka w pianie! Ale helikopter poleciał dalej a my ładowaliśmy w palnik do samego wieczora.

Ogród zaświecił pustką i nadszedł czas na kopanie i sianie. A więc Kokainka przechodzi w tryb młodej ogrodniczki. Od trzech tygodni w propagatorkach kiełkują pomidorki, oberżyna, sałaty, dyńki itp i tylko czekają na przenosiny. Tak naprawdę, dla mnie samej mogłabym zasiać całą ziemię burakiem czerwonym i byłabym najszczęśliwsza. W supermarketach mają tylko buraki wielkości dorodnej rzodkiewki i jestem skazana na kupowanie tych takich małych woreczków z ugotowanymi czterema kuleczkami burakopodobnymi. A ja buraka lubię i to bardzo i to w ilościach hurtowych i to bardzo.
Ale w ramach programu- „Karmimy Dziecko Zdrowiem” mam zamiar wyjść ze słoiczków kiedy tylko pojawią się pierwsze własne warzywka, więc sadzimy co się da: ziemniaki, marchewkę, pietruszkę, selera, sałatę, groszek zielony, kilka odmian fasoli, cukinie, rzodkiewkę i dzikie węże.

Suseł wziął wczoraj łopatę, podziubał ziemię, oparł się na kijku od łopaty i zamyślił. Bo zanim coklowiek do ziemi wsadzę, musimy zniwelować teren o ok metr i za cholerę nie wiem jak uniknąć problemu z płotem. Wszystkie domy wzdłuż ulicy stoją na małym wzniesieniu, czyli koniec ogrodu leży ok 1,5 m nad poziomem podłogi. Ogród otoczony jest drewnianym płotem i jeśli go podkopiemy, przesuwając ziemię dla wyrównania, płot gotowy jest położyć się na całej swojej rozciągłości. I co dalej, nie wiadomo. Ważne, że Suseł już na tym kijku nie myśli bo w nocy padało i mógłby zmoknąć.

***

Moja Teściowa znów dba o moje ciśnienie. Dzwoni i przez trzy godziny pyta o Majkę i słucha moich barwnych opowieści o tym jak wnuczka się ma, co je, ile waży, jak pierdzi a potem odkłada słuchawkę, kręci numer do FakiJapi i pyta o to samo spodziewając się, że ona ma lepsze wiadomości a już na pewno bliższe prawdzie bo ja z pewnością coś ukrywam. Pewnie siedzi i myśli, że Majka leży w kącie pod kaloryferem, przwiązana za nóżkę do rurki, ma na sobie stary, spleśniały płócienny worek i żuje skórkę chlebka, nawet nie razowego bo to samo zdrowie.
 Z okazji Tłustego Czwartku zasiedliśmy wczoraj przy pączkach, razem z Faki, Szwagrem i Dzieciakiem i jakoś tak zeszło, że zadzwoniła Teściowa i pofartało się kobiecie, że FakiJapi była na miejscu. Porozmawiała więc troszkę z Susłem i kazała mu oddać słuchawkę Japi. I tak całkiem bezczelnie, bezmyślnie i całkiem wkurwiająco kazała JEJ zreferować co jadło dziś MOJE dziecko, czy jest ciepło ubrana i kiedy idzie spać! Ze mną jakoś jej nie zeszło na pogaduszki. Co za tupet, jak rany!

***

Teraz, jak obiecałam w komentarzach coś o karmieniu Majka.

Majka od trzeciego tygodnia życia pędzi się na mleku dla głodnych osesków bo SMA Gold, która teoretycznie powinna jej wystarczyć do 6 miesiąca, jakoś nie dawała rady, Majka piła i piła, obąbiona mlekiem, co 1,5 godiny płakała i domagała sie jeszcze aż skończyło się na kolkach i bólkach. Kupiłam więc pierwszą puszkę SMA White i problemy się skończyły. Od posiłku do posiłku mijały 3 godziny, w nocy przestała się miotać i ssać łapę więc karmiliśmy ją tą mieszanką aż do 5 miesiąca. Dla odmiany przez ok 5-6 pudełek zaczęliśmy dawać jej Aptamil (też odmianę dla żarłoków) ale po 2 tygodniach wróciły nocne głody, więc przerzucilismy się na Cow and Gate i w chwili obecnej, po tym jak skończyła 6 miesięcy i poziom żelaza w organiźmie musi być uzupełniany intensywniej zaczynamy przechodzić na SMA Follow On, czyli tzw, trójkę na której powinna spokojnie paść się do 2 roku życia.
W międzyczasie, od 4,5 miesiąca wprowadziłam powoli jabłko, marchewkę, kaszki ryżowe, trochę własnych przecierków ale jak wspominałam, Majka miała je w głębokiej pogardzie. Zaczęłam więc kupować słoiczki i w chwili obecnej dzień na stołówce wygląda tak:
6:00 6-7 uncji SMA 3
9:00 SMA 3
12:00 Kaszka ryżowa śniadaniowa HEINZ z owocami leśnymi lub BoboVita z malinami, łyżeczką lub z butli jeśli Majek ma w nosie dziubdzianie się z jedzeniem cywilizowanym. Dla odmiany deserki HEINZ typu fruit puree, banana pie, strawberry and cream etc.
15:00 SMA3
18:00 HEINZ ze słoiczka: risotto z dynią, shepperd pie, sunday chicken and veg i takie tam, wieczorkiem gniecionego bananka ale tylko tak dojrzałego, że skórka robi się czarna bo wtedy skrobia przetwarza się w łatwostrawne cukry i nie jest tak ciężka dla brzuszka.
21:00 SMA3 na dobranoc. Próbowaliśmy Cow&Gate Good Night Milk ale choć w teorii powinna po nim spac jak dziecko z reklamy, budziła się w nocy mimo to.
Gdzieś w nocy SMA3
…i o 6:00 powtórka z rozrywki.

Dziś dałam jej pierwszy raz kaszy mannej na SMIe ale nie zapałała miłością od pierwszej butelki bo i konsystencja miliona kulkeczek w buzi nie wydaje się apetyczna.
Kiedy chce się jej pić lub żeby uspokoić czkawkę Maja dostaje HIPPka herbatkę ziołową zwykłą, o smaku jabłka z melisą lub pomarańczową. Którakolwiek by to nie była, niezależnie od ilości- złopie jak na kacu i trzeba chować butelkę pod sofę bo wyciąga rączki i jojczy.

Minutki Majkowe ze slajdszołem

Zwykły wpis

Nasze Dziecię siedzi już bez podparcia!

  

Tak długo wyciagała rączki do siadu aż nauczyła się łapać równowagę i w chwili obecnej siedzi godzinami obrzucona zabawkami i żuje. Żuje wszystko co wpadnie jej w rękę: Prosiaczka, pilota do Nki, papiery, kocyki, książki i moje szydełkowania. Ząbków ani widu ani słychu, nawet dziąsła przestały ostatnio dokuczać ale koszulki zmieniam 3 razy dziennie bo nadają się do wykręcania. Majka wsadzona do huśtawki do bącania kreśli za sobą śliniany tor lotu na podłodze i gyby nie to, że nie przypomina pomyślałabym, że mamy w domu półrocznego bokserka. W ramach żucia Maja odkrywa gamę egzotycznych smaków tego świata. Miała już przygodę  z cytrynką, solonym paluszkiem, gotowanym ziemniaku opierającym się łapkom 

 

oraz badania nad wytrzymałością szczypiorku.

 

W ich wyniku szczypiorek nadawał się już tylko do jajecznicy, Maja oczyściła sobie zatoki i poryczała się kiedy odebrano jej obiekt badań.

W ogóle, ja się zastanawiam często co nam się się w końcu urodziło? Maya niczym kameleon zmienia płeć w zależności od tego jaką koszulkę się jej założy:

  wersja XX

  Wersja XY

Ale w sumie…Maleństwo łypie i czaruje ślepkami, podrywa obcych, wyciera usteczka chusteczką i tuli lale, a więc wszystko w normie.

Wyrosła z wszystkich śpiochasów i bodziaków i to nie tylko na długość ale również na szerokość. Zapinam nogawki, zmierzając ku pupie a zatrzaski pup! pup! pup! Pojechaliśmy więc do Tesco po nowe ciuszki i nic nie wybraliśmy. Śpiochy w pojęciu Tesco muszą być albo zajebiaszczo różowe albo żarówiasto niebieskie, lub dla unisexów- kupio-brązowe. Nic po środku. O żółtym można zapomnieć. Pojechaliśmy więc do Sainsburka gdzie stanęliśmy przed półką i niemałym dylematem. Każde z nas porwało z drucika inny prześliczny komplet ciuszków i żadne nie chciało zrezygnować z wyboru. Rodzicielce nie podobał się zestaw Susła („Kolorki jak z czasów Komuny”), Susłowi nie podobały się paseczki, mi podobało się wszystko ale najbardziej śpiochyw błekitne misie. No i kupiliśmy trzy komplety idąc na kompromis w kwestii rozmiarów. W ten sposób Majka jest zaopatrzona w body i śpiochy na następne 8 miesięcy. Sainsburek okazał się zaskoczeniem także w kwestii rajstopek. Na najwyższą półkę szafy wywędrowały jednocześnie wszystkie malutkie ubranka i aż mi płakać chciało bo dopiero co wyszłyśmy ze szpitala a już pierwsze doświadczenia związane z rodzicielstwem już wędrują do lamusa. Ach, jak ten czas leci!

Uszyłam sobie domowe nosidełko dla Majki, bo najszczęśliwsza jest kiedy wisi mi na miednicy. Pogrzebałam w sieci, nalazłam projekt, poświęciłam poszwę na kołdrę dla gościa ewentualnego i teraz uwiązuję sobie Pumpla do pleców. Pumpel ucina sobie tam drzemki, dynda kończynkami, ogląda świat  przejeżdżający bokami i jest ma swoją maciorkę blisko.

Od dwóch tygodni śpimy w trójkę bo Maja zasmakowała w kołdernym ciepełku i nijak wyekspediować się do kołyski nie chce. Łapie Susła za brodę, mnie za powiekę i śpi jak anioł. Rano budzi mnie kopniakami po żebrach, tylko od zewnętrznej strony, choć z tym samym skutkiem co 8 miesięcy temu.

I nauczyła się pakować paluchy stópek to buzi. 🙂

Zaczynam o zimie aż po nitce do kłebka dochodzę do historii o Doktorze Dolittle.

Zwykły wpis


Zima była. Jak dotąd przeżyłam w Anglii dwie zimy i trzy wiosny ale ta była wyjątkowa. Pomijając śnieg gdzieś w październiku, w listopadzie i parę gwiazdek w styczniu, w tym roku Śnieżyca Paraliżująca dopadła nas ładnie i przez trzy dni nikt z Marchewkowa nie wyjechał do pracy.Przez dni 6 nie było poczty, śmieci wywieziono dzisiaj, pierwszy raz od trzech tygodni. Dzieciary udawały, że znają się na konstrukcji bałwana ale szybko się znudziły, więc zaczęły obrzucać okna sąsiadki z naprzeciwka kulami śniegu. Walka na pociski trwała chyba 3 godziny,synowie sąsiadki twardo trzymali twierdzę nie zdobytą zgarniając śniegz za okien i odrzucając oblegającym a ja jeszcze chwila już miałam zacząć grzebać w schowku na bojler w poszukiwaniu jakiegoś pocisku Okno-Dzieciary. Majka wyła bo oblężenie nie sprzyja popołudniowej drzemce a ja jakoś szybko odzwyczaiłam się od zgiełku normalnej,zamieszkanej dzielnicy i takie hałasy powodują, że krążę po domu jakgłodny lew.

Kilka tygodni temu do domu obok wprowadzili się jacyś intruzi z kundlem. Rankiem dnia następnego kundel najwyraźniej buszował po kartonach z durnostojkami bo wywalili go do ogrodu, żeby tam drażnił trawnik. PIERWSZE szczeknięcie poderwało nas na nogi („Co to za dźwięk?”), drugie wygoniło z łóżek, a kolejnych milion do południa doprowadziło do szewskiej kurwicy. Kundel dopraszał się wpuszczenia na salony dość stanowczo i niech dziękuje Stwórcy, że od tego czasu siedzi jednak w domu bo Rodzicielka była gotowa iść robić dobrą polską awanturę na migi.

W ogóle, Rodzicielka ma pewne problemy ze zrozumieniem, że pewnych rzeczy się w Anglii nie zmieni i nawet nie ma po co fikać.

Na ten przykład: segregacja śmieci. Rodzicielka bardzo się przejęła problemami środowiska, obczaiła kubły w różnych kolorach i do czego służą i zaczęła starannie segregować wszystko co wpadło jej pod rękę.Tylko, że im bardziej segregowała, tym więcej śmieci zostawało przed domem po przejeździe śmieciary. Nigdzie nie jest napisane jakiej wielkości mają być odpady plastikowe czy papierowe, żeby zaintreresować sobą śmieciarza ale widać, nasi mają problemy ze wzrokiem i skrzynka pełna różnorakiego plastiku nie wydaje mu się aluzją do niego. Podobnie było z papierem, kartonem itp. WIeeelki karton po szafce najpierw zmarzł, potem zamarzł, potem oddtajał, potem spleśniał, potem sięzapadł, potem pokrył go śnieg a teraz nadal tam jest i mimo, że minęło z 8 tygodni i śmieciarze mieli co najmniej 4 okazje go zabrać- karton najwidoczniej ma szczeznąć mi pod oknem. Taka jego karma ale Rodzicielka domaga się interwencji i każde mi dzwonić do ciał decyzyjnych. 

  


Przykład drugi: niekompetencja sprzedawców. Rodzicielka nie bardzo rozumie dlaczego sprzedawcy kompletnie nie znają się na tym co sprzedają? Polubiła Pana Duluxa, który z uporem próbował jej wcisnąć,że emulsja ma w zwyczaju ciemnieć po wyschnięciu, nie rozróżniał kolorów prawie podstawowych i nie bardzo kumał o co chodzi z tymi kolorami ciepłymi i zimnymi? Bardzo mrugał oczami, kiedy tłumaczyliśmy, że jednak nie bardzo. Widocznie mało w życiu malował albo jest wierny angielskiej tradycji chlapania na wszystko olejną białą na zmianę z magnoliową emulsją. Ale w szatni, w pierwszy dzień pracy dali mu czapkę z obrazkiem pędzla na froncie i kazali iść i się specjalizować w farbach to poszedł. Wcześniej sprzedawał podzespoły do wahadłowców ale po tragedii Columbii kazali mu przestać.

Pan HomeBase też przypadł jej do gustu, drapiąc się w głowę nad panelami podłogowymi i próbując obliczyć ile to będzie z jednej paczki metrów, bo znał się tylko na stopach i jardach. No i wyjątkowym szacunkiem darzy Pana Croftsa.
Pan Crofts pracuje w sklepie ze zwierzakami, czyli jest tzw. Pet Shop Boyem, tyle, że wygląda na szefa tamtejszego przybytku. Rodzicielka marzy o Żako. Ptaszor ma tańczyć, śpiewać i wołać „Niech żyje Partia Liberalna!” niczym w „Miłości w czasach zarazy” i ma być wychowany przez Rodzicielkę. Ma doświadczenie w rozmnażaniu, wychowywaniu i oswajaniu papug-wariatów, żrących własne kupry więc oświadczyła, że będzie realizować swoje marzenie i polować na Żako. Godziny w Internecie- nic. Gazety i magazyny dla hodowców- nic. Telefony po centrach ptasich- nic. W końcu w Croftsie spytaliśmy Pana Pet Shop Boya o wyjaśnienie tajemnicy niemożności kupienia Żako. Otóż, oświadczył z pełnym autorytetem, wystawcie sobie, że Żako można, owszem kupić młode ale za 900f lub więcej. Można też po 250-300f ale TYLKO do woliery ogrodowej jak ktoś ma ochotę szpanować szarym ptakiem. Jaka różnica, spytacie? Według Pana PSBoya- zasadnicza, oczywista i niepodważalna:
-Żako po 250-300f to ptaki DZIKIE! Nieoswojone! Niebezpieczne! Żarłoczne, potworne agresywne bestie, które tylko czekają na to, żeby odgryźć palce u nasady łokcia!
-A te po 900F?
-A to już całkiem inna historia. Te ptaki są hodowane w inkubatorze, karmione ręcznie, smakołykami, poddające się ludzkiej ręce, łagodne jak baranki, nauczone kontaktu z człowiekiem.
-Ale ja chcę sama oswoić sobie ptaka.- oświadczyła Rodzicielka.
-Nie można.
-Czemu nie można?
-No bo te dzikie bestie…

Po godzinie, Rodzicielka spuściła parę i spragniona ptaszka postawiła na papużkę falistą, zdecydowana czekać nawet 10 lat na okazję kupinienia Żako. I wtedy wyszło Pan PSB miał na myśli mówiąc o dzikiech, krwiożerczych szponach i dziobskach. Do łowienia papużki przyszła Pani w drżącej Rękawicy Bokserskiej, wsadziła ją do klatki i zaczęła niezdarnie uganiać się za śmiertlenie przestraszonym maleństwem tam i na zad, prawie doprowadzając ptaka do śmierci na zawał serduszka.
-Ja! Ja to zrobię!- krzyknęła Rodzicielka, bo już nie mogła dłużej patrzeć jak się ptak męczy i jak Rękawica panikuje i dyszy.
-NIE! Ugryzie Panią boleśnie i wda się infekcja a wtedy my będziemy mieli problem w sądzie.
Upadłam. Ktoś się kiedyś dał zagryźć papużce falistej do krwi? Pozwolił jej wsączyć Straszliwy Jad a potem skarżyć cały świat za 90% ubytek na zdrowiu?

I już wiedziałam co w Anglii oznacza zwierzę dzikie a udomowione. Udomowione je z ręki, robi sterylne kupy tylko w czasie 5 o’clock, lezie do rekawicy bokserskiej jak do swego i kosztuje tyle co 10 letni Opel.
Dzikie natomiast stanowi zagrożenie dla cywilizacji i aż strach pomyśleć jakie spustoszenia mogłaby uczynić na wolności.

Minęły dwa tygodnie- papużka Charlie nie je tartej marchewki, nie je gotowanego jajka, ryżu, nie chce jabłka, prosa senegalskiego ani smakoszka. Siedzi na kijku, nie wydaje z siebie głosu (i dobrze bo mogłoby  to stanowić zagrożenie dla bębenków), gryzie jeden tylko rodzaj ziarenka i patrzy. Dwa oddechy mniej i gotowam pomyśleć, że to martwa papuga ze skeczu Monty Pythona o Martwej Papudze. Nie, nie jest martwa- po prostu jest dobrze ułożona! Piękny, sztywny oswojony brytyjski okaz papuziego zdrowia psychicznego.

Ej, a może ona je ryby i frytki???

Korzeń na każdą dolegliwość dobry jest czyli WuTeng!, oraz jak mycie tego co czyste szkodliwie działa na trzewia.

Zwykły wpis
(…) Może ja lepiej zamiast na dziwki, powinienem pójść do jakiegoś uzdrowiciela, nie wiem… Kaszpirowskiego…
– Nie radzę… byłem u Harry’ego z Tybetu, chciałem żeby naładował mnie energią. Facet dotknął mojego karku, pogładził mnie po udach i wziął za to 1,5 bańki.
– I co?
– Kark mnie… napierdala, a na udach dostałem wysypki.(…)
„Chłopaki nie płaczą”

  

Poszłam do Chińczyka. Z okazji kolejnego czesania (szczegóły pozostawiam wyobraźni) załamałam się po raz kolejy i zaplanowałam, że poszukam rady u jakiegoś uzdrowiciela. 😉
W lokalnym centrum handlowym mamy filię Everwell, Centrum Tradycyjnej Medycyny Chińskiej. Weszłam, opowiedziałam, że czuję się jak pies na wiosnę- linieję i nie ma mnie kto czesać zgrzebłem w parku, (no, może niekoniecznie tymi słowami ale wyszło na to samo) i pani Chinka Doktórka wskazała mi krzesełko. Obejrzała mi oczy, język, skórę, zbadała puls w obu rękach uśmiechając się prz tym skośnie i komentując stan mojego jestestwa mniej więcej tak:
-Mmmm, jeeeś, śrteś, mmmm lotś of śreś! Noł guut….mmm, loł back a litle śtiff? Jeeeś, hurt hurt, noł guuut… (tłum.: Mmmm, yes, stress, mmm lots of stress, No good…mmm,  low back a little bit stiff? Yes, hurt, hurt, no good…)
Praiw jak Mistrz Yoda i jego: Mmm! Luke niedobry! Robocik niedobry, latarkę zabrał!
No i w sumie udało się jej z tymi plecami, bo od czasu pracy w Polsko-Amerykańskiej Firmie Wyzyskującej Biednych Studentów mój kręgosłup przypomina kręgosłup polityka i kiedy tylko Suseł położy swoje lecznicze rączki na moim krzyżu słuszy tylko: „Oooooo, jeszcze, o tu, o tu!” I błagalne popiskiwania.
Potem Chinka wstała, i z pomocą Chińczyka przygotowała mi korzeniuszkę. Spośród setki słoików oznaczonych chińskimi drabinkami wyjęła jakieś 6-8 składników, odmierzyła na wadze, podzieliła na pięć porcji i zapakowała. W samochodzie rozszedł się uroczy zapach jesiennych wykopków, kiedy otworzyłam torebkę i obejrzałam ingrediencje. Korzonki, jakaś kora, coś co wygląda jak suszona feta, plasterki, pestki, obrzynki oraz końcówki czegoś co do złudzenia przypomina główkę tasiemca uzbrojonego.

   
Bon Apetit!

Wieczorem uwarzyłam dekokt według przepisu, dodałam miodu i cukru… i wypiłam, bo po tym jak pijałam czerwoną herbatę, nic już nie nazwę niesmacznym. Golnęłam sobie kubeczek i czeka mnie jeszcze 9. Potem spodziewam się nie tracić włosów przez następne 16 lat i mam nadzieję, że efektem ubocznym będzie to, że żeby związać włosy gumką będę się musiała podkładać pod snopowiązałkę.

***
Do Child Tax Creditu, wczoraj dołaczyla koperta obwieszczająca, że w końcu przyznano nam Child Benefit. Lepiej późno niż wcale, Majka gotowa była się zestarzeć przed pierwszą wpłatą.

***
Moja Rodzicielka załapała robótkę u właściciela apteki, tuż za rogiem. Zgadaliśmy się, przy okazji kupowania kropli do nosa, na temat emigracji itp. i okazało się, że (ku memu zdziwnieniu) Pan Hitesh nie jest Anglikiem! 🙂 no szok, tym bardziej, że wygląda jak Jaś Fasola po pakistańsku. Jest Marokańczykiem, przyjechał do UK 35 lat temu, dziś jest właścicielem apteki i całego budynku w którym się ona mieści. Zamieszkuje tam z żoną i dwojgiem dzieci „któri ucziom si na juniwersiti”. Prowadzą więc rodzinny biznes, sprzedają te krople do nosa i co tam jeszcze apteki dają i cierpią na chroniczny brak czasu. Pan Hitesh to może mniej, ale jego żona próbuje ogarnąć obsługę apteki, sprzątanie domu, gotowanie obiadów i religijne ceremonie a Pan Hitesh sprawuję pieczę jak na prawdziwego muzułmanina przystało i nie robi nic. Po trzech dniach pracy u aptekarzy … Rodzicielka wyłożyła zarobek i kupiliśmy nową pralkę bo stara (3 letnia chińszczyzna jakaś…Indesit, czy jakoś tak) zepsuła się 4 miesiące temu. To ta pralka, którą każdy miał ale oskrobać jej z proszku nikt nie chciał. Pewnego dnia przestała słuchać programatora i od tego dnia już tylko wirowała. A z Majką i jej dyńkami i marchewkami raz na tydzień caaaaały dzień spędzaliśmy na praniu ręcznym. Suseł szurał a ja ciągałam wanienkę z mokrym na dół, do kuchni po schodach (kabum, kabum), wirowałam i wlokłam na górę na kolejne płukania…i tak 4 miesiące. Pycha godna polecenia.
Co do pychy, oprócz pralki (kupionej takim cudem, że trudno uwierzyć) Rodzicielka miała też okazję spróbować ichnej kuchni wschodniej od czego odnowił się jej wrzód i do dziś stęka na widok jedzenia, które nie przypomina dorsza gotowanego na parze. Już zapomniała o swoich dolegliwościach a tu bęc! jeden dzień w towarzystwie Marokańczyków i proszę- wróciła do domu zgięta w pół jak Pani Frau z lumbago. Dostała kawę -filiżanusię smoły zaprawionej przyprawami z całego globu na raz, potem danie o niezidentyfikowanej ingredienturze ale tak potwornie ostrej, że niewyparzone ustka Rodzicielki nie wiedziały co począć. Pluć w towarzystwie czy nie? Obrazić gospodarzy i narazić się na jakąś harę krisznę czy połknąć i wypalić dziurę w dywanie. Do popicia dali Pepsi, no i to był gwóźdź do trumny wrzodowca.

Acha, a pralka się pomyliła pani sprzedającej i zamiast za 260f, zrobiła nam zniżkę 10% za brak opakowania fabrycznego i w ten sposób wyszło jej…170f. Taką matematykę poproszę przy każdych naszych zakupach.

Złapaliśmy pralkę i rwaliśmy ze sklepu, żeby się nie kapnęli, że rozdają dobra za pół darmo. 😉

Czyli, teraz kręcimy wsady, badamy funkcje i guziczki różne a Kokainka ma radochę bo może poprać wszystko co chce i pierze co niektóre rzeczy już trzeci raz bo podoba jej się ten dźwięk elektruniczny jaki pralka wydaje na końcu cyklu wirowania.